Trzy kobiety, trzy historie, trzy epoki. “Czerwone dziewczyny” to epicka, wielowątkowa opowieść o trzech pokoleniach rodziny Akakuchibów, barwny portret Japonii od 1945 roku po czasy współczesne i mroczna zagadka pewnego morderstwa.


Czerwone dziewczynyManyo. Babka. Jasnowidzka, pochodzi z tajemniczego ludu zamieszkującego góry. Porzucona jako małe dziecko przez rodziców i przygarnięta przez obcą rodzinę, przez całe życie będzie inna, odmienna. Zachowa jednak wrodzoną pogodę ducha i życzliwość. Wyjdzie za mąż za syna miejscowych bogaczy, właścicieli ogromnej huty.

Kemaris. Jej córka. Nieprzewidywalna, wiecznie zbuntowana, żywiołowa. Będąc nastolatką została szefem gangu motocyklowego, potem zainteresowała się komiksami manga i jako ich autorka odniosła w Japonii sukces. Artystka, która nie umie dać miłości swemu dziecku, a mężczyzn wybiera wyłącznie szpetnych.

Toko, najmłodsza bohaterka tej sagi. Córka i wnuczka tak nieprzeciętnych kobiet jak Kemaris i Manyo jest zupełnie zwyczajna. To jej historia. A także historia śledztwa, które poprowadzi, gdy babka na łożu śmierci wyzna jej, że jest morderczynią. Kogo zabiła, dlaczego i w jakich okolicznościach – tego Toko będzie chciała się dowiedzieć.

Ta wielowątkowa saga, osadzona w realiach odległej prowincji, gdzie wciąż rządzą matriarchat i więzy krwi, jest też mistrzowskim portretem wielorodnej kultury Japonii, w której szczątki zmarłych powierza się górom, ogniowi, wiatrowi i drzewom, a jednocześnie chłonie się nowoczesność. Wspaniały epicki fresk, jednocześnie realistyczny i zanurzony w atmosferę baśni i legendy.

Kazuki Sakuraba (ur. 1971) – japońska bestsellerowa pisarka, laureatka Naoki Prize (2007). Saga “Czerwone dziewczyny” przyniosła jej Mystery Writers of Japan Award za najlepszą powieść oraz nominacje do Naoki Prize, Yoshikawa Eiji Prize for New Writers i James Tiptree Jr. Award. Jej powieści były kilkakrotnie ekranizowane – jako filmy fabularne i anime.

Kazuki Sakuraba
Czerwone dziewczyny
Legenda rodu Akakuchibów
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 27 kwietnia 2017
 
 

Czerwone dziewczyny

1. Lato proroczych wizji

Pewnego lata dziesięcioletnia Manyō Akakuchiba — moja babka — zobaczyła na niebie latającego człowieka. Ponieważ zdarzyło się to, zanim wżeniła się w wiekowy majątek rodziny Akakuchibów z regionu San’in, wciąż była prymitywną wiejską dziewuchą i nie miała nazwiska. W wiosce wołano na nią po prostu Manyō.
Wyrosła na dużą, mocno zbudowaną kobietę o długich do pasa włosach, czarnych jak mokre skrzydła wrony — choć, jak nietrudno się domyślić, gdy doczekała sędziwego wieku, przybrały śnieżnobiałą barwę — która czasem mrużyła powieki i w zamyśleniu wpatrywała się w odległe szczyty górskie. Miała świetny wzrok, a odkąd sięgała pamięcią, dostrzegała dziwne rzeczy, niedostępne innym.
Opowieść o tym, jak uznano ją za wieszczkę domu Akakuchibów, zostawię sobie na później, skupiając się teraz na jej najmłodszych latach; już w czasach jej dzieciństwa nikt nie wątpił, że Manyō potrafi zaglądać w przyszłość.
Wizje te przyjmowały najróżniejszą postać, od spontanicznej zmiany porządku atramentowych liter, starannie naniesionych na zwoje wiszące w tradycyjnym salonie, aż po duchy zmarłych osób, które przychodziły do jej pokoju i gestami przekazywały swe proroctwa. Widywała także obrazy, których znaczenie było dla niej niejasne. Manyō nie rozmawiała o tych sprawach z mieszkańcami wioski; uważano ją za dziwne, obce dziecko, a ona z niejaką dumą, ale i niepokojem przyjmowała fakt, że jest inna niż wszyscy.
Tamtego lata 28 roku okresu Shōw* — w kalendarzu zachodniego świata był 1953 rok — Manyō miała najprawdopodobniej dziesięć lat. Piszę „najprawdopodobniej”, ponieważ nikt w wiosce nie znał jej daty urodzenia, nawet ona sama. Pojawiła się któregoś dnia w tym dalekim regionie Japonii, znanym pod nazwą San’in — wąskim paśmie lądu wciśniętym pomiędzy czarny łańcuch Gór Chūgoku a szary bezmiar Morza Japońskiego — zupełnie jakby stoczyła się z jednej z wysokich grani. Manyō tego nie pamiętała, ale cudzoziemcy porzucili ją w wiosce, gdy miała niespełna trzy lata.
„Cudzoziemcy” to nazwa, na którą przystałam, pisząc tę opowieść. Ludzie z regionu San’in — a zatem nasi przodkowie — przez długi czas ukrywali się głęboko w górach. W odróżnieniu od nas, którzy mieszkaliśmy w wiosce, nie mieli oni żadnej nazwy; mówiono o nich „oni”, „tamci” lub „ludzie z gór”. W ostatnim czasie folkloryści określają ich jako lud Sanka**, Nobuse lub Sangai, lecz nazwy te niebyły wówczas używane — a już z pewnością nie w wiosce Benimidori w zachodniej prefekturze Tottori, gdzie żyjemy.
W każdym razie ludzie ci kryli się w sercu gór, gdzie wiatr targał ich długie kruczoczarne włosy od co najmniej setek lat, a pewnie i znacznie dłużej. Wyróżniali się karnacją ciemną jak garbowana skóra i mocną sylwetką. Często zmieniali miejsce pobytu. Pomieszkiwali to tu, to tam, w zależności od pory roku. Nie płacili rocznych danin, nie zwoływali narad i nie słyszeli o podatkach, a ponieważ nie mieli państwa, musieli sami o siebie zadbać.
Nikt w Benimidori ani w odległych osadach Izumo czy Tottori nie widział ich od około pięćdziesięciu lat, trudno więc powiedzieć, czy wciąż żyją w Górach Chūgoku. Tak czy inaczej mała Manyō przybyła do Benimidori mniej więcej sześćdziesiąt pięć lat temu z dorosłymi przedstawicielami swojego ludu, ostatniego pokolenia, które odwiedziło wioskę. Z niewiadomych przyczyn cudzoziemcy przed powrotem w góry porzucili między domami trzyletnią dziewczynkę.
Ponieważ większość miejscowych, którzy mogli pamiętać tamto wydarzenie, dołączyła już do grona zmarłych, nie znam jego szczegółów, tym niemniej w ciągu ostatnich kilku wieków, kiedy w wiosce brakowało rąk do pracy, cudzoziemcy zstępowali z gór niczym czarny wiatr i oferowali pomoc. Z wszystkich ważnych ceremonii — czuwań i ślubów, świąt i obrządków wstąpienia w dorosłość — najbardziej potrzebni byli akurat przy pogrzebach.
Gdy w wiosce wskutek samobójstwa ginęła młoda osoba, mieszkańcy palili wiązkę trawy tokonen, która wydziela fioletowy dym. Cudzoziemcy przybywali wówczas nocą, żeby pomóc w przygotowaniach pogrzebowych. Ścinali drzewo niezbędne do wykonania skrzyni, a o świcie łamali z trzaskiem zesztywniałe nogi nieboszczyka w udach i piszczelach, by wcisnąć go do kwadratowego pojemnika. Uporawszy się z tym zadaniem, zabierali skrzynię i ciskali ją w przepaść głęboko w górach, nucąc inkantacje. Gdy cudzoziemcy przychodzili, a mieszkańcy wioski czekali cierpliwie, aż odejdą z ciałem zmarłego, nawet najwyższy kapłan świątyni nie miał prawa zakłócać tego wydarzenia.
Właśnie dlatego tamtego ranka jakieś sześćdziesiąt pięć lat temu, kiedy porzucili Manyō, w wiosce musiał umrzeć ktoś młody. Do dziś nie jestem pewna, czy ciało z połamanymi nogami zamykano w ciasnym pojemniku, aby zapobiec jakiejś transformacji lub ucieczce zmarłego i czy idealnie sześcienny kształt skrzyni miał znaczenie mistyczne. Te pytania pozostawmy jednak badaczom folkloru. Istotne jest to, że kiedy „oni” w końcu zniknęli z zapakowanymi zwłokami, zostawili po sobie małą dziewczynkę — moją babkę o ciemnej karnacji, mocnej sylwetce i czarnych włosach, a zatem niewątpliwie cudzoziemkę. Siedziała na ziemi, nieopodal powojów, oparta o studnię przed czyimś domem niczym lalka albo wiadro owinięte pnączami o różowych kwiatach.

Pewnie wtedy o mnie zapomnieli — stwierdziła z westchnieniem babka sześćdziesiąt pięć lat później, niedługo przed śmiercią.
— Nie mogliby tak po prostu zapomnieć o dziecku.
— W takim razie dlaczego mnie zostawili?
Do dzisiaj nikt nie poznał odpowiedzi na to pytanie — wiadomo było tylko, w jakich okolicznościach Manyō trafiła do Benimidori, gdzie dorastała wśród pozostałych dzieci.
Przygarnęła ją młoda para mieszkająca trzy domy od wspomnianej studