Ostatni tom Malazańskiej Księgi Poległych.


Łowcy Kości maszerują do Kolanse, na spotkanie nieznanego losu. Udręczeni i wyczerpani, są armią stojącą na skraju buntu. Ale przyboczna Tavore Paran nie daje za wygraną.

Jeśli zdoła powstrzymać rozkład swych sił, jeśli kruche sojusze, które wykuła, przetrwają, i jeśli będzie to leżało w jej mocy, zamierza uczynić jeszcze jedno. Rzucić wyzwanie bogom.

Na drodze przybocznej i jej sojuszników stoją potężni wrogowie. Władający straszliwą mocą Forkrul Assailowie zamierzają oczyścić świat – zniszczyć wszystkie cywilizacje i wytępić ludzi – by móc zacząć od nowa.

Pradawni bogowie również pragną odzyskać utraconą pozycję. W tym celu skruszą łańcuchy skuwające moc szerzącą ostateczne zniszczenie i uwolnią ją z wiecznego więzienia. Na świat znowu wrócą smoki.

Tak się zaczyna ostatni, apokaliptyczny rozdział Malazańskiej Księgi Poległych Stevena Eriksona, rewelacyjnej sagi, która odmieniła oblicze fantasy.

Na wojnie przegrywają wszyscy. Tę okrutną prawdę można wyczytać w oczach każdego żołnierza na każdym ze światów…

Steven Erikson
Okaleczony bóg wyd.2
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
cykl: Malazańska Księga Poległych
Wydawnictwo MAG
Premiera: 10 stycznia 2014

Rozdział pierwszy

Jeśli nigdy nie znaliście
światów mojego umysłu,
wasze poczucie utraty
będzie bardzo słabe
i zapomnimy o nim na szlaku.
Weźcie, co wam dano,
i odwróćcie skrzywione twarze.
Nie zasługuję na to,
choćby wasza prywatna plaża
była nie wiem jak wąska.
Jeśli dacie z siebie wszystko,
Spojrzę wam w oczy.
To pękowi strzał w dłoni
nie potrafię zaufać,
choć zbliżacie się z uśmiechem.
Nie spotykamy się w smutku
albo w jakimś innym szwie
ponad bliznami.
Nie tańczyliśmy na tym samym
cienkim lodzie
i współczucie dla waszych trudności
ofiaruję swobodnie, nie myśląc
o wzajemności ani równowadze szalek.
Tego wymaga przyzwoitość, to wszystko.
Nawet jeśli to pojęcie
dla wielu jest zupełnie obce.
Pozostaną jednak tajemnice,
których nigdy nie poznacie
i nie chciałbym, by było inaczej.
Wszystkie moje strzały pochowano,
a piaszczysta połać jest szeroka
i wszystko, co prywatne,
stygnie przybite do ołtarza.
Nawet kapanie ustało,
to dziecko pragnień
o umyśle pełnym światów
oraz poczerwieniałych łez.
Tak bardzo nienawidzę dni, gdy czuję się śmiertelny.
Dni spędzone w moich światach
są tymi, w których żyję wiecznie,
i jeśli kiedyś nadejdzie świt,
przebudzę się z jego światłem,
narodzony na nowo.
Noc poety III, IV
Malazańska księga poległych
Rybak kel Tath

