“Pałac zdrady” to kontynuacja „Czerwonej jaskółki”, druga część słynnej trylogii sensacyjnej.


Pałac zdradyKapitan Dominika Jegorowa, agentka rosyjskiej SWR, wraca do moskiewskiej centrali, gdzie zostaje podwładną psychopatycznego sadysty Aleksieja Ziuganowa, szefa kontrwywiadu SWR.

Jest teraz podwójną agentką i wciąż zakochana w Nathanielu Nashu, swoim prowadzącym, pracuje dla Amerykanów.

Na rozkaz prezydenta Putina kapitan Dominika Jegorowa jedzie do Wiednia, żeby zwerbować irańskiego naukowca, specjalistę od wzbogacania uranu (Irańczycy planują zakup posadzki antysejsmicznej do tajnego ośrodka badań nuklearnych).

Dominika szantażuje go i pozyskuje. Zazdrosny o jej sukcesy Ziuganow nasyła na nią swoich zbirów…

Jason Matthews
Pałac zdrady
Przekład: Jan Kraśko
Seria:„Czerwona Jaskółka”, część 2
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 9 maja 2018
 
 

Pałac zdrady


1

Przemykając przez tłumy przechodniów i skłębiony chaos Boulevard de Clichy przy placu Pigalle, Dominika Jegorowa, kapitan SWR, Służby Wnieszniej Razwiedki[1], Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej, obciągnęła brzeg małej czarnej sukienki. Z wysoko podniesioną głową, postukując w chodnik czarnymi szpilkami, nie spuszczała z oczu siwej głowy idącego przed nią królika – indywidualna obserwacja celu poruszającego się piechotą jest jedną z trudniejszych umiejętności ofensywnego rzemiosła ulicznego. Aby wtopić się w tło, dawała mu sporo luzu, to przechodząc na rozdzielający bulwar pas zieleni, to snując się za przechodniami.
Śledzony przez nią mężczyzna przystanął, żeby kupić spieczony szaszłyk – najpewniej wieprzowy, jak to w dzielnicy chrześcijańskiej – od właściciela stojącego przy małym piecyku z rusztem, który wachlował palenisko złożonym kawałkiem tektury, od czasu do czasu posyłając iskrę w tłum mijających go ludzi i zasnuwając róg ulicy kłębami dymu pachnącego kolendrą i chili. Dominika zwolniła kroku i ukryła się za słupem latarni: było mało prawdopodobne, żeby królik sprawdzał teren – chodziła za nim od trzech dni i przez ten czas ani razu nie zainteresował się najbliższym otoczeniem – mimo to nie chciała, żeby namierzył ją za wcześnie. Wystarczy, że gdy prześlizgiwała się przez tłum, zauważyło ją mnóstwo innych ulicznych stworów – nogi baletnicy, okazały biust, świetliste jasnoniebieskie oczy – że już zwęszyło jej zapach, zastanawiając się pewnie, czy i jak łatwo da się ją wyjąć.
Dwoma wprawnymi spojrzeniami oceniła menażerię ludzkich twarzy, ale nie, nie poczuła znajomego mrowienia na karku, które byłoby zapowiedzią kłopotów. Królik rozszarpał zębami ostatni kawałek sczerniałego mięsa i wrzucił patyk do rynsztoka. Był szyitą, lecz najwyraźniej nie miał oporów przed jedzeniem wieprzowiny, tak jak przed wciskaniem gęby między uda prostytutek. Gdy ruszył przed siebie, poszła za nim.
Śniady, nieogolony młody mężczyzna oderwał się od grupki kumpli podpierających zaparowane okno baru z kluskami, dogonił ją i położył jej rękę na ramieniu.
– Je bande pour toi – powiedział łamaną francuszczyzną rodem z Maghrebu.
Stanął mu na jej widok, Jezu. Nie miała na to czasu i poczuła, jak tlący się w brzuchu gniew wpełza jej na ramiona. Nie. Bądź jak lód. Strąciła z ramienia nachalną rękę, odepchnęła dłonią twarz i poszła dalej.
– Va voir ailleurs si j’y suis – rzuciła przez ramię; sprawdź, czy nie ma mnie gdzie indziej. Tamten zbaraniał, zrobił obraźliwy gest ręką i splunął na chodnik.
Siwą głowę królika namierzyła ponownie, kiedy ten przechodził pod kaskadą migoczących świateł u wejścia do La Divy. Niespiesznie podeszła do drzwi, zobaczyła ciężką aksamitną zasłonę i odczekała chwilę, żeby mężczyzna mógł spokojnie wejść do środka. Ten drobny człowieczek był strażnikiem największych tajemnic nuklearnych Islamskiej Republiki Iranu, jej zwierzyną, celem rozpoznania osobowego. Silna wola i umysł jak brzytwa – miała to być próba werbunku osobnika wrogo nastawionego, zasadzka z wykorzystaniem środków przymusu, podejście bez kontaktu wstępnego, i była pewna, że uda jej się skaptować go w ciągu pół godziny.
Tego wieczoru miała rozpuszczone włosy, które opadając brązowymi lokami na ramiona, przesłaniały oko, i wyglądała jak tancerka z lat dwudziestych, mistrzyni apaszowskiego tanga. Była w kwadratowych „zerówkach” w szylkretowej oprawce, niczym paryska Lois Lane w drodze na imprezę. Emploi biurowej maszynistki psuła jedynie czarna obcisła sukienka i szpilki od Louboutina. Ponieważ kiedyś tańczyła w balecie, miała kształtne nogi o dobrze umięśnionych zgrabnych łydkach, choć leciutko utykała, odkąd kochanek jej rywalki ze szkoły baletowej złamał jej na próbie stopę. Miała wtedy dwadzieścia lat.

Paryż. Nie oddychała powietrzem Zachodu od wielu miesięcy, odkąd wróciła do Moskwy po wymianie szpiegów w Estonii. Ale tamte obrazy zaczynały już blaknąć, a czas coraz bardziej tłumił odgłos jej kroków na połyskującym srebrzyście mokrym moście, otulając go nocną mgłą. Wróciwszy do domu, wciągnęła do płuc haust russkogo wozducha – to była jej ojczyzna, jej rodina, jednak w czystym zapachu sosnowego lasu i piaszczysto-ilastej czarnej ziemi wyczuła trującą nutę pełzającej korupcji, która cuchnęła jak martwe zwierzę pod deskami podłogi. Tak, oczywiście, powitano ją bardzo entuzjastycznie, kwiecistymi pochwałami i życzeniami od brzuchatych oficjeli. Natychmiast zgłosiła się do pracy w kwaterze głównej SWR, w centrali, lecz na widok dawnych kolegów, tego kłębiącego się stada siłowików z namaszczonego wewnętrznego kręgu mundurowych i tajniaków, podupadła na duchu. A niby czego się spodziewałaś? – pomyślała.
Ale teraz czuła się inaczej. Zupełnie inaczej, inaczej na sposób cudowny i niebezpieczny. Zakochała się w oficerze operacyjnym CIA, który prześwietlił ją, przeszkolił i skierował z powrotem do Moskwy z zadaniem spenetrowania centrali. Uczyła się czekać, słuchać i sprawiać wrażenie obojętnego wytworu trującej atmosfery tajnych służb. Dlatego odrzuciła kilka idiotycznych propozycji pracy w kwaterze głównej – nie, chciała zaczekać na taką, która da jej dostęp do materiałów, o jakie chodziło Amerykanom. Udając zainteresowaną, grała na czas, zaliczając dwa krótkie kursy, z psychologii operacyjnej i kontrwywiadu: uznała, że dobrze będzie wiedzieć, jak myśliwi ze służb polują na krety, jak zabrzmią ich kroki na klatce schodowej, gdy kiedyś po nią przyjdą.
Cierpliwie czekając, zaglądała w głąb ich duszy, gdyż była synestetką o umyśle obdarzonym zdolnością widzenia kolorowych aureoli wokół ludzi, dzięki czemu potrafiła odczytać przejawy namiętności, zdrady, strachu i oszustwa. Przypadłość tę wykryto u niej, gdy miała pięć lat, i jej rodzice – ojciec, profesor historii, i matka, znakomita skrzypaczka – byli tym załamani. Musiała im przyrzec, że nigdy, przenigdy nie zdradzi nikomu swojego sekretu, nawet jeśli z czasem do niego przywyknie. Kiedy miała dwadzieścia lat, unosiły ją kasztanowe fale muzyki w szkole baletowej. Mając lat dwadzieścia pięć, potrafiła ocenić pożądanie mężczyzn po nasyceniu ich jasnoczerwonych aureol. Teraz, gdy przekroczyła trzydziestkę, umiejętność odgadywania nastroju tych, z którymi miała do czynienia, mogła ocalić jej życie.
Ale było coś jeszcze. Od chwili werbunku nawiedzał ją duch matki, dobroduszna chimera, która pojawiała się u jej boku, by dodać odwagi i udzielić wsparcia. Rosjanie są ludźmi bardzo uczuciowymi i uduchowionymi, dlatego odwiedziny zmarłych przodków nie przyprawiają ich o gęsią skórkę ani nie są objawem obłąkania. Nie były, przynajmniej dla niej. Poza tym, gdy podejmując podwójne życie, stanęła u wejścia do mrocznej jaskini i doszedł ją odór drzemiącej tam bestii, duch matki – świetlista ręka na ramieniu – dodał jej sił.
Aby ponownie uzyskać dostęp do informacji tajnych i zastrzeżonych, po powrocie do centrali odbyła dwie sesje sprawdzające z tłustym kurduplem z kontrwywiadu i ponurą stenotypistką. Kurdupel wypytał ją najpierw o ubijca, egzekutora ze specnazu, który omal nie zabił jej w Atenach, a potem o agentów CIA, którzy ją przetrzymywali: jacy byli, o co ją pytali i co im powiedziała? Dominika spojrzała na posępną stenotypistkę tonącą w chmurze żółtej mgły oszukaństwa i chciwości i zmusiwszy ją wzrokiem do spuszczenia głowy, odparła, że nic. Niedźwiedź obwąchał jej buty i najwyraźniej usatysfakcjonowany kiwnął głową. Sęk w tym, że niedźwiedź nigdy nie ma dość, pomyślała. Nigdy.
