Ciemne zaułki Dublina, pełne tajemnic Wolne Miasto Gdańsk, zakazane uczucia i prawda zakopana w zbyt płytkim grobie. Trzymający w napięciu thriller historyczny Michaela Russella zabiera czytelnika w pasjonującą podróż do lat 30. ubiegłego wieku.


Susan Field znika nagle bez śladu. Zaniepokojona tym wydarzeniem Żydówka Hannah Rosen zrobi wszystko, żeby odkryć, jaki los spotkał jej przyjaciółkę. Pomaga jej Stefan Gillespie – bezkompromisowy policjant i ojciec rozpaczliwie walczący o prawo do dziecka.

Każdy możliwy trop zdaje się prowadzić donikąd, a osoba, która ostatni raz mogła widzieć Susan, w pośpiechu opuszcza miasto. Dopiero kiedy w górach nieopodal Dublina odkryte zostają ciała kobiety i mężczyzny, prywatne śledztwo nabiera tempa. Rodzi się również uczucie – zakazana w katolickiej Irlandii miłość Żydówki i protestanta.

Co wspólnego mają popełnione w Dublinie zbrodnie z ukrywającym się w Gdańsku lekarzem? Jaki związek ma uwikłany w kłopotliwy romans ksiądz z bezwzględnymi funkcjonariuszami dublińskiej policji?

Stefan i Hannah, zbliżając się do rozwiązania, popadają w coraz większe niebezpieczeństwo. Niektóre sekrety powinny pozostać pogrzebane na zawsze…

Zaskakująca wycieczka do Gdańska z lat 30. Miasta niby wolnego, ale oddychającego nazistowską dominacją i antysemickimi nastrojami. Gdańska tęskniącego za niemieckimi korzeniami. Historyczna fikcja, która daje poczuć specyficzny klimat tamtych dni.
Andrzej Kotarski – Polimaty

Michael Russell – Anglik z urodzenia. Wychowywał się w jednej z tych rodzin, w których pierwsze historie słuchane na babcinych kolanach dotyczyły morderstw, rzezi, pistoletów maszynowych Thompson i irlandzkiej wojny domowej z lat 20. XX wieku. Studiował literaturę angielską na Oksfordzie, później przez trzy lata pracował na farmie w hrabstwie Devon. Nabyte doświadczenie – bardziej niż umiejętność pisania – pozwoliło mu zostać członkiem ekipy tworzącej angielską operę mydlaną Emmerdale Farm. To z kolei było wstępem do kariery scenarzysty i producenta wielu programów telewizyjnych, w tym głośnych Morderstw w Midsomer i Sprawy dla Frosta.
W czasie gdy zdecydował się napisać swoją pierwszą powieść, mieszkał już w Irlandii. Pasję do kryminałów połączył z historią Irlandii okresu międzywojennego, o którym słuchał w dzieciństwie. W ten sposób powstało Miasto cieni.
Aktualnie mieszka z rodziną w Irlandii, gdzie oddaje się temu, co lubi robić najbardziej – pisaniu książek.

Michael Russell
Miasto cieni
Tłumaczenie: Marcin Kiszela
Wydawnictwo SQN
Premiera: 4 marca 2015

Część pierwsza

Wolne Państwo

Dublin, czerwiec 1932
(…)

2. Merrion Square

Kobieta była czymś bardzo zaaferowana. Gdy zeszła z chodnika, by przejść z Kildare Street do hotelu Shelbourne, ogłuszył ją klakson. Od razu zrobiła krok w tył. Taksówka, wyjeżdżająca na pełnym gazie ze Stephen’s Green, wyminęła ją, nawet nie zwalniając. Kierowca puścił w jej stronę wiązankę przekleństw wykrzyczanych z silnym dublińskim akcentem. Kobieta uśmiechnęła się, próbując złapać oddech. Nawet te wyzwiska niosły ze sobą smak Dublina, za którym tęskniła bardziej, niż była w stanie przyznać.
Rozejrzała się wzdłuż Kildare Street, potem znów spojrzała na Green. Przeszła na drugą stronę jezdni i wyminęła Shelbourne; głowę trzymała wysoko, w jej oczach widniała determinacja. Robiła to, co musiała. To nie było łatwe, ale nie powinna przecież bać się rzeczy, które nie są łatwe. Niczego nie powinna się bać.
Przed wejściem do hotelu zatrzymała się na chwilę i podniosła wzrok. Jakiś mężczyzna wychylał się przez okno, przy którym wisiał maszt z irlandzką, trójkolorową flagą: zielono-białopomarańczową. Obok znajdował się kolejny maszt, na którym mężczyzna rozwijał kolejną flagę. Poznała jej barwy, jeszcze zanim zobaczyła ją w całości: czerwony, biały i czarny, ze swastyką na środku. Rozejrzała się wokół, sądząc, że inni ludzie będą równie zaskoczeni, ale nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Szybko ruszyła przed siebie. Miała przecież ważniejsze sprawy na głowie.

Kobieta niedawno skończyła dwadzieścia lat. Była wysoka. Włosy miała niemal czarne, z rudymi pasmami. Jej ciemna skóra przywodziła na myśl ciepło, które wręcz dało się poczuć, jakby zaprzyjaźniła się ze słońcem grzejącym mocniej od tego świecącego w Irlandii nawet podczas najgorętszych dni lata. A już z pewnością od słońca szarych grudniowych dni, takich jak ten.
Przemierzała Merrion Row. Jej krok był stanowczy i niezachwiany. Starała się wyminąć tłum ludzi o śnieżnobiałych twarzach, który wypadł właśnie z pobliskiego pubu. Wyczuła w ich oddechach woń piwa. Kolejne wspomnienie, niemal krzepiące, ale nie była tu po to, by szukać pocieszenia. Skręciła na Upper Merrion Street. Tutaj zrobiło się ciszej. Płaskie fasady georgiańskich domów ustąpiły miejsca filarom rządowych budynków wchodzących w skład Leinster House.
Widziała drzewa Merrion Square. Jej uwagę zwrócił wysoki, szeregowy dom z numerem dwadzieścia pięć, z pozasłanianymi oknami i drzwiami, od których odchodziła zielona farba. Za nimi, w wielkim pokoju na końcu długiego, ciemnego korytarza, pracował mężczyzna, który zdecydowanie zbyt często się uśmiechał. Zwolniła, ale tylko na chwilę. Nie czuła już strachu przed tym, co miała zrobić. Bała się jedynie ciemności, którą mogła odnaleźć po przeciwnej stronie.
– Ta twoja ciemnooka kochaneczka właśnie wróciła.
Słowa te wypowiedział otyły policjant wciśnięty w siedzenie kierowcy czarnego austina 10, wydychając dym papierosa Sweet Afton, ostatniego z dziesięciu, które znajdowały się w paczce kupionej przed dwiema godzinami, gdy tutaj zaparkowali. Stali kilkaset jardów od numeru dwudziestego piątego na Merrion Square. Siedzący w fotelu pasażera detektyw sierżant Stefan Gillespie otworzył oczy. Nie był zmęczony, ale zamykanie oczu i udawanie, że się śpi, było jedynym sposobem, by Dessie MacMahon przestał gadać. Już wcześniej poświęcił godzinę problemom Dessie’ego i jego niezliczonych krewnych: w większości byli to skończeni gnoje, w dodatku często zaglądający do kieliszka. Ale MacMahon, detektyw Garda, miał rację. To rzeczywiście była ta sama kobieta. Wczoraj też ją zauważyli – udała się na identyczną przechadzkę. Widzieli, jak dwukrotnie mijała dom przy Merrion Square 25, zanim zdecydowała się wspiąć po schodkach i zapukać do drzwi doktora Hugo Kellera. Weszła do środka, a piętnaście minut później wyszła na zewnątrz i oddaliła się pośpiesznie. Wiedzieli też, czemu znów tutaj wróciła.
– Wczoraj tylko się umawiała. Tak jak podejrzewałem.

Dessie raz jeszcze zaciągnął się papierosem. Stefan skinął głową, nie odwracając wzroku od kobiety. Nie tego się po niej spodziewał. Nawet wczoraj jakoś mu tutaj nie pasowała. Nie potrafił tego inaczej nazwać. Już wtedy wyczuł w jej zachowaniu nerwowość i niepewność. I wtedy to miało sens. Teraz szła z podniesioną głową. Jednak na jej twarzy malowała się raczej ponura determinacja. Zatrzymała się na moment u podnóża schodów, odgarniając włosy z twarzy. Nic nie wskazywało, by odczuwała wstyd. Niemal był w stanie wyczuć złość w jej zdecydowaniu. Było jednak coś jeszcze, jakiś rodzaj dumy. Tylko że żadna z tych emocji nie pasowała do sytuacji, do żadnej nie miała prawa, robiąc to, co właśnie robiła. Nagle ujrzał ją nie jako podejrzaną, lecz jako kobietę: elegancką, zdenerwowaną i piękną. Wczoraj nie zwrócił na to uwagi. Zmarszczył brwi. To był brudny biznes i tyle. Nie podobało mu się wcale, że jego uczucia podważają tę prostą prawdę. Kobieta weszła do środka, zielone drzwi zamknęły się za nią. Zapach dymu i potu bijący od Dessie’ego znów zaatakował nozdrza Stefana Gillespie ze zdwojoną siłą. Mieli robotę do wykonania i musieli się za nią zabrać. Odwrócił głowę i zauważył, że Dessie szczerzy zęby w uśmiechu.
– Ta babka to niezła laska. Nie mógłbyś winić gościa, który chciałby do niej uderzać.
Stwierdzenie, że gruby policjant czytał sierżantowi w myślach, zdecydowanie byłoby przesadą. Ale w tym stwierdzeniu kryło się więcej prawdy, niż Stefan byłby gotów przyznać.
– Odczekajmy jeszcze parę minut, Dessie.
– Najpierw muszę się odlać. – MacMahon otworzył drzwi samochodu i wytoczył się na zewnątrz. Rzucił niedopałek do rynsztoka, gdzie leżało już dziewięć poprzednich. Szybko pomaszerował przez bramę i wyszedł na plac, szukając drzewa, za którym mógłby się skryć. Sierżant Gillespie też wysiadł z wozu, by wreszcie zaczerpnąć świeżego powietrza. Był wyższy i szczuplejszy – znacznie szczuplejszy – od swojego kolegi, a tam, gdzie Dessie zaczynał łysieć, miał gęste brązowe włosy, może nie tyle długie, co raczej pozbawione określonego kształtu, zupełnie jakby zapominał je regularnie przycinać – i tak rzeczywiście było. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia osiem lat, więc ludzie często zakładali, że jest zwykłym policjantem Garda. Nie podejrzewali, że jest już sierżantem. Założył kapelusz. Było chłodniej, niż przypuszczał. Stał i spoglądał w stronę domu.

Kobieta o oliwkowej skórze sprawiała, że zrobił się niespokojny. Niby w tej pracy to było dla niego normalne, ale tym razem chodziło o coś więcej. Miał ochotę wsiąść do austina i po prostu odjechać. Szybko wyrzucił tę myśl z głowy. Przynajmniej nie będzie tu musiał siedzieć przez całe popołudnie z Dessie’em, jego problemami rodzinnymi i dymem z kolejnej paczki Sweet Aftonów. Detektyw Garda MacMahon wrócił już, ale nadal próbował zapiąć rozporek.

Podeszli pod dom. Stefan wspiął się po schodach i zapukał do drzwi. Odczekał chwilę i zapukał raz jeszcze. Otworzyły się nieznacznie – między drzwiami a futryną utworzyła się zaledwie wąska szpara. W środku dostrzegł kobietę w średnim wieku, ubraną w fartuch pielęgniarki.
– Tak? – To niby miało być pytanie, ale brzmiało bardzie jak stanowcze: „Nie”.
– Chcemy porozmawiać z panem Kellerem – rzekł, zdejmując kapelusz.
– Teraz go nie ma.
– Możemy poczekać.
– Nie ma go tutaj. A poza tym nie spotyka się z nikim, kto nie ma umówionej wizyty.
– W takim razie chciałbym się umówić. Najlepiej na teraz.
Detektyw sierżant Gillespie wyjął z kieszeni nakaz i pokazał go rozmówczyni. Kobieta chciała od razu zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale Dessie MacMahon w porę to wyczuł. Z niesamowitą – zważywszy na jego tuszę – szybkością ruszył naprzód, wyminął sierżanta i wetknął nogę między drzwi a framugę. Całą swoją masą naparł na pielęgniarkę, odpychając ją i otwierając szeroko prowadzące do holu drzwi. Dość mocno pchnął kobietę na ścianę, lecz gdy policjanci weszli do środka, zdołała odzyskać oddech, by wrzasnąć przez niosący echo korytarz:
– Hugo! Doktorze Keller!
– Zatem sądzi pani, że już wrócił? – zapytał Dessie i uśmiechnął się.

Drzwi po przeciwnej stronie holu otworzyły się. Niski, dobrodusznie wyglądający mężczyzna stanął w progu, zerkając na nich przez grube szkła swoich okularów, jakby nie mógł dostrzec, kto stoi w korytarzu. Jeśli za tym pełnym konsternacji spojrzeniem krył się niepokój, został świetnie ukryty. Na twarzy lekarza pojawił się półuśmiech, który nie zniknął nawet wtedy, gdy detektyw sierżant Gillespie ruszył w kierunku mężczyzny. Wiedział, kim byli dwaj niespodziewani goście. Przyswoił tę informację i zaakceptował ją. Nie był człowiekiem, który bałby się tego, co nieuniknione. Gdy detektyw podszedł bliżej, nawet się nie poruszył. Uśmiechał się jeszcze szerzej.
Stefan dotąd widział Kellera tylko z oddali – gdy ten wchodził do domu bądź z niego wychodził.
Zawsze był dobrze ubrany, dziś również. Koszula, którą miał na sobie, była śnieżnobiała. Żółta mucha została idealnie dopasowana, szelki miały kwiecisty wzór, mimo że niemal jaskrawy, to wciąż gustowny. Spodnie idealnie uprasowane, a czarne buty wypastowane. Łagodny uśmiech Kellera wreszcie zaczął denerwować detektywa. Był zbyt miły, by nie kojarzyć się z czymś skrajnie niemiłym. W efekcie policjant miał ochotę walnąć lekarza w twarz i zetrzeć mu ten grymas z gęby.
Ale nawet gdy oczami wyobraźni widział, jak Keller wstaje z podłogi, ocierając krew z ust, jego irytujący uśmiech nie znikał – stał się szerszy i bardziej fałszywy niż kiedykolwiek.
– Hugo Keller – zaczął stanowczo Stefan.
– Doktor Keller. – Niemiecki akcent okazał się wyraźniejszy, niż się spodziewał. Ale on dobrze znał niemieckie akcenty. Ten był austriacki, pewnie wiedeński.
– Chyba raczej pan Keller.
– Robiłem doktorat na uniwersytecie w Graz. Może pan go nie znać, ale to drugi najstarszy uniwersytet w Austrii. Tym samym doktor Keller to poprawny tytuł.
– In Wien hat jeder streunende Hund ein Doktorat, aber sie sind noch immer Hunde, nicht Ärzte, Herr Keller. – Podkreślił słowo „Herr”. To była prawda – w Wiedniu każdy uliczny kundel miał jakiś doktorat. A mimo to był kundlem, nie doktorem. Uśmiech Kellera zbladł. To nie był taki dubliński detektyw, jakiego lekarz się spodziewał. Okazywanie pogardy mogło nie zaliczać się do najlepszych rozwiązań.
– Jestem detektyw sierżant Gillespie. Przeprowadzę przeszukanie pańskiej nieruchomości. Mam podstawy przypuszczać, że posiada pan przyrządy do wywoływania poronień, wbrew sekcji 58 Ustawy o Przestępstwach Przeciwko Osobie. I sadzę, że nawet w tej chwili wywołuje pan poronienie u pewnej kobiety. Zostaje pan zatrzymany, panie Keller.
– Oczywiście, sierżancie. Wezmę tylko kurtkę.

Keller wrócił do pokoju, a Stefan podążył za nim. Minął otwarte drzwi po prawej, za którymi mieściło się niewielkie biuro pełne książek i teczek. Zatrzymał się na chwilę, żeby zerknąć do środka i zapamiętać to sobie. Pielęgniarka już zdołała się ogarnąć. Zaczesała włosy do tyłu i wyminąwszy go, weszła do biura. Na jej twarzy malował się znajomy wyraz strachu. Policjant przyglądał się, kiedy siadała przy biurku.
– Proszę, by pani nie wychodziła – powiedział cicho.
– Niby czemu miałabym wychodzić? – Wyraźnie się przestraszyła, ale to przecież było jej terytorium.
Ruszył dalej, prosto do salonu położonego na tyłach domu. Gdy wszedł do tego pomieszczenia zaraz po pokonaniu ciemnego korytarza, z jego słabym oświetleniem i poplamioną tapetą, zanotował przerażającą odmianę. Pomieszczenie było jasne i czyste. Wyglądało, jakby przywieziono je tutaj prosto z drogiej prywatnej kliniki. Lustrując uważnie wnętrze, Stefan jednocześnie rozmyślał o czarnowłosej kobiecie, która weszła do tego domu. Stała przy oknie, w blasku słońca, które przebiło się na moment przez szare grudniowe chmury. Światło przenikające przez jej włosy tworzyło wokół głowy coś na kształt aureoli. Oślepiająca jasność zmusiła Stefana do mrugnięcia. Otworzył oczy i ten obraz zniknął. Nieznajoma patrzyła prosto na niego. Teraz, z bliska, zauważył, że w jej ciemnych oczach rzeczywiście nie ma ani strachu, ani wstydu. Była tylko złość i odniósł wrażenie, że to on sam ją wywołał.
– Proszę, by poczekał pan w korytarzu, panie Keller – powiedział, nawet nie oglądając się za siebie.
– Przykro mi, skarbie. – Keller uśmiechnął się do kobiety. Zrobił to jednak w nieco inny sposób – pocieszającym tonem i znacznie milej niż wtedy, gdy szczerzył się do sierżantów Garda.
Zdjął kurtkę z oparcia krzesła i założył ją na siebie.
– Nie wiem czy słyszałaś, o czym wcześniej mówiliśmy. Ten dżentelmen jest policjantem, detektywem. Radzę ci, żebyś nic mu nie mówiła, ale to oczywiście twoja decyzja. Nie musisz nikomu wyjaśniać, czemu tutaj jesteś, i on o tym dobrze wie.
Ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się na moment przy wiszącym na ścianie lustrze i poprawił muszkę. Stefan Gillespie nawet nie zwrócił uwagi na to, że lekarz wychodzi. Nie odrywał wzroku od stojącej przy oknie kobiety.
– Może mi pani powiedzieć, kim pani jest?
Z irytacji i pełnego frustracji niedowierzania aż pokręciła głową.
– Nie mógł pan wybrać innego dnia, prawda?
Nie odpowiedział. Nadal nic mu się w tej kobiecie nie zgadzało.
– Od jak dawna ten mężczyzna się tym zajmuje? Tym wywoływaniem poronień, czy jak wy to tam nazywacie? Od ilu lat? Ja właśnie czegoś tutaj potrzebowałam, a pan wparował tu w tych swoich policyjnych buciorach, zanim zdążyliśmy w ogóle zacząć!
– Potrzebne mi pani nazwisko. Z pewnością pani wie, dlaczego tutaj jestem.
Kobieta wciąż mu się przyglądała, kręcąc głową. Nagle cały jej gniew wyparował. Teraz w jej oczach dostrzegł coś innego. Mieszaninę pogardy i podejrzliwości. Patrzyła, jakby to on zrobił coś złego.
– Nie, nie wiem, czemu pan tu jest. Myślę, że później się nad tym zastanowię, sierżancie. Na razie posłucham rady pana Kellera i nie puszczę pary z ust. Może być pan jego najlepszym przyjacielem, więc nie powiem ani słowa.

***

Komisariat Garda na Pearse Street był zarazem głównym komisariatem całego South City, zbudowanym dla dawnej dublińskiej Metropolitan Police jeszcze w roku 1915 – rok wcześniej ulicę nazywano Great Brunswick Street, dopóki Padraig Pearse nie został stracony po Powstaniu Wielkanocnym. Wychodził też na róg Townsend Street, naprzeciw Trinity College, szarego, ascetycznego budynku, w którym czuło się architektoniczne echa szkockich zamków – wzorca popularnego wśród firm ubezpieczeniowych, z charakterystycznymi kamiennymi rzeźbami i wielodzielnymi oknami. DMP2 teraz było już wspomnieniem, po którym zostały tylko dwa małe wsporniki przy łuku nad głównym wejściem, skąd zgorzkniałe oblicza oficera DMP i noszącego hełm posterunkowego wciąż patrzyły na wszystkich wchodzących z dezaprobatą. Jeśli chodziło o komisariaty, to nie było wcale najgorsze miejsce pracy. Biura na piętrze okazywały się jaśniejsze i czystsze niż w większości dublińskich posterunków Garda, jednak na dole cele śmierdziały tak jak zawsze – potem, uryną i tytoniem.

Stefan Gillespie siedział w biurze na parterze, na tyle blisko schodów, by czuć bijący od cel odór. Między nim a ciemnowłosą kobietą stał pusty stół. Pomieszczenie też było puste, oświetlone tylko przez pojedynczą żarówkę. Na jednej ze ścian znajdowało się okno, szerokie na niecałą stopę – szkło pomalowane zostało resztkami czegoś, co musiało być bielidłem. Wciąż nie udzieliła mu żadnych informacji, nie dała żadnych wyjaśnień. Niczemu nie zaprzeczyła, do niczego się nie przyznała, niczego nie powiedziała. Nie znał nawet jej imienia. Patrzyła się na niego z cichą pewnością siebie. I to on musiał odwracać wzrok, żeby na leżącej przed nim kartce papieru napisać coś, czego wcale nie musiał pisać. Przez jej zachowanie zaczynał myśleć, że to ona tutaj rządzi.
– Jest pani z Dublina, albo przynajmniej z okolic. Powiedziałbym, że z tych bardziej zielonych terenów.
Nie odpowiedziała.
– Albo przynajmniej była pani ostatnio na wsi.
– Ten akcent i opalenizna… Widzę, że niełatwo wywieść pana w pole.
Nie musiała się uśmiechać, by poczuł się jak idiota.
– Zdaje sobie pani sprawę, w jakie wpadła tarapaty?
– Szczerze mówiąc – nie.
– Jest pani inteligentną kobietą. To dla mnie spore zaskoczenie.
Szybko zrozumiał, że te ostatnie słowa były jego kolejną pomyłką.
– Bo oczekiwał pan jakiejś kretynki, czyż nie?
– Nie to miałem na myśli.
– Kretynki, która była na tyle głupia, że zaszła w ciążę. Bo kobieta nie może przecież zrobić nic głupszego.
– Prędzej czy później powie mi pani, kim jest. Wie pani o tym równie dobrze jak ja. W obecnej sytuacji pomóc może pani jedynie pójście z nami na pełną współpracę. Chodzi nam o Kellera, nie o panią.
– On chyba wie, że go złapaliście. Więc do czego ja jestem panu potrzebna?

Sięgnęła po leżącą na stole paczkę papierosów. Należały do Stefana. Popatrzyła na niego i zawahała się. Wzruszył ramionami. Wzięła jednego i wetknęła sobie między wargi. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, a potem nachylił się i zapalił jej papierosa, przywołując na twarz coś, co – jak miał nadzieję – było dodającym otuchy uśmiechem. Ale jeśli pomyślał, że dzięki temu gestowi kobieta przerwie milczenie, był w błędzie.
– Dziękuję.
Zaciągnęła się papierosem, a potem pokręciła głową.
– Nie mogę zrobić tego, co miałam tam zrobić. To pańska wina. Nie jestem pewna, co dalej. Wiem tyle, że utknęłam tu z panem na posterunku. I nagle tylko to mi zostało. Ciekawe, co się teraz będzie działo.
– Co się będzie działo? Tutaj chodzi o życie! Życie, które tego popołudnia by się skończyło. Chodzi też o Bóg wie ile żyć, które pochłonął tamten gabinet. – Niby mówił to, co powinien, ale te słowa wcale nie brzmiały jak jego słowa. Wiedział, że ta bystra, trudna do rozszyfrowania kobieta momentalnie to pojmie. I tak też się stało.
– Owszem, tu chodzi o życie. Tyle już wiem. Chociaż wolałabym nie wiedzieć.
Stefan wyczytał z jej twarzy coś nowego. To był smutek, głęboki, znaczony niepewnością smutek. Widział też, że nie miał on nic wspólnego z powodem jej zatrzymania na posterunku. O czymkolwiek mówiła, nie dotyczyło to rozmowy, którą był zobowiązany zacząć. Przesłuchanie nadal zmierzało donikąd. To nie on kontrolował sytuację, lecz ona. W głowie dźwięczały mu słowa „zarozumiała dziwka”. Miał tego dość. Wstał, popychając w jej stronę paczkę papierosów.
– Zostawiam ci fajki. To będzie długa noc. – Ruszył w stronę drzwi. Niech sama się tym zadręcza.

Po wyjściu z sali nieoczekiwanie zaczął się uśmiechać. Przypomniało mu się, jak kiedyś przerwał rozmową z pewną kobietą i odchodząc, pomyślał dokładnie to samo: „zarozumiała dziwka”. To było prawie sześć lat temu. W pubie na Nassau Street. Maeve. Siedem miesięcy później ożenił się z nią. A teraz nie żyła, już od niemal dwóch lat. Konkretnie od roku, dziewięciu miesięcy i ośmiu dni. W ostatnich miesiącach tysiące razy rozmyślał o tamtej nocy na Nassau Street – na jawie i we śnie. Znowu to przeżywał, tak jak każdą chwilę ich wspólnego życia. Ale nie uśmiechał się do tych myśli tak jak kiedyś. Nie chodziło o to, że kobieta z Merrion Square przypomniała mu o Maeve.
Może raczej przypomniała mu o czymś, o czym sam już zapomniał. Zamiast wywołać w nim wściekłość, doprowadziła go do śmiechu. Te myśli pojawiły się znikąd, zupełnie niespodziewanie. Szybko wyrzucił je z głowy. Widział Dessie’ego MacMahona, idącego w jego stronę z kubkiem herbaty i kanapką z bekonem.
– Keller dzwonił już do swojego adwokata? – zapytał.
Dessie skinął głową, gryząc kanapkę.
– Ale nic nam jeszcze nie powiedział?
– Nie. Chociaż jest bardzo uprzejmy.
– Adwokat już do nas jedzie?
– Tego nie zdradził.
– Przetrzymaj go na noc w celi, zobaczymy, czy dalej będzie taki uprzejmy.
Garda MacMahon znów ugryzł kanapkę.
– A co z pielęgniarką? – spytał Stefan.
– Wciąż ją przesłuchujemy, ale jest dokładnie tak samo. Nie ma nic do powiedzenia.
– Dowody znajdują się przecież na Merrion Square. Nie pojmuję, czyżby Keller sądził, że wyjaśni nam całą sytuację, milcząc i szczerząc się do nas?
– Przesłuchamy go raz jeszcze, sierżancie?
– Nie, mam już dość. Zamknijcie całą trójkę na noc.

Nie miał pojęcia, jak zetrzeć ten uśmieszek z gęby Hugo Kellera. Wyglądał, jakby został na niej namalowany. Lekarz był zbyt pewny siebie. Sądził chyba, że jest nietykalny. A pielęgniarka upierała się, że jest tylko zwykłą pielęgniarką. Nie wierzył jej, lecz Sheila Hogan była twarda. Nie zacznie mówić, dopóki czegoś na tym nie zyska. Ale ciemnowłosa kobieta była inna. Nie pasowała do reszty układanki.
Może po dwunastu godzinach w celi odzyska zdrowy rozum.

 
Wesprzyj nas