“Purezento” to pierwsza japońska powieść Joanny Bator. Wielkie zaskoczenie w duchu zen.


PurezentoKiedy drzwi zamknęły się za jej chłopakiem, nie wiedziała, że widzi go po raz ostatni. Kiedy zaczęła uczyć polskiego Panią Myōko nie przypuszczała, że dzięki niej wyruszy w daleką podróż.

Kiedy po raz pierwszy spotkała Mistrza Myō, nie sądziła, że jej życie na nowo nabierze sensu. Kiedy na jej drodze stanął mężczyzna ze znamieniem w kształcie oliwki na plecach, nie spodziewała się jak silna będzie miłość, która ich połączy.

Podróżując wraz z główną bohaterką po Japonii, towarzysząc jej w sklejaniu rozbitych naczyń, czytelnik stopniowo wkracza w harmonijny świat zen, gdzie serce i umysł zapisuje się jednym znakiem kanji, a najpiękniejsze jest to, co niekompletne, przemijające i niedoskonałe.

Metaforą ludzkiego losu jest tutaj kintsugi, pradawna sztuka naprawy ceramiki za pomocą złota.

Purezento (czyli „prezent”) to powieść tajemnicza i na wskroś japońska. Poruszająca historia utraty i miłosnej odnowy. Rozgrywająca się w Tokio i Kamakurze opowieść ma słodko-słony smak umami.

Joanna Bator – pisarka. Autorka m.in. “Wyspy łzy”, “Roku Królika” i uhonorowanej Nagrodą Literacką Nike “Ciemno, prawie noc”.

Joanna Bator
Purezento
Wydawnictwo Znak
Premiera: 27 listopada 2017
 
 

Purezento


Tamtego lata, kiedy poznałam Panią Myōko, prowadziłam kurs języka polskiego dla średnio zaawansowanych. Szkoła była nowa i nazywała się Polish Babel. Zanim zaczęłam tam pracować, zwolniono mnie z Polish Is Easy. W podaniu o pracę, jakie rozesłałam do kilku szkół, w rubryce umiejętności zawodowe wpisałam znajomość polskiego i angielskiego. Oferowałam pełną dyspozycyjność, bo nic innego nie miałam do roboty. Ani nic innego do dodania. Nie czułam się ani kreatywna, ani gotowa do podjęcia nowych wyzwań. Nie widziałam w sobie także najmniejszej chęci, by stać się częścią młodego dynamicznego zespołu. Tylko z Polish Babel odpowiedziano na moje zgłoszenie. Pracodawczynią okazała się mała pulchna kobieta w kłujących szpilkach i obcisłej sukience.
– Polish Babel oferuje nie tylko dobre warunki pracy, ale także wspaniałe perspektywy rozwoju osobistego. Mam nadzieję, że to dla pani szczególnie interesujące? – Jej oczy były szare i głodne. Źrenice jak otwory gębowe.
Mogłam wspomnieć, że w ostatniej szkole szczególnie interesujące wydawało mi się to, iż każdy z uczniów przypominał jakieś zwierzę. Ja nie przypominałam niczego. Z lustra wypływał rekin ludojad i jednym kłapnięciem pożerał moje oblicze. Może da się to określić jako krok w rozwoju osobistym. Przygody z żarłaczami zaczęły się, kiedy straciłam chłopaka.
Wchodziłam do sali i zamiast ludzi widziałam stado hybryd o człowieczych ciałach i zwierzęcych głowach. Uczyłam wtedy angielskiego w Polish Is Easy i miałam w grupie aż dwanaścioro rozwydrzonych nastolatków wysłanych przez rodziców na przymusowe dokształcanie przed maturą. Byli niespokojni i nadpobudliwi. Wstrząsały nimi jakieś wewnętrzne wybuchy. Rosłe dziewczyny przytłaczały delikatnych przygarbionych młodzieńców. Najbardziej przypominali mi hieny cętkowane, bardzo ciekawe drapieżne zwierzęta żyjące w grupach matriarchalnych.
Próbowałam zmienić swoje nastawienie w Polish Babel, ale w nowej pracy nadal widziałam w ludziach zwierzęta. Odmiana w mojej zaburzonej percepcji polegała na tym, że teraz stado było bardziej zróżnicowane. Miałam w grupie siedmiu dorosłych uczniów. Ahmed, Matthew, Jori, Marija, Vincent, Mark i Pani Myōko. Czyli szop pracz, kangur, gazela, świnka morska, żuraw koroniasty, guziec i lisica. Szop pracz zdążył powiedzieć tylko „Dzień dobry. Jestem Ahmed z Tunezji. Dziękuję bardzo”. I po pierwszej lekcji więcej się nie pojawił. W mojej pamięci obraz szopa pracza rozpłynął się jak smuga mgły. Najdłużej trwały jego łapy o palcach długich i ruchliwych jak u mojej matki. Prawdopodobnie znałam więcej gatunków zwierząt niż przeciętny mieszkaniec miasta. Od dzieciństwa lubiłam programy przyrodnicze. Fascynowały mnie zwłaszcza stworzenia małe i rzadkie, chociaż inne też przykuwały moją uwagę. Czułam się jednak niezręcznie, ucząc je polskiego dla średnio zaawansowanych.
Dostałam do użytku podręcznik napisany przez kogoś, kto dziwnie wyobrażał sobie konwersacje cudzoziemców. Na przykład lekcja trzecia nosiła tytuł „Czy jesteś instruktorem tanga?”. W zakresie komunikacji dotyczyła takich kwestii jak: „kim jesteś z zawodu?”, „czym się interesujesz?”, „ile masz lat?”. Temat główny stanowiły zawody i zainteresowania. Gramatyczne zagadnienia, jakie miałam wpoić uczniom, to: narzędnik liczby pojedynczej, liczebniki od dwudziestu do stu i formy takie jak rok, lata. Wśród nowych słów znajdowały się między innymi: gospodyni domowa, instruktor tanga, lekarz, spawacz, pół, pisarz i oscypek. Nie zdołałam się domyślić, co robił w tym kontekście oscypek. Żaden z moich uczniów nie znalazł okazji, by użyć tego słowa. O wiele bardziej na miejscu byłoby przy lekcji o potrawach regionalnych. „Czy lubisz pierogi?” „Lubię pierogi z kapustą, ale wolę oscypek”. Nikt z moich uczniów nie był także instruktorem tanga ani spawaczem.