Jej wyczyny, nieprawdopodobne ucieczki i kontakty z Amerykanami budziły podejrzenia – tak jak w przypadku wszystkich wracających z czynnej służby na Zachodzie – dlatego wiedziała, że krwistookie jaszczury z FSB, Federalnej Służby Bezpieczeństwa, bacznie ją obserwują, czekając na jakieś potknięcie, mejla czy pocztówkę z zagranicy, tajemniczy telefon z przedmieść Moskwy czy choćby przelotny kontakt z obcokrajowcem. Ale żadnych potknięć nie było. Dominika zachowywała się normalnie i niczego nie zobaczyli.
Dlatego napuścili na nią przystojnego trenera, który prowadził „obowiązkowy” kurs samoobrony w starej willi w Domodiedowie przy szosie Warszawskiej niedaleko obwodnicy MKAD. Koślawy, zatęchły dom ze skrzypiącymi schodami i upstrzonym zielonymi plamami miedzianym dachem stał w zaniedbanym ogrodzie botanicznym, ukrytym za murem z przekrzywioną tablicą z napisem INSTYTUT ROŚLIN APTECZNYCH. Kilkoro znudzonych kursantów – rumiana urzędniczka ze Służby Celnej i dwóch podstarzałych strażników granicznych – paliło papierosy na ławkach pod ścianą oranżerii, która służyła za salę ćwiczeń.
Trener Daniił, dostojnie szczupły, wysoki, jasnowłosy Rosjanin, miał około trzydziestu pięciu lat, silne nadgarstki, ręce pianisty, delikatne rysy twarzy, senne niebieskie oczy oraz misternie wycyzelowaną żuchwę, policzki i czoło, a stojąc pod ścianą sali, swoimi nieprawdopodobnie długimi rzęsami mógłby pewnie poruszyć liście palmy rosnącej w donicy na jej drugim końcu. Dominika wiedziała, że w SWR nie ma czegoś takiego jak „obowiązkowe zajęcia z samoobrony” i że Daniił jest najpewniej podstawionym agentem, który ma zadawać jej pytania – ot tak, niby przypadkowo i od niechcenia – aby w końcu opuściła gardę i wyznała, że ją zwerbowano, że działała w zmowie z agentami obcego wywiadu i przekazała im sto tajemnic państwowych albo uwiódłszy piętnastu rozpasanych kolegów po fachu, spała z nimi na górnej leżance w kiwającym się na boki dusznym wagonie nocnego pociągu. Nieważne, co by z niej wyciągnęli. Psy myśliwskie rosyjskiego kontrwywiadu nie znały definicji zdrady, lecz – o tak, umiały ją rozpoznać.
Oczywiście nie oczekiwała, że będą ją uczyli technik walki wręcz. Pierwszego dnia, gdy przez brudny przeszklony sufit oranżerii przebiły się promienie słońca, zaintrygowana ujrzała bladoniebieską aureolę głębokiej myśli i duszy wirującą nad głową Daniiła i sączącą się z jego palców. Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy zaczął ją uczyć tak zwanej Systemy, sistiemy rukopasznogo boja, technik wynalezionego przez Rosjan sposobu walki, niezwykle brutalnych, średniowiecznych, osadzonych w kozackich tradycjach sięgających dziesiątego wieku i mających mistyczne więzi z religią prawosławną. Zazwyczaj uczono ich tylko wojskowych.
Widziała, jak zabójca ze specnazu wykonuje identyczne ruchy w zbryzganym krwią pokoju hotelowym w Atenach i choć wtedy nie wiedziała, z czym ma do czynienia, z przerażeniem podziwiała jego motylą lekkość i skuteczność. Daniił jej nie oszczędzał i wkrótce stwierdziła, że wysiłek fizyczny znów sprawia jej przyjemność, przypomniała sobie, jak pilnie ćwiczyła w szkole, chcąc zrobić karierę jako baletnica – karierę, którą ci zawistnicy skutecznie przekreślili. Systema kładła nacisk na gibkość, maksymalną szybkość i znajomość najbardziej wrażliwych miejsc ludzkiego ciała. Demonstrując chwyty i przytrzymania, z twarzą blisko jej twarzy, Daniił dostrzegł w jej głębokich oczach coś, czego bał się niepotrzebnie poruszyć.
Po dwóch tygodniach treningu ćwiczyła ciosy i rzuty, jakich inni uczyliby się wiele miesięcy. Początkowo zasłaniała usta, śmiejąc się z małpiego chodu, jakiego używano podczas walki, i teatralnego wzruszenia ramieniem poprzedzającego morderczy cios ręką. A teraz rzucała Daniiła na matę równie często, jak on ją. Gdy w szarawym świetle wczesnego popołudnia pokazywał jej nową technikę, patrzyła na napięte mięśnie jego pleców i myślała: porusza się jak baletmistrz czy gimnastyk. Jak to się stało, że zainteresowały go sztuki walki? Służył w specnazie? W elitarnym wympiele? Oczami jaskółki, wyszkolonej przez państwo uwodzicielki, zauważyła, że jego palec serdeczny jest znacznie dłuższy od wskazującego. Było więc prawdopodobne – przynajmniej według upstrzonych brodawkami dozorczyń ze szkoły jaskółek – że ma ponadprzeciętne przyrodzenie.
Szacowanie wielkości męskiego penisa nie było jedyną rzeczą, jakiej nauczyła się w Szkole Państwowej IV, tajnej akademii szpiegowskiej, gdzie szkolono ich w sztuce uwodzenia mężczyzn i kobiet. Wciąż pamiętała sale zajęć i audytoria w otoczonym murem, obłażącym z farby dwupiętrowym neoklasycystycznym domu z mansardą w głębi sosnowego lasu pod Kazaniem na brzegu Wołgi. Wciąż pamiętała monotonne, beznamiętne wykłady na temat ludzkiej seksualności i miłości. Oczyma duszy wciąż widziała rozedrgane czarno-białe filmy przedstawiające spółkujące pary i wszelkiego rodzaju perwersje. Złożona z setek pozycji lista technik seksualnych, których bez końca ich uczono – nr 88: „Skrzydła motyla”; nr 42: „Sznur pereł”; nr 32: „Chwyt dywanowy” – wracała do niej nieproszona w pełne otępienia dni i złe noce wraz z zapachem różanej wody, którą próbowano zabić piżmowy zapach podnieconych mężczyzn i kobiet, wraz z widokiem zakończonych brudnymi paznokciami palców ściskających jej uda, zwisających z mięsistych nosów kropli potu, które nieuchronnie i nieubłaganie spadały w końcu na jej twarz. Wytrzymała to na przekór tym wszystkim świniom, przebrzydłym wieprzom, które myślały, że położy się grzecznie na plecach i rozchyli nogi. O tak, teraz pokaże im, w jak wielkim byli błędzie.
Uspokój się, pomyślała. Walczyła z narastającym stresem, następstwami powrotu do służby w objęciach matuszki Rossii, skutkami niemożliwie ryzykownego życia, jakie właśnie zaczynała. Dręczyło ją coś jeszcze: nie wiedziała, czy jej ukochany żyje, czy zginął. Ale jeśli wciąż żył i oddychał, jej miłość musiała pozostać najpilniej strzeżoną tajemnicą ze względu na mały, malutki drobiazg: mężczyzna ten był agentem CIA. A teraz czekała na mocno spóźnioną, pozornie niezobowiązującą rozmowę z Daniiłem, na przesłuchanie, którego po intensywnej dwutygodniowej znajomości mogła się z powodzeniem spodziewać. Będzie musiała zachować niezwykłą ostrożność – żadnego kuszenia i uwodzenia, żadnego sarkazmu – wykorzystując jednocześnie znakomitą okazję do dezinformacji, ot, choćby do przemycenia nieśmiałej wzmianki, że podziwia prezydenta Putina. Wszystko, co mu powie, trafi do FSB, a potem do centrali, gdzie zostanie dołączone do pozostałych materiałów z powitalnego śledztwa, które ostatecznie ustali, czy Dominika Jegorowa utrzyma status opierupołnomoczennoj, oficera operacyjnego. Ale Chryste, te rzęsy…

Długa, elegancka szyja, wysoko podniesiona głowa – rozchyliła cuchnącą papierosowym dymem zasłonę i podeszła do drzwi. Stojący przed nimi wykidajło spojrzał z aprobatą na jej obcisłą czarną sukienkę, a potem zerknął na kopertówkę, malutką czarną torebkę, w której mieściła się jedynie szminka i cieniutki smartfon. Rozsunął szerzej ciężką kotarę i ruchem głowy dał jej znak, że może wejść. Nieuzbrojona, pomyślał. Mademoiselle Doudounes, panna Cycolina, jest czysta.
Kapitan Jegorowa dysponowała tymczasem iście zabójczą bronią. Szminka w jej torebce była elektriczeskim pistoletom, jednostrzałowym pistoletem elektrycznym, najnowszym produktem laboratoriów technicznych Zarządu T, nową wersją sędziwej broni z okresu zimnej wojny. Niepozorna szminka jednorazowego użytku wystrzeliwała zabójczą dziewiątkę Makarowa, pocisk o donośności skutecznej dwóch metrów. Jego rdzeń składał się ze sprasowanego metalowego pyłu, który eksplodował w chwili uderzenia w cel. Odgłos wystrzału brzmiał jak głośne kliknięcie.
Dominika ogarnęła wzrokiem mroczne wnętrze klubu, półokrągłego pomieszczenia pełnego wyszczerbionych stolików i wyłożonych dermą zmęczonych boksów pod ścianami. Niska scena ze starodawnymi reflektorami w podłodze była ciemna i pusta. Jej cel, Parvis Jamshidi, siedział samotnie w środkowym boksie, patrząc w zadumie na sufit. Dominika zlustrowała teren jeszcze raz, dzieląc salę na sektory, skupiając się na odległych kątach: nie, ani gnuśniejących w fotelach ochroniarzy, ani oznak kontrinwigilacji, przynajmniej tych oczywistych. Ruszyła w stronę Jamshidiego, lawirując między stolikami i nie zwracając uwagi na grubasa, który pstryknął na nią palcami – pewnie chciał zamówić kolejny kieliszek petit jaune albo zaprosić ją na półgodzinne tête-à-tête w pobliskim hotelu Chat Noir Design.
Była podekscytowana. Znów ogarnęło ją znajome uczucie, jakie towarzyszy na polowaniu każdemu myśliwemu, podniecenie, które ścisnęło jej gardło i rozgrzało brzuch. Wślizgnęła się do boksu i położyła torebkę na stole. Jamshidi wciąż patrzył w sufit, jakby się modlił. Niski i drobny, miał rozwidloną hiszpańską bródkę i nieruchome, smukłe jak u El Greca ręce o długich palcach. Był w eleganckim perłowoszarym garniturze i rozpiętej pod szyją białej koszuli bez kołnierzyka. Ot, mały człowieczek, fizyk, specjalista od kaskadowego rozdzielania izotopów, najważniejszy ekspert irańskiego programu wzbogacania uranu. Dominika milczała, czekając, aż się odezwie.
Jamshidi wyczuł jej obecność, spuścił wzrok i otaksował spojrzeniem jej figurę, szczupłe ramiona i równo przycięte paznokcie. Patrzyła mu w oczy, aż przestał się gapić na pokryty niebieskimi żyłkami rowek między jej piersiami.

 
Wesprzyj nas