„Powieść Katherine Arden ma rytm pięknej bajki, jest jednak bardziej mroczna i liryczna” ˗ tak książkę „Niedźwiedź i słowik” ocenił dziennik „The Washington Post”.


Niedźwiedź i słowikTo baśniowa opowieść o wyjątkowej dziewczynie, która jest spadkobierczynią tajemniczej mocy i niestraszne są jej żadne demony. Autorka tworzy historię przepełnioną magią, rosyjskim folklorem, baśniowymi istotami i demoniczną atmosferą.

W Rusi, na skraju pustkowia, zima trwa większą część roku. Podczas siarczystego mrozu i długich wieczorów, w domu skrytym wśród lasów, Wasilisa i jej rodzeństwo zgromadzeni przy rozgrzanym do czerwoności piecu słuchają niesamowitych opowieści starej niani. Wasia uwielbia zwłaszcza bajkę o Mrozie, błękitnookim demonie, władcy zimowego lasu. Mądrzy Rosjanie boją się go, gdyż zabiera zbłąkane dusze, wierzą także w istnienie duchów chroniących ich domostwa przed złem. W niedzielę chodzą do cerkwi i zapalają świece dla Boga, natomiast wieczorem zostawiają okruszki chleba domowemu duszkowi, by mógł się nimi posilić i chronić mieszkańców przed nieprzyjacielem.

Wasia, córka zamożnego bojara, jest spadkobierczynią tajemnej mocy. Od najmłodszych lat jako jedyna widzi słowiańskie duszki, z którymi rozmawia i nawiązuje przyjazne relacje. Jej sielskie dzieciństwo kończy się, gdy owdowiały ojciec Wasi przywozi z Moskwy nową żonę, Annę. Fanatycznie nabożna macocha wraz z popem Konstantym zakazują rodzinie składania ofiar domowym duchom, ponieważ uważają je za demony. Z czasem surowość macochy tylko się nasila. Anna z uporem wprowadza w wiosce swoje porządki, a zbuntowaną pasierbicę postanawia albo wydać za mąż, albo wysłać do klasztoru. Zastraszeni ludzie zaczynają odrzucać swoje pierwotne wierzenia, a na wioskę spadają kolejne nieszczęścia. Zło z lasu podkrada się coraz bliżej. By obronić rodzinę przed niebezpieczeństwem, Wasilisa przywołuje swoją, skrywaną dotąd, magiczną moc.

Katherine Arden kreśli historię Wasi, niezwykłej dziewczyny, której przyjdzie się zmierzyć z pradawnymi słowiańskimi wierzeniami, tradycjami, przesądami, a także społecznym napiętnowaniem. Autorka w mistrzowski sposób łączy świat ludzi i tajemniczych istot zamieszkujących lasy, jeziora i domowe zakamarki. Dla dorosłego czytelnika „Niedźwiedź i słowik” to powrót do dzieciństwa, bo nietrudno znaleźć w nim echa znanych dziecięcych bajek. Jednak w przypadku książki Arden tym opowieściom towarzyszy coś jeszcze – dreszcz grozy i nieustający niepokój. Debiutancka powieść autorki to przede wszystkim wyprawa w niezwykły świat słowiańskich bajań.

***

Na Mroza, demona zimy, mówiono czasem Morozko, jednak dawno temu ludzie nazywali go Karachun, bóg śmierci. Był królem najostrzejszej zimy, samego jej środka, przychodził po niegrzeczne dzieci i sprawiał, że zamarzały nocą. To było złowróżbne imię, nie należało wypowiadać go głośno, zwłaszcza gdy Mróz trzymał jeszcze ziemię w swym uścisku. Marina mocno przytulała synka, a on wiercił się i ciągnął ją za warkocz. – Dobrze – powiedziała Dunia po chwili wahania. – Opowiem wam o Morozce, o jego dobroci i okrucieństwie.
– fragment książki

Katherine Arden urodzona w Teksasie, przez rok uczyła się w szkole średniej we Francji. Przed rozpoczęciem studiów w Middlebury College (USA) mieszkała i studiowała w Moskwie. W Middlebury wybrała dwie specjalizacje: literaturę francuską i rosyjską. Po obronie licencjatu przeniosła się na Hawaje, gdzie pracowała na farmie. Uczyła też angielskiego w szkole w Alpach francuskich. Obecnie mieszka w stanie Vermont. „Niedźwiedź i słowik” to jej literacki debiut i pierwsza część trylogii, doskonale przyjęta przez krytyków.

Katherine Arden
Niedźwiedź i słowik
Przekład: Katarzyna Bieńkowska
Seria „Zimowa Trylogia”, tom 1
Wydawnictwo Muza
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Niedźwiedź i słowik


Część pierwsza

1. Mróz

W północnej Rusi był koniec zimy, powietrze wydawało się ciężkie od wilgoci, której nie można nazwać ani deszczem, ani śniegiem. Promienny lutowy pejzaż przeszedł w szarą marcową ponurość, a w domostwie Piotra Władimirowicza wszyscy byli zakatarzeni i chudzi po sześciu tygodniach życia o ciemnym chlebie i kiszonej kapuście. Nikt jednak nie myślał o odmrożeniach, o cieknących nosach ani nawet nie tęsknił za kaszą i pieczonym mięsiwem, ponieważ Dunia właśnie miała opowiedzieć bajkę. Tego wieczoru staruszka siedziała w miejscu najlepszym do snucia opowieści: w kuchni, na drewnianej ławie przy piecu. Piec był ogromny, gliniany, wyższy od człowieka i tak pojemny, że w środku z łatwością zmieściłoby się czworo dzieci Piotra Władimirowicza. Na górze można było spać, a we wnętrzu gotować. Ogrzewał kuchnię, a chorym służył jako łaźnia parowa.
– Której bajki chcecie dziś posłuchać? – spytała Dunia, rozkoszując się ogniem grzejącym jej plecy.
Dzieci Piotra przycupnęły na stołkach naprzeciwko niej. Wszystkie uwielbiały opowieści Duni, nawet drugi syn, Sasza, dziecko bardzo pobożne. Gdyby ktoś go spytał, stwierdziłby pewnie, że woli spędzić wieczór na modlitwie, lecz w cerkwi było zimno, a na dworze padał deszcz ze śniegiem. Sasza wystawił nawet głowę za drzwi, lecz wycofał się pokonany z mokrą buzią. Usiadł na stołku, nieco z boku, z miną mającą zapewne wyrażać pobożną obojętność.
Pozostałe dzieci, słysząc pytanie Duni, zaczęły wykrzykiwać:
– Finist, dzielny sokół!
– Iwan carewicz i szary wilk!
– Żar-Ptak!
Mały Alosza stanął na stołku i wymachiwał rączkami, żeby przekrzyczeć starsze rodzeństwo, aż myśliwski pies Piotra podniósł wielki, pokryty bliznami łeb.
Zanim jednak Dunia zdążyła coś powiedzieć, drzwi wejściowe otworzyły się ze stukotem i do izby wtargnął ryk wichury. W progu stanęła kobieta strząsająca wodę z włosów.
Twarz miała zarumienioną od chłodu, była jeszcze chudsza niż dzieci. Ogień rzucał cienie na jej zapadnięte policzki, szyję i skronie. W głęboko osadzonych oczach odbijał się blask płomieni. Pochyliła się i wzięła Aloszę na ręce, a on aż zapiszczał z radości.
– Mama! – wykrzyknął. – Matuszka!
Marina Iwanowna przysunęła stołek bliżej ognia i usiadła. Alosza zacisnął piąstki na warkoczu mamy. Zadrżała, choć pod grubym ubraniem nie było tego widać.
– Oby ta nieszczęsna owca dzisiaj urodziła – odezwała się. – W przeciwnym razie boję się, że już nigdy nie ujrzymy waszego ojca. Opowiadasz bajki, Duniu?
– Jeśli zamilkniecie choć na chwilę, to może opowiem – odrzekła staruszka.
– Chętnie posłucham bajki – zapewniła Marina. Kiedyś Dunia była także jej nianią. Powiedziała to lekkim tonem, lecz w jej oczach czaił się mrok. Dunia rzuciła jej ostre spojrzenie. Za oknem szlochał wiatr. – Opowiedz nam, Duniaszka, o Mrozie, o królu Karachunie, demonie zimy. Szaleje dziś na dworze i złości się na odwilż.
Dunia się zawahała. Starsze dzieci popatrywały na siebie niepewnie.
Na Mroza, demona zimy, mówiono czasem Morozko, jednak dawno temu ludzie nazywali go Karachun, bóg śmierci. Był królem najostrzejszej zimy, samego jej środka, przychodził po niegrzeczne dzieci i sprawiał, że zamarzały nocą. To było złowróżbne imię, nie należało wypowiadać go głośno, zwłaszcza gdy Mróz trzymał jeszcze ziemię w swym uścisku.
Marina mocno przytulała synka, a on wiercił się i ciągnął ją za warkocz.
– Dobrze – powiedziała Dunia po chwili wahania. – Opowiem wam o Morozce, o jego dobroci i okrucieństwie.
Bezpieczne imię demona zimy, to, którego nie trzeba było się lękać, wymówiła z naciskiem.
Marina uśmiechnęła się drwiąco i wyplątała ze swoich włosów rączki synka. Nikt nie protestował, chociaż bajka o Mrozie była bardzo stara i wszyscy słyszeli ją już wiele razy. Dunia jednak opowiadała tak ciekawie i barwnie, że nigdy nie mieli dość.
– W pewnym księstwie… – zaczęła, lecz urwała i spojrzała karcąco na Aloszę, który popiskiwał jak nietoperz i wiercił się w objęciach mamy.
– Ciii – szepnęła Marina i znów podała mu koniec warkocza do zabawy.
– W pewnym księstwie – powtórzyła staruszka z godnością – żył sobie wieśniak, który miał piękną córkę…
– Jak śś… nazywała? – wymamrotał sennie Alosza. Był dociekliwy, zawsze domagał się szczegółów potwierdzających, że to wszystko prawda.
– Nazywała się Marfa – odparła staruszka. – Mała Marfa. I była piękna niczym czerwcowe słoneczko, a przy tym dzielna i dobra. Nie miała mamy, jej prawdziwa mama umarła, kiedy dziewczynka była jeszcze malutka. A choć ojciec ożenił się powtórnie, Marfa nadal nie miała matki i żyła jak sierota. Mimo że macocha Marfy była, jak mówiono, niebrzydką kobietą, piekła pyszne ciasta, pięknie tkała i potrafiła przygotować aromatyczny kwas chlebowy, serce miała zimne i nieczułe. Nienawidziła Marfy za jej urodę i dobroć, a faworyzowała własną córkę, brzydką i leniwą. Najpierw chciała sprawić, żeby Marfa zbrzydła, zlecała jej więc najcięższe prace domowe, by dłonie dziewczyny powykręcały się, plecy zgarbiły, a twarz pomarszczyła. Marfa była jednak silna, być może obdarzona odrobiną magicznej mocy, gdyż wykonywała wszystkie prace bez narzekania, a w miarę upływu lat stawała się coraz piękniejsza. Kiedy więc macocha… – widząc, że Alosza zamierza jej przerwać, Dunia dodała: – która nazywała się Daria Nikołajewna, stwierdziła, że nie zdoła sprawić, by Marfa zrobiła się brzydka i zgorzkniała, postanowiła pozbyć się jej raz na zawsze. Pewnego dnia w środku zimy Daria zwróciła się do małżonka: „Mój drogi, sądzę, że już pora, by nasza Marfa wyszła za mąż”.
Marfa była akurat w izbie i smażyła placki. Spojrzała na macochę z radosnym zdziwieniem, bo przecież tamta nigdy się nią nie interesowała, chyba że chciała coś jej wytknąć, jednak radość szybko przemieniła się w trwogę.
„Już wybrałam dla niej odpowiedniego męża. Wsadź ją na sanie i zawieź do lasu. Wydamy ją za Morozkę, pana zimy. Czy któraś panna mogłaby sobie życzyć wspanialszego i bogatszego oblubieńca? Toż on jest władcą białego śniegu, czarnych jodeł i srebrnego szronu!”
Małżonek, a nazywał się Borys Borysowicz, spojrzał przerażony na żonę. Kochał córkę i dobrze wiedział, że lodowate objęcia boga zimy nie są przeznaczone dla śmiertelnych panien. Może jednak Daria również dysponowała odrobiną magii, ponieważ mąż nie potrafił niczego jej odmówić. Z płaczem usadowił córkę na saniach, zawiózł w głąb lasu i zostawił pod jodłą.
Dziewczyna długo siedziała sama, drżała i dygotała, bo było jej coraz zimniej i zimniej. Wreszcie usłyszała głośne stukoty i trzaski. Podniosła głowę i ujrzała samego Morozkę, który szedł ku niej, skacząc wśród drzew i dziarsko pstrykając palcami.
– A jak on wyglądał? – chciała wiedzieć Olga.
Dunia wzruszyła ramionami.
– Co do tego, każdy ma swoją wersję. Niektórzy twierdzą, że jest jedynie lodowatym powiewem szemrzącym wśród jodeł. Inni widzą w nim starca o przejrzystych oczach i zimnych dłoniach jeżdżącego saniami. A jeszcze inni mówią, że jest wojownikiem w kwiecie wieku odzianym na biało i dzierżącym w dłoniach broń zrobioną z lodu. Nikt nie wie tego na pewno. Tak czy inaczej, Mróz podszedł do Marfy. Jej twarz owionął lodowaty podmuch i poczuła jeszcze większy ziąb. A wtedy Mróz przemówił do niej głosem zimowego wiatru i sypiącego śniegu: „Ciepło ci, moja śliczna?”.
Marfa była dziewczyną dobrze wychowaną, bez narzekania znoszącą wszelkie trudy, odparła więc: „Ciepło, dziękuję, drogi panie Mrozie”. Słysząc to, demon zaśmiał się, a gdy to zrobił, zadął porywisty wiatr. Drzewa jęknęły nad ich głowami. Mróz znowu zapytał: „A teraz? Ciepło ci, kochanie?”. Marfa zaś, chociaż z zimna ledwie mogła mówić, zapewniła go: „Ciepło, tak, ciepło, dziękuję”.
Nagle rozszalała się śnieżyca, wiatr wył i szczerzył kły, a biedna Marfa była pewna, że oderwie jej skórę od kości. Mróz już się nie śmiał, a kiedy spytał po raz trzeci: „Ciepło ci, najdroższa?”, dziewczyna miała przed oczami czarne plamy i odpowiedziała, z trudem wydobywając głos przez zamarzające usta: „Tak… ciepło. Ciepło, mój panie Mrozie”.
Mróz poczuł podziw dla odwagi Marfy i ulitował się nad nią: otulił ją swoją peleryną z błękitnego brokatu i ułożył w saniach. Kiedy wyjechał z lasu i zostawił dziewczynę pod drzwiami chaty jej ojca i macochy, nadal była spowita we wspaniałą pelerynę i trzymała w rękach skrzynkę pełną klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób. Ojciec Marfy zapłakał z radości, widząc ją całą i zdrową, lecz Daria i jej córka były wściekłe, gdy zobaczyły, że Marfa jest bogato odziana, promienna i tak hojnie obdarowana.
Daria zwróciła się do męża tymi słowy: „Mój drogi, prędko! Bierz sanie i zawieź tam moją córkę Lizę. Podarunki, które Mróz dał Marfie, to nic z porównaniu z tymi, które wręczy mojej córeczce!”.
Chociaż w głębi serca Borys uważał polecenie żony za szaleństwo, zabrał dziewczynę na sanie i pojechali. Liza miała na sobie swoją najpiękniejszą suknię i była otulona grubym kożuchem. Ojciec zawiózł ją w głąb lasu i zostawił pod tą samą jodłą co przedtem Marfę.
Liza siedziała tam bardzo długo. Pomimo ciepłego okrycia było jej coraz zimniej. Wreszcie spomiędzy drzew wyłonił się Mróz, pstrykając dziarsko palcami i śmiejąc się do siebie. Podszedł do Lizy tanecznym krokiem i dmuchnął jej w twarz, a jego oddech był niczym wiatr z północy, od którego przemarza się na kość. Uśmiechnął się i spytał: „Ciepło ci, kochanie?”. Liza wzdrygnęła się i wrzasnęła: „Oczywiście, że nie, ty głupcze! Nie widzisz, że prawie umieram z zimna?!”.
Wtedy zerwał się jeszcze silniejszy wiatr, a jego podmuchy boleśnie smagały dziewczynę. Przekrzykując zawieruchę, Mróz spytał: „A teraz?! Ciepło?!”. Dziewczyna krzyknęła w odpowiedzi: „Ależ nie, durniu! Przemarzłam do szpiku kości! Nigdy w życiu nie było mi tak zimno! Czekam na mojego oblubieńca Mroza, ale ten gbur nie przychodzi!”. Na te słowa spojrzenie Mroza stało się twarde niczym diament. Położył palce na szyi dziewczyny, pochylił się nad nią i szepnął jej do ucha: „A teraz ci ciepło, moja gołąbeczko?”. Dziewczyna jednak nie mogła odpowiedzieć, bowiem kiedy jej dotknął, umarła, i teraz leżała zamarznięta na śniegu.
Daria czekała w domu, chodząc po izbie tam i z powrotem. „Dwie skrzynie złota przynajmniej – mówiła, zacierając ręce. – Suknia ślubna z jedwabnego aksamitu i narzuta na łoże małżeńskie z najlepszej wełny”. Mąż milczał. Cienie zaczęły się wydłużać, a Lizy wciąż nie było. Wreszcie Daria posłała męża po córkę, przestrzegając go, żeby uważał na skrzynię ze skarbami. Kiedy jednak Borys dotarł pod drzewo, gdzie rano zostawił Lizę, nie było tam ani śladu skarbu. Była tylko leżąca na śniegu martwa dziewczyna.
Mężczyzna z ciężkim sercem wziął ją na ręce i zabrał do domu. Daria wybiegła im na spotkanie. „Liza! – zawołała. – Moje kochanie!”.
A wtedy zobaczyła w saniach ciało córki. W tym samym momencie palec Mroza dotknął serca Darii i ona także w jednej chwili była martwa.
Zapadła cisza, pełna uznania dla opowieści Duni, po czym Olga spytała tęsknym głosem:
– A co stało się z Marfą? Wyszła za niego? Za króla Mroza?
– Dotyk mrożący krew w żyłach… – mruknął Kola z uśmieszkiem, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Dunia posłała mu surowe spojrzenie, lecz nie zaszczyciła go odpowiedzią.
– Raczej nie, Olu – zwróciła się do dziewczynki. – Nie wydaje mi się. Na co zdałby się król zimy śmiertelnej pannie? Bardziej prawdopodobne jest to, że wyszła za bogatego wieśniaka, wnosząc największy posag w całej Rusi.
Olga miała taką minę, jakby chciała zaprotestować wobec tak mało romantycznego zakończenia, jednak Dunia, której strzykało w kościach, już wstała, chcąc udać się na spoczynek. Góra pieca była wielkości sporego łóżka, więc starzy, mali i chorzy sypiali właśnie tam. Dunia przygotowała posłanie dla siebie i Aloszy.
Pozostałe dzieci pocałowały matkę na dobranoc i wymknęły się z kuchni. W końcu także Marina wstała ze stołka. Pomimo zimowych ubrań Dunia dobrze widziała, jak bardzo wychudła, i ścisnęło się jej serce.
Wkrótce nadejdzie wiosna, pocieszała się. Lasy się zazielenią, bydlęta będą dawać pożywne mleko. Upiekę jej placek z jajkami, twarogiem i mięsem bażanta, a słońce sprawi, że wydobrzeje.
Patrząc w oczy Mariny, stara niania miała jednak złe przeczucia.

 
Wesprzyj nas