Kotylion wyciągnął dwa sztylety i skierował spojrzenie na ich klingi. Poczernione żelazne powierzchnie wyglądały jak dwie szare rzeki przesączające powoli swe wody przez parowy i wąwozy. Brzegi miały wyszczerbione w miejscach, gdzie zbroja albo kość spowolniły pchnięcia. Gapił się przez chwilę na to złowrogie odbicie nieba o niezdrowej barwie.
– Nie mam zamiaru niczego wyjaśniać, do cholery – oznajmił wreszcie. Uniósł głowę, spoglądając wprost w oczy rozmówcy. – Zrozumiałeś?
Stojąca naprzeciwko niego postać nie była zdolna do mimiki. Do kości jej skroni, policzków i żuchwy przylegały nieruchome strzępy przegniłych ścięgien oraz paski skóry. Oczy były puste, całkowicie puste.
Lepsze to niż zblazowany sceptycyzm, pomyślał Kotylion. Tego naprawdę miał serdecznie dość.
– Powiedz mi, co twoim zdaniem widzisz? – podjął. – Desperację? Panikę? Utratę woli, jakiś nieunikniony schyłek wiodący do niekompetencji? Czy wierzysz w przegraną, Chodzący po Krawędzi?
Zjawa milczała przez dłuższą chwilę.
– Nie możesz być aż tak… śmiały – odparła wreszcie chrapliwym urywanym głosem.
– Pytałem, czy wierzysz w przegraną. Ja nie wierzę.
– Nawet gdyby ci się powiodło, Kotylionie. Ponad wszelkie oczekiwania, a nawet wszelkie pragnienia. I tak będą mówić, że przegrałeś.
– Wiesz, gdzie mogą sobie wsadzić swoje gadanie – odparł patron skrytobójców, chowając sztylety.
Głowa uniosła się nagle. Zwisający luźno kosmyk zakołysał się na wietrze.
– Arogancja?
– Kompetencja – warknął w odpowiedzi Kotylion. – Wątp we mnie na własne ryzyko.
– Nie uwierzą ci.
– Nic mnie to nie obchodzi, Chodzący po Krawędzi. Jest jak jest.
Ruszył w drogę. Nie zdziwił się, gdy nieumarły strażnik podążył za nim.
Robiliśmy to już przedtem.
Przy każdym jego kroku w górę wzbijały się obłoczki pyłu i popiołu. Wiatr zawodził, jak uwięziony w krypcie.
– Już prawie czas, Chodzący po Krawędzi.
– Wiem. Nie możesz wygrać.
Kotylion zatrzymał się i odwrócił w bok. Rozciągnął usta w złowrogim uśmiechu.
– Ale to nie znaczy, że muszę przegrać, prawda?

***

Za nią wzbijały się tumany kurzu. Z jej ramion zwisały dziesiątki upiornych łańcuchów: powyginane kości połączone w nieregularne ogniwa, starożytne gnaty o tysiącu odcieni – od bieli aż po głęboki brąz. Na każdy łańcuch składały się dziesiątki indywiduów: zniekształcone czaszki ze strzępami włosów, połączone w całość kręgosłupy, długie kości stukające o siebie. Wlokły się za nią jak dziedzictwo tyrana, zostawiając w wysuszonej ziemi splątany ślad ciągnący się przez wiele mil.
Nie zwalniała kroku, posuwała się naprzód miarowo niczym słońce opadające ku horyzontowi przed nią, niepowstrzymanie jak zbliżająca się z tyłu ciemność. Pozostawała obojętna na pojęcie ironii i gorzki posmak bezczelnej drwiny, potrafiący tak mocno razić podniebienie. Tutaj liczyła się tylko konieczność, najgłodniejszy z bogów. Zaznała uwięzienia. Wspomnienie raniło ją dotkliwie, ale nie było w nim murów krypty ani pogrążonych w mroku grobowców. Tak jest, była tam ciemność, ale także nacisk. Straszliwy i nieznośny.
Obłęd był demonem żyjącym w świecie bezsilnej potrzeby, tysiąca niespełnionych pragnień, w świecie pozbawionym rozwiązań. Obłęd, tak jest, znała tego demona – targowali się ze sobą o monety bólu, pochodzące ze skarbca, którego nic nie opróżni. Dysponowała kiedyś podobnym bogactwem.
Ciemność nie przestawała jej ścigać.
A ona szła wciąż przed siebie – istota o łysej czaszce, skórze barwy wyblakłego papirusu oraz wydłużonych kończynach poruszających się z niesamowitą gracją. Otaczający ją krajobraz był pusty i płaski ze wszystkich stron. Tylko przed nią horyzont naznaczył bezbarwny szereg zerodowanych wzgórz.
Przyprowadziła ze sobą przodków, grzechoczących w chaotycznym chórze. Nie zostawiła nikogo. Wszystkie grobowce jej rodu były teraz puste, zupełnie jak czaszki, które wyjęła z sarkofagów. Milczenie zawsze było świadectwem nieobecności. Wrogiem życia. Nie chciała milczenia. Jej doskonali przodkowie rozmawiali ze sobą w cichych pomrukach i przeciągłych zgrzytach. Byli głosami jej prywatnej pieśni, odstraszającymi demona. Skończyła już z targami.
Wiedziała, że dawno temu na światach – bladych wyspach w Otchłani – roiło się od rozmaitych stworzeń. Ich myśli były proste i bezpośrednie, a poza tymi myślami nie istniało nic oprócz mroku, czeluści ignorancji i strachu. Gdy w owej ciemności pojawiły się pierwsze przebłyski, rozjarzyły się bardzo szybko, przechodząc w pożary. Niestety, umysł nie budził się w imię chwały ani piękna, czy nawet miłości. Nie pobudzał go do życia śmiech ani triumf. Wszystkie owe nowo narodzone płomienie pragnęły tylko jednego.
Pierwszym słowem rozumności zawsze była sprawiedliwość. To słowo karmiło oburzenie. Rodziło wolę zmiany świata ze wszystkimi jego okrutnymi zasadami, odwoływało się do prawości, by położyć kres haniebnej brutalności. Sprawiedliwość budziła się w czarnej glebie obojętnej natury. Scalała rodziny, wznosiła miasta, wynajdowała i broniła, tworzyła prawa i zakazy, dyscyplinowała bogów i wykuwała religie. Wszystkie oficjalnie uznawane wierzenia wyrastały z tego jednego korzenia, rozgałęziając się i wznosząc ku oślepiającemu niebu.
Ona i jej pobratymcy trzymali się jednak podstawy tego ogromnego drzewa, zapomnianej i przygniecionej jego ciężarem. W owym miejscu, pod kamieniami, ukryci pośród korzeni i ciemnej ziemi, byli świadkami zepsucia sprawiedliwości, zdradzenia jej i odarcia ze znaczenia.
Bogowie i śmiertelnicy wypaczali prawdy. Kalali niezliczonymi uczynkami to, co ongiś było czyste.
No cóż, nadchodził ich kres. Koniec jest już blisko, moi drodzy. Nie będzie więcej dzieci wyłaniających się z kości i gruzu, by odbudować wszystko, co utracone. W końcu, czy było wśród nich choć jedno, które nie ssałoby piersi zepsucia? Och, wszystkie karmiły swój wewnętrzny ogień, ale jednocześnie zagarniały dla siebie światło i ciepło, jakby sprawiedliwość była ich wyłączną własnością.
Wypełniało ją oburzenie. Kipiała wzgardą. Sprawiedliwość gorzała w niej jasnym ogniem, który z dnia na dzień rozpalał się coraz goręcej, gdy z nieszczęsnego serca Przykutego bez końca sączyły się strumienie krwi. Zostało tylko dwunastu Czystych i wszyscy karmili się tą krwią. Być może byli też inni, zagubieni w jakichś odległych miejscach, ale nic o nich nie wiedziała. Nie, tylko tuzin ich będzie twarzami ostatniej burzy, a ona – jako najpotężniejsza z nich – stanie w samym centrum nawałnicy.
Dawno temu nadano jej imię w tym właśnie celu. Forkrul Assailom z pewnością nie brakowało cierpliwości. Cierpliwość jednak była tylko kolejną utraconą cnotą.
Cisza szła przez równinę, wlokąc za sobą łańcuchy z kości, a światło dnia gasło za nią powoli.

***

– Bóg nas zawiódł.
Aparal Forge zacisnął zęby, by zdławić odpowiedź. Drżał i dręczyły go mdłości. W jego żyłach krążyło coś zimnego i obcego.
Ta zemsta jest starsza niż wszelkie hasła, jakie mógłbyś wymyślić. Bez względu na to, jak często powtarzasz te słowa, Synu Światła, kłamstwa i obłęd otwierają się w nich jak kwiaty w promieniach słońca. Widzę przed sobą tylko pola krwi, ciągnące się we wszystkie strony.
To nie była ich bitwa. Nie ich wojna.
Kto ustanowił prawo mówiące, że dziecko musi podnieść miecz ojca? Drogi Ojcze, czy naprawdę tego właśnie pragnąłeś? Czyż nie porzuciła swego małżonka dla ciebie? Czyż nie rozkazałeś nam żyć w pokoju? Nie powiedziałeś, że dzieci muszą się stać jednym pod nowo narodzonym niebem waszego związku?
Jaka zbrodnia skłoniła nas do tego?
Nawet jej nie pamiętam.
– Czujesz to, Aparalu? Moc?
– Czuję, Kadagarze.
Odsunęli się od towarzyszy, ale nie aż tak daleko, by nie słyszeć krzyków bólu, warczenia Ogarów albo napływających od strony skruszonych skał upiornych strumieni, straszliwego tchnienia chłodu muskającego ich plecy. Przed nimi wznosiła się okrutna bariera. Ściana uwięzionych dusz. Opadająca przez całą wieczność fala rozpaczy. Gapił się na twarze widoczne za cętkowaną zasłoną, przyglądał się bezdennej grozie w ich oczach.
Niczym się nie różniliście od nas, prawda? Nie wiedzieliście, co począć ze swym dziedzic­twem, masywne miecze zwracały się to w tę, to w tamtą stronę w waszych dłoniach.
Dlaczego mielibyśmy płacić za nie naszą nienawiść?
– Co cię gryzie, Aparalu?
– Nie znamy przyczyn nieobecności naszego boga, panie. Obawiam się, że to bezczelność mówić, że nas zawiódł.
Kadagar Fant milczał.
Aparal zamknął oczy. Nie powinien był się odzywać.
Nigdy się niczego nie uczę. Dotarł do władzy krwawą drogą. Kałuże w błocie nadal lśnią czerwienią. Kadagara wciąż jeszcze otacza drżąca aura. Ten kwiat trzęsie się na niedostrzegalnych wiatrach. On jest niebezpieczny, bardzo niebezpieczny.
– Kapłani opowiadali o oszustach i impersonatorach, Aparalu – odezwał się Kadagar spokojnym i pozbawionym wszelkiej intonacji głosem. Zawsze tak mówił, kiedy był wściek­ły. – Jaki bóg by na to pozwolił? Porzucił nas. Ścieżka przed nami nie jest czyjąś własnością. Sami możemy ją wybrać.
My. Tak jest, przemawiasz w imieniu nas wszystkich, nawet jeśli kulimy się trwożnie, słysząc własne wyznania.
– Wybacz mi te słowa, panie. Nie czuję się dobrze. Smak…
– Nie mamy wyboru, Aparalu. Gorzki posmak jego bólu przyprawia cię o mdłości. To minie. – Kadagar poklepał go z uśmiechem po plecach. – Rozumiem twą przejściową słabość. Zapomnijmy o twoich wątpliwościach, dobrze? Nigdy już więcej o nich nie mów. W końcu jesteśmy przyjaciółmi i bardzo bym nie chciał ogłosić cię zdrajcą. I rozpiąć na Białym Murze. Ukląkłbym i rozpłakał się, przyjacielu. Naprawdę.
Aparala wypełnił syczący spazm obcej furii.
Na Otchłań! Czuję cię, Grzywo Chaosu!
– Moje życie należy do ciebie, panie.
– Panie Światła!
Aparal odwrócił się. Kadagar również.
Iparth Erule podszedł do nich chwiejnym krokiem. Z ust płynęła mu krew. Spojrzenie szeroko rozwartych oczu wlepił w Kadagara.
– Panie, Uhandahl, który pił jako ostatni, przed chwilą skonał. Sam rozdarł sobie gardło!
– A więc dokonało się – odparł Kadagar. – Ilu?
Iparth oblizał wargi i wyraźnie się wzdrygnął, poczuwszy smak.
– Jesteś Pierwszym z Trzynastu, panie – odparł.
Kadagar ruszył przed siebie z uśmiechem, omijając mężczyznę.
– Kessobahn ciągle oddycha? – zapytał.
– Tak. Ponoć może krwawić przez stulecia.
– Ale jego krew jest teraz trucizną – stwierdził Kadagar, kiwając głową. – Rana musi być świeża, a moc czysta. Mówisz: Trzynastu? Znakomicie.
Aparal wbił spojrzenie w smoka. Olbrzymie włócznie, którymi przyszpilono go do stoku, zrobiły się czarne od posoki i zakrzep­łej krwi. Czuł ból wypływający falami z Eleinta. Kessobahn raz po raz próbował unieść głowę, kłapał paszczą, a w oczach gorzały mu płomienie. Ogromna pułapka trzymała jednak mocno. Cztery ocalałe Ogary Światła krążyły w oddali, strosząc sierść, gdy spoglądały na smoka. Na ich widok Aparal oplótł się rękoma.
To było kolejne szalone ryzyko. Kolejna gorzka porażka. Panie Światła, Kadagarze Fant, nie radzisz sobie za dobrze w zewnętrznym świecie.
Za tym straszliwym widokiem, naprzeciwko pionowego oceanu niemogących umrzeć dusz, wznosił się Biały Mur, za którym kryły się żałosne pozostałości Saranas, miasta Liosan. Ciemne długie kreski widoczne tuż pod blankami były wszystkim, co pozostało z braci i sióstr skazanych za zdradę sprawy. Pod zmumifikowanymi ciałami można było dostrzec ciemne plamy po płynach, które wyciekły z nich na alabastrową fasadę.
Mówisz, że ukląkłbyś i rozpłakał się, przyjacielu?
– Panie, czy po prostu zostawimy Eleinta? – zapytał Iparth.
– Nie. Proponuję znacznie stosowniejsze rozwiązanie. Zbierz wszystkich. Zmienimy postać.
Aparal poderwał się nagle, ale nie odwrócił.
– Panie…
– Jesteśmy teraz dziećmi Kessobahna, Aparalu. Mamy nowego ojca w miejsce tego, który nas opuścił. Osserc jest martwy w naszych oczach i nic już tego nie zmieni. Nawet Ojciec Światło klęczy złamany, bezużyteczny i ślepy.
Aparal nie odrywał spojrzenia od Kessobahna.
Jeśli wygłasza się podobne bluźnierstwa wystarczająco często, przeradzają się one w banały. Przestają szokować. Bogowie tracą moc i sami zajmujemy ich miejsce.
Prastary smok płakał krwią. W jego ogromnych obcych oczach nie było nic poza gniewem.
Nasz ojcze, twój ból i twoja krew, to nasz dar dla ciebie. Niestety, nie rozumiemy innych darów.
– A co zrobimy w nowej postaci?
– Ależ rozszarpiemy Eleinta na strzępy, Aparalu.
Wiedział, jaką odpowiedź usłyszy. Pokiwał głową.
Nasz ojcze.
Twój ból, twoja krew, nasz dar. Ciesz się ponownymi narodzinami przez śmierć, nasz ojcze Kessobahnie. Dla ciebie nie będzie już powrotu.

***

– Nie mam ci nic do zaoferowania. Co cię do mnie sprowadza? Nie, rozumiem to. Mój złamany sługa nie zawędruje daleko, nawet w snach. Tak jest, moje drogocenne ciało i kości zostały okaleczone na tym nieszczęsnym świecie. Widziałeś jego trzodę? Jakie błogosławieństwa może zesłać? Ależ jedynie nędzę i cierpienie. Mimo to, tłumy wciąż napływają do niego. Głośne błagalne tłumy. Och, kiedyś patrzyłem na nie ze wzgardą. Napawałem się ich żałosnym stanem, ich błędnymi decyzjami i straszliwym pechem. Ich głupotą.
Ale przecież nikt nie wybiera, ile będzie miał rozumu. Każdy rodzi się ze swoim i nigdy nie zdobędzie go więcej. Za pośrednictwem mego sługi patrzę w ich oczy – jeśli się ośmielę – a oni obdarzają mnie dziwnym spojrzeniem, którego przez długi czas nie potrafiłem zrozumieć. Jest w nim głód, oczywiście, przelewający się przez brzegi. Ale przecież jestem Obcym Bogiem. Przykutym. Upadłym. A moje święte słowo to Ból.
Mimo to, ich oczy wciąż mnie błagały.
Teraz to rozumiem. O co mnie proszą? Ci nierozgarnięci durnie pełni strachu, ze swymi straszliwymi minami, na widok których świadkowie kulą się z obrzydzenia. Czego chcą? Odpowiem ci. Pragną mojej litości.
Rozumiesz, zdają sobie sprawę, że mają żałośnie mało monet w sakiewce rozumu. Wiedzą, że brak im inteligencji i że to właśnie jest przekleństwem ciążącym nad ich życiem. Walczyli i szarpali się, od samego początku. Nie, nie patrz tak na mnie. Twoje myśli są gładkie i subtelne, udzielasz współczucia za szybko i stąd właśnie bierze się twoje przekonanie o własnej wyższości. Nie przeczę, że jesteś bystry, ale wątpię w szczerość twych uczuć.
Pragnęli mojej litości. Dostali ją. Jestem bogiem, który odpowiada na modlitwy. Czy znasz jakiegoś innego boga, który mógłby to o sobie powiedzieć? Widzisz, jak się zmieniłem? Mój ból, którego tak samolubnie się trzymałem, sięga teraz ku innym jak złamana ręka. Dotykamy ze zrozumieniem i wzdrygamy się od tego dotyku. Jestem teraz jednym z nimi wszystkimi.
Zaskakujesz mnie. Nie wierzyłem, że to ma wartość. Co za pożytek ze współczucia? Ile kolumn monet zrównoważy szalki? Mój sługa marzył kiedyś o bogactwie. O skarbie pogrzebanym pod wzgórzami. Siedząc na uschniętych nogach, błagał o litość ulicznych przechodniów. Widzisz mnie teraz. Jestem tak połamany, że nie mogę się poruszać, otaczają mnie gęste opary, a wiatr targa bez chwili wytchnienia połami namiotu. Nie mam nic do zaoferowania. I mnie, i mojego sługę opuściło już pragnienie błagania. Pragniesz mojej litości? Dam ci ją za darmo.
Czy muszę ci opowiadać o bólu, który mnie dręczy? Spoglądam w twoje oczy i dostrzegam w nich odpowiedź.
To mój ostatni ruch, ale przecież to rozumiesz. Ostatni. Jeśli przegram…
Proszę bardzo. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Zgromadzę truciznę. W łoskocie swego bólu, tak jest. Gdzieżby indziej?
Śmierć? Odkąd to ona jest porażką?
Wybacz mi ten kaszel. To miał być śmiech. Idź więc, wypróbuj swe obietnice na tych parweniuszach.
No wiesz, to wszystko, czym jest wiara. Litość nad naszymi duszami. Zapytaj mojego sługę. On ci powie. Bóg zagląda wam w oczy i kuli się trwożnie.

***

Trzy smoki przykute za swoje grzechy. Kotylion westchnął na tę myśl. Nagle ogarnął go ponury nastrój. Stał dwadzieścia kroków od nich, zapadając się po kostki w miękki popiół. Nasunęła mu się myśl, że ascendencja jest odległa od zwyczajności o krok krótszy, niżby tego pragnął. Poczuł ucisk w gardle, jakby coś zapchało mu przewody oddechowe. Dręczył go ból w mięśniach barków i słabe rytmiczne pulsowanie za oczami. Gapił się na uwięzionych Eleintów, trzy śmiertelnie chude sylwetki spoczywające pośród ławic piasku, i czuł się… śmiertelny.
Niech mnie Otchłań, ależ jestem zmęczony.
Chodzący po Krawędzi podszedł do niego, milczący jak widmo.
– To niewiele więcej niż kości – mruknął Kotylion.
– Nie daj się nabrać – ostrzegł go martwiak. – Ciało i skóra to tylko strój. Mogą go wdziać albo odrzucić wedle woli. Widzisz te łańcuchy? Poddano je próbie. Unoszą łby… czują zapach wolności.
– A jak ty się czułeś, Chodzący po Krawędzi, gdy wszystko, co trzymałeś w dłoniach, rozpadło ci się w nich? Czy porażka przybyła jak ściana ognia? – Zwrócił się ku upiornemu towarzyszowi. – Te łachmany wyglądają na przypalone, jeśli się nad tym zastanowić. Czy pamiętasz tę chwilę, kiedy wszystko straciłeś? Czy świat odpowiedział echem na twoje wycie?
– Jeśli chcesz mnie dręczyć, Kotylionie…
– Nie, tego bym nie chciał. Wybacz.
– Jeśli to one budzą twój strach…
– Nie strach. W żadnym wypadku. Są moją bronią.
Chodzący po Krawędzi zadrżał, a może to popiół pod jego zbutwiałymi mokasynami poruszył się lekko, pozbawiając na chwilę martwiaka równowagi. Pradawny znieruchomiał i przeszył Kotyliona spojrzeniem wyschniętych jam oczu.
– Nie jesteś uzdrowicielem, Panie Skrytobójców.
To prawda. Proszę, niech ktoś ukoi mój niepokój. Oczyści nacięcie, usunie wszystko, co chore, uwolni mnie od tego. Chorujemy od nieznanego, ale wiedza również może się okazać trująca. Dryfowanie między tymi dwiema opcjami też wcale nie jest lepsze.
– Istnieje więcej niż jedna ścieżka wiodąca ku zbawieniu.
– To ciekawe.
– Co jest ciekawe?
– Twoje słowa. Wypowiedziane… innym głosem przez… kogoś innego… uspokoiłyby słuchacza, dodały mu otuchy. Niestety, gdy płyną z twoich ust, wywołują w duszy śmiertelnika dreszcz przenikający do szpiku kości.
– Tym właśnie jestem – stwierdził Kotylion.
Chodzący po Krawędzi pokiwał głową.
– To prawda. Tym właśnie jesteś.
Kotylion postąpił jeszcze sześć kroków naprzód, wlepiając spojrzenie w najbliższego smoka. Między pasmami zbutwiałej skóry było widać błyszczące kości czaski.
– Eloth, chciałbym usłyszeć twój głos – odezwał się.
– Mamy wznowić targi, uzurpatorze?
Głos był męski, ale takie sprawy często się zmieniały pod wpływem chwilowego nastroju. Kotylion zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć poprzednią rozmowę.
– Kalse, Ampelas, zaczekajcie, aż nadejdzie wasza kolej. Czy mówię teraz z Eloth?
– Jestem Eloth. Co w moim głosie tak cię niepokoi, uzurpatorze? Wyczuwam twoje podejrzenia.
– Chciałem się upewnić – odparł Kotylion. – I osiągnąłem ten cel. Jesteś Mockra.
Inny drakoniczny głos wypełnił jego czaszkę śmiechem.
– Uważaj, skrytobójco, to mistrzyni oszustwa – oznajmił.
Kotylion uniósł brwi.
– Oszustwa? Błagam, tylko nie to. Jestem zbyt niewinny, by wiedzieć cokolwiek o takich sprawach. Eloth, widzę, że skuwają cię łańcuchy, a mimo to, w królestwie śmiertelników słyszano twój głos. Najwyraźniej mury twojego więzienia nie są tak nieprzeniknione jak niegdyś.
– Sen przemyka się przez najokrutniejsze łańcuchy, uzurpatorze. Moje sny rozpościerają skrzydła i jestem wolna. Próbujesz mi teraz powiedzieć, że owa wolność była czymś więcej niż tylko iluzją? Jestem wstrząśnięta. Nie wierzę w to.
Kotylion skrzywił się z niezadowoleniem.
– A o czym ty śnisz, Kalse?
– O lodzie.
Czy to mnie zaskakuje?
– A ty, Ampelas?
– O deszczu, który parzy, Panie Skrytobójców. Głęboko w cieniu. Cóż to za ohydny cień. Czy mamy wszyscy troje opowiadać ci szeptem wróżby? Wszystkie moje prawdy są tu przykute. Tylko kłamstwa latają swobodnie. Był jednak pewien sen, który nadal płonie świeżym ogniem w moim umyśle. Czy wysłuchasz mojego wyznania?
– Mój sznur nie jest jeszcze tak wystrzępiony, jak ci się zdaje, Ampelas. Lepiej by było, gdybyś opisała swój sen Kalse. Uznaj tę radę za mój dar. – Przerwał, obejrzał się na moment na Chodzącego po Krawędzi, a potem zwrócił się z powrotem ku smokom. – Przejdźmy do prawdziwych targów.
– To bezwartościowe – sprzeciwił się Ampelas. – Nie masz nam nic do zaoferowania.
– Ależ mam.
– Kotylionie… – odezwał się nagle za jego plecami Chodzący po Krawędzi.
– Wolność – rzekł patron skrytobójców.
Odpowiedziała mu cisza.
– To niezły początek – oznajmił z uśmiechem. – Eloth, czy zechcesz dla mnie śnić?
– Kalse i Ampelas podzielili się twoim darem. Popatrzyli na siebie, zwracając ku sobie kamienne twarze. Był tam ból. Był tam ogień. Oko się otworzyło i spojrzało w otchłań. Panie Noży, moi zakuci w łańcuchy kuzyni są… przerażeni. Będę dla ciebie śnić. Mów.
– Słuchaj uważnie … – zaczął Kotylion. – Oto, co musi się wydarzyć.

 
Wesprzyj nas