– Kto to jest? – pytałam, wskazując na żurawia koroniastego.
Świnka morska odpowiadała:
– To jest Vincent.
– Skąd on jest?
– On jest z Paryżu.
– Z Paryża – poprawiałam. – Czy on jest instruktorem tanga?
– Nie, on jest sipkiem.
– Skrzypkiem.
A potem na odwrót.
– Kto to jest?
– To jest Marija.
– Skąd ona jest?
– Ona jest z Serbia.
– Z Serbii.
– Kim ona jest z zawodu?
– Ona jest lekahrką.
– Lekarką – poprawiałam francuską wymowę żurawia koroniastego.
– Kto to jest?
– To jest Pani Myōko.
– Czy ona jest lekarką?
– Nie, ona jest podróżniczką.
Przyjęliśmy młodzieżową konwencję zwracania się do siebie na ty. Jednak Myōko pozostała dla nas Panią Myōko. Czuliśmy przed nią respekt związany nie z wiekiem, lecz z otaczającą ją szczególną aurą. Delikatnym lśnieniem.
Pani Myōko odznaczała się dystynkcją i spokojem. Nie znałam i do dziś nie znam jej wieku. Czasem wydawało mi się, że jest dużo starsza ode mnie. Czasem promieniowała młodością. Jej skóra była gładka i bardzo jasna. Czarne włosy upięte w luźny węzeł na karku. Lubiłam na nią patrzeć. Pani Myōko błyskawicznie uczyła się nowych słów. Polska gramatyka przychodziła jej nad podziw łatwo. Cieszyło ją, że można zmieniać kolejność części zdania. Fascynowały ją zdrobnienia i możliwość tworzenia neologizmów. Nigdy przedtem nie spotkałam kogoś tak obdarowanego. Z dnia na dzień robiła duże postępy. Język wsiąkał w nią i zostawał. Lubiłam słuchać Pani Myōko. Jej wymowa miała w sobie osobliwą melodyjność. Do każdej spółgłoski dodawała dźwiękowy cień samogłoski. Jej język nie mógł znieść samotności p czy d. Podróżniczka w jej ustach zmieniała się w „podurużuniczukę”. R wychodziło spomiędzy warg Pani Myōko wygładzone, pozbawione zadr i bliskie l. Pierwszy raz od dawna potrafiłam skupić się na kimś i wsłuchać w niego z uwagą. Być dokładnie tu, gdzie trzeba. Patrzenie na Panią Myōko przypominało podziwianie pejzażu. Pełnego spokoju ogrodu. Górskiego jeziora. Alpejskiej łąki. Pragnęłam, by to trwało. Nadawała mojemu życiu pozór sensu i dyscyplinę.
Letni intensywny kurs języka polskiego dla średnio zaawansowanych odbywał się w mieszkaniu wynajętym w starej kamienicy w śródmieściu. Jej część reprezentacyjna została już odnowiona, ale oficyna, do której wchodziło się przez wilgotną gardziel domu, raziła wieloletnim zaniedbaniem. Spotykaliśmy się cztery razy w tygodniu na trzy godziny. Niestety po miesiącu okazało się, że właścicielka Polish Babel znikła. Razem z nią przepadły pieniądze na czynsz i wypłaty dla nauczycieli. Któregoś upalnego dnia zastaliśmy zamknięte drzwi z informacją od komornika. Uczniowie z mojej grupy byli oburzeni, a ich gniew skupił się na mnie.
Wtedy Pani Myōko poprosiła o prywatne lekcje. Chciała spotykać się codziennie. Swoim pełnym dystynkcji tonem zaoferowała mi godną zapłatę. Jak zawsze kłaniając się leciutko.
– Barudzo puroszę, sensei. – Samogłoska na końcu japońskiego słowa zabrzmiała jak świeżo wykluta.
Miano sensei brzmiało poważniej niż nauczycielka, którą byłam. Wydawało mi się dziwne, że Pani Myōko tak zależy na nauce języka polskiego akurat ze mną. W stolicy bez problemu znalazłaby porządną szkołę, a ja sama na pewno nie byłam najciekawszą osobą, jaką mogła tu spotkać. To ona mnie wyświadczała przysługę, nie ja jej. Nie miałam jednak innych planów ani nic lepszego do roboty. Nad opustoszałym miastem kisił się upał. Moje noce były długie i samotne. Wyliczałam imiona małych rzadkich zwierząt, by móc zasnąć, ale nigdy nie udawało mi się to przed świtem. Tego lata czułam się jak rozbita filiżanka. Skorupy grzechoczące w worku.
Nie byłam nawet pewna, czy zawierał wszystkie części. Czasem nie starczało mi odwagi, by zajrzeć rano do lodówki, a co dopiero w głąb siebie. Zgodziłam się więc udzielać lekcji Pani Myōko.

Z pogrzebu mojego chłopaka najwyraźniej zapamiętałam kreskę. Stałam tam, nienależąca do rodziny, ale i nieobca, i patrzyłam na kreskę. Oddzielała daty narodzin i śmierci mężczyzny, z którym spędziłam pięć lat. Oprócz nich na kresce mieściło się dwadzieścia siedem lat, które spędził beze mnie. Całe życie na małej kresce. Zginął śmiercią tragiczną, tak napisano.
W jego wieku każda śmierć byłaby tragiczna. W wieku i w sytuacji, bo przecież znalazłam dowody na to, że z pięciu lat przeżytych ze mną ostatni rok mój chłopak dzielił z kimś jeszcze. Był poważnym i spokojnym człowiekiem. Uważałam go za silnego. Za mężczyznę o silnym charakterze. Poza poważną i odpowiedzialną pracą, jaką wykonywał, interesował się rowerami. Jemu łatwo byłoby w podaniu o pracę wyliczyć dodatkowe zainteresowania. Ale nie zamierzał szukać innej posady. Przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam. W wolnym czasie lubił jeździć na rowerze, naprawiać rowery i składać je z części. Kupował je na giełdach i w sklepach internetowych. Kiedy udało mu się znaleźć wyjątkowo tanio porządną oś, kask albo siodełko, wyglądał na szczęśliwego. Podobnie jak wtedy, kiedy robiliśmy coś razem. Na przykład gotowaliśmy spaghetti z sosem pomidorowym albo uprawiali seks. Jednak najszczęśliwszy był chyba, planując rowerowe wyprawy. Uważał, że świat byłby lepszy, gdyby ludzie przemieszczali się tylko na rowerach. W jego mniemaniu to najbardziej ludzki sposób pokonywania przestrzeni. Szybszy niż naturalny, ale nie wbrew naturze.
Mój chłopak przez ostatni rok coraz więcej czasu spędzał w komórce na półpiętrze. Urządził sobie w niej warsztat. Rzadko tam zaglądałam. Kiedy tam siedział, ja oglądałam programy przyrodnicze w telewizji albo w internecie. W tamtym czasie wyjątkowo często trafiałam na filmy poświęcone małym rzadkim zwierzętom. Lotokot malajski, pekarczyk czakoański, ostronos białonosy, mrównik afrykański, likaon pstry, fenek pustynny, palczak madagaskarski, wielkouch króliczy, tenrekowiec pręgowany. Żyły sobie gdzieś daleko. Ich imion nikt nie uczył dzieci, tak jak uczy się je, że to jest tygrys, a to słoń. Ja powtarzałam lotokot malajski, pekarczyk czakoański i tak dalej jak mantrę. Myślę, że nieświadomie próbowałam powstrzymać coś, co wzbierało na horyzoncie.
– Nad czym pracujesz? – zapytałam w końcu mojego chłopaka. Pamiętam, że jedliśmy spaghetti z sosem pomidorowym. Żadne z nas nie lubiło gotować. Za oknem prószył śnieg.
– Nad specjalnym modelem – odparł mój chłopak.
– Roweru – dokończyłam głupio.
– Damskiego roweru – dodał po chwili. Może wtedy chciał mi powiedzieć, że przestał mnie kochać. Że jest ktoś inny. Tak to zwykle ujmują bohaterowie melodramatycznych filmów. „Jest ktoś inny”. „Spotkałem kogoś”. Ale mój chłopak dodał tylko:
– Musimy porozmawiać.
– Teraz?
– Wieczorem. Przejadę się trochę.
Popatrzyłam na niego i pomyślałam, że musi podciąć włosy. Nigdy go już nie zobaczyłam. Zginął tragicznie, napisano na nagrobnej tabliczce z krzyżem, chociaż mój chłopak był ateistą.
Zamieszkaliśmy w mojej kawalerce po niecałym roku znajomości. Niedługo potem odbyliśmy na przystanku tramwajowym rozmowę o tym, czego chcemy po śmierci. Tak jakoś wyszło. On chciał świeckiej ceremonii z udziałem rowerzystów. Ja nie chciałam niczego konkretnego, ale byłam w stanie zgodzić się na jego wersję. Uznałam to za potwierdzenie stałości naszych uczuć.
Rodziców mojego chłopaka spotkałam wcześniej tylko dwa razy. Ojciec przesadnie wychwalał jego zalety. Matka była cicha i spięta. Kręciła pierścionkiem, jakby próbowała go wyrwać razem z palcem. Chyba nie zobaczyli we mnie zadatków na synową. Trzeci raz stanęliśmy twarzą w twarz na pogrzebie. Skoro nie zostałam żoną ani nawet oficjalną narzeczoną, odpowiedzieli zdawkowo na moje powitanie. Zbili się ciaśniej w rodzinną grupę. Ona też przyszła. Kiedy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam. To ona była powodem, dla którego mój chłopak chciał ze mną porozmawiać. Miała proste kasztanowe włosy, które pewnie wyglądały równie dobrze, kiedy budziła się rano. Była wysoka i smukła. Zadzwoniła do moich drzwi trzy dni po pogrzebie.
– Jestem Amanda – przedstawiła się, kiedy otworzyłam.
Bałam się, że wyciągnie do mnie rękę. Jej paznokcie były czerwone. Piękno jej imienia zraniło mnie bardziej niż wszystko inne z nią związane, co także miało potencjał raniący. Wyglądała na kobietę, która napisała doktorat o niezrozumiałym tytule i gardzi mediami społecznościowymi, ale umie też upiec sernik i od lat uprawia jakiś wymagający sport.
– Przyszłam po rower. – Wpatrywała się we mnie migdałowymi oczami.
Migdałowe oczy pasowały do tych długich sypkich włosów jak z reklamy szamponu. Moje były jasne, pierzaste i wiecznie rozczochrane. Miała na szyi wełniany szal w turecki wzór. Zamotany tak, jak mnie nigdy się nie udawało. Wszystkie moje szale były zbyt długie lub zbyt krótkie. Stanowiło to najlepszą metaforę mojego istnienia w ogóle.
– Przykro mi – powiedziała Amanda.
Czułam, jak wycieka ze mnie resztka światła. Może wzruszyłam ramionami, może nie. Potłuczone brzegi mojego życia cięły mnie od środka. Niestety nie miałam w zanadrzu żadnej ciętej riposty. Otworzyłam więc komórkę. Patrzyłam, jak obca kobieta wynosi rower złożony dla niej przez mojego chłopaka. Dzwonek zawadził o framugę i wydał przenikliwy dźwięk. Przytrzymałam drzwi windy Amandzie. Jej włosy otarły się o moją dłoń. Pazury błysnęły. Kiedy odjeżdżała, w miejscu jej pięknej głowy zobaczyłam kostropaty pysk iguany.
Dotarło do mnie, że zostałam zupełnie sama. Pozbawiona chłopaka i wyobrażeń o naszej wspólnej przyszłości. Amanda znikła z nimi na sportowym rowerze. Przeszłość też się rozsypała. Nie wiedziałam, jak opłakuje się śmierć kogoś, kogo utraciło się już wcześniej. Znienawidziłam go więc. Ciemność rozlała się we mnie. Niespokojne lodowate morze. W jego toni gruchotały skorupy. Każde wspomnienie było jak rekin ludojad. Pojawiało się na powierzchni znienacka. Szast, prast, chlast ogona. Ginęłam, zmiażdżona jego zębami, ale przedtem zawsze zdążyłam zauważyć, że potwór ma moje zielone oczy. Kiedy wypływał z lustra, by mnie pożreć, nasze oblicza sklejały się w jedno obmierzłe. Nawet jeśli powierzchnia wydawała się spokojna, wiedziałam, że on tam jest. Czai się pod szklaną powierzchnią. Ten lustrzany i jego kumple. Rekiny ludojady. Nieustraszone żarłacze białe. Czujne i bezsenne. Mają bardzo twardą skórę, dokładnie sto dwadzieścia siedem zębów w paszczy i niezwykle czuły węch.
Mój dobowy cykl uległ odwróceniu. Całymi dniami trwałam w ołowianym stuporze. Nie odbierałam telefonów od przyjaciół, nie otwierałam drzwi. Nocami ogarniała mnie potrzeba ruchu pozbawionego celu innego niż ruch. Jeździłam więc na rowerze po mieście. Wracałam rano. Wypowiadałam modlitwę złożoną z imion małych rzadkich zwierząt i zapadałam w sen. Rekiny ludojady rozszarpywały mnie w nim i wyrzygiwały. Każdy ze stu dwudziestu siedmiu zębów broczył krwią. Między nimi tkwiły strzępki mojej skóry i kości. Zwlekałam się z łóżka po południu, jechałam na rowerze do pracy, a potem w miasto. I tak w kółko. Omijałam centrum i modne dzielnice z ich tak zwanym nocnym życiem. Nie pasowałam tam ani strojem, ani nastrojem. Trzymałam się pustych nocą ścieżek rowerowych albo krążyłam po blokowiskach. Kiedy temperatura spadała poniżej zera, marzły mi dłonie i stopy. Chciałam cała zamarznąć.
Z powodu ciągłych spóźnień i nieobecności straciłam pracę w szkole hien cętkowanych. Przez resztę zimy i wiosnę trwałam w półżyciu nietoperza. Może moi uczniowie też widzieli we mnie zwierzę, zdezorientowaną latającą mysz, która może nieopatrznie wkręcić się im we włosy. Czasem zamieniałam kilka słów z innymi ludźmi nocy, z którymi posilałam się w nocnych barach. Kebab, wietnamczyk, zapiekanka. Zygzak keczupu jak krew na asfalcie. Nic nie miało smaku. Nic nie zostawało w mojej pamięci. Tylko rekiny, chłód, ogonów chlast, gruchot skorup.
Wydawszy wszystkie oszczędności, musiałam znaleźć nową pracę. I wtedy poznałam Panią Myōko, która wkrótce złożyła mi niecodzienną propozycję. Od dnia, w którym zamknięto Polish Babel, spotykałyśmy się codziennie o dziewiątej rano. Taka godzina odpowiadała mojej uczennicy. Musiałam więc powoli przestawić się z powrotem na dzienny tryb. W nocy często płakałam, ale rano udawało mi się zmobilizować do działania. Na śniadanie piłam ziołową herbatę, która została po moim chłopaku. Herbata nazywała się Boldo do Chile. Dostał ją od kogoś, kto podróżował na rowerze po Ameryce Południowej. Miała gorzkawy smak, który zaczął mi smakować dopiero teraz. Żałowałam, że nie polubiłam Boldo do Chile, kiedy mój chłopak jeszcze żył. Może wszystko potoczyłoby się inaczej. Moje łzy kapały do kubka, który nosił ślad jego ust. Moje usta ciągle go pamiętały.
Umawiałyśmy się z Panią Myōko za każdym razem w innej kawiarni w Śródmieściu. Pierwsze półtorej godziny pracowałyśmy przy stoliku, a potem szłyśmy na spacer i rozmawiały. Jej polski był coraz lepszy. Dowiadywałam się o niej coraz więcej. Gorący sierpień gasł z sykiem, spadały pierwsze liście. W powietrzu latały nitki babiego lata. Pani Myōko lubiła Wisłę. Często chodziłyśmy na plażę po zachodniej stronie rzeki. Chciała patrzeć na wodę.
– Lubię patrzeć na wodę – powiedziała.
– Dlaczego?
– Bo płynie.
Patrzyłyśmy więc, a woda płynęła. Pani Myōko ubrana od stóp do głów i urękawiczona, by chronić ciało przed słońcem. W kapeluszu, z elegancką torebką Morabito. Jedyną jej biżuterią był pierścionek ze szmaragdem. Miała stopy małe jak u dziecka. Kiedy Pani Myōko się uśmiechała, wokół jej oczu układały się ruchliwe wachlarze zmarszczek. Zszywałam w głowie historię jej życia z kawałków opowieści. Urodziła się w Kioto. Przyjechała do Tokio na studia. Po studiach wyszła za mąż. Nie mieli dzieci. Odziedziczyli mały stary dom w ładnej dzielnicy Tokio. Dobudowali do niego nowocześniejszą część z płaskim dachem, z którego widać górę Fudżi. Zwłaszcza jesienią. I czasem wiosną. Nazwa dzielnicy, którą wymieniła Pani Myōko, składała się z wielu długich samogłosek i nie zapamiętałam jej od razu. Nie wiedziałam wtedy, że wkrótce wryje się w moją pamięć na zawsze. Mąż Pani Myōko był dobrym człowiekiem. Lubili te same filmy i książki. Będąc żoną, mogła nadal rozwijać swoje zainteresowania: podróże i języki obce. Za jego życia nie podróżowała jednak prawie wcale.
– Mój mąż był domatorem – wytłumaczyła.
Wymowa słowa domator chyba sprawiała jej przyjemność. W ustach Pani Myōko brzmiało „domatoru”. Mimo niechęci męża do opuszczania domu Pani Myōko uparcie uczyła się języków obcych.
– Jakie języki studiowała pani oprócz polskiego?
– Wiele innych, ale jestem nadal początkująca – wyznała skromnie.
– Na przykład?
– Fiński, czeski, słoweński, chorwacki – wymieniła, odginając długie delikatne palce. – Flamandzki i baskijski. Retoromański.
Języki podobne do małych rzadkich zwierząt, które mnie fascynowały. Miałyśmy coś wspólnego.
Cała moja wiedza na temat Pani Myōko pochodziła z lekcji, jakich jej udzielałam. Na tej poświęconej zainteresowaniom zapytałam też, czym fascynował się jej mąż domator.
– Mój mąż naprawiał ceramikę. Lubił naprawiać. – Pani Myōko zamyśliła się. – Bardzo lubił.
– Różne rzeczy?
– Może. Ale naprawiał ceramikę. Naprawiał czy naprawił? – zaniepokoiła się.
– To zależy, czy naprawiał w sposób ciągły wiele sztuk ceramiki, czy naprawił tylko jeden raz – wyjaśniłam.
– Naprawiał. Przez całe życie. A naprawił wiele sztuk. – Moja uczennica uśmiechnęła się lisio. Zatrzepotały wachlarze jej zmarszczek. – Mój mąż uczył naprawiania. To była jego pasja. I fascynacja. Mimo upływu lat jego serce cieszyło się, że to co rozbite, znów jest całe. Można powiedzieć, że jego serce cieszyło się?
– Można – powiedziałam, zastanawiając się, czy moje serce jeszcze coś kiedykolwiek ucieszy. Wydawało mi się to mało prawdopodobne.
Po śmierci męża Pani Myōko ruszyła w świat śladem języków, których uczyła się w Tokio. Nie chciała wracać do Japonii, zanim nie odwiedzi wszystkich krajów ze swojej listy. Wiedziałam, że zbliża się nasze rozstanie. Byłam tylko epizodem w jej podróży. Przystankiem nad jedną z wielu rzek, jakie pragnie zobaczyć.
– Jaki kraj będzie następny?
– Finlandia.
Wisła zmywała obłoki z nieba i porywała ze sobą na północ, w kierunku Finlandii.
– Mam wielką prośbę – dodała moja uczennica.
Myślałam, że poprosi o dodatkowe lekcje. Albo o zmniejszenie liczby godzin. Ale prośba Pani Myōko dotyczyła czegoś zupełnie innego.

 
Wesprzyj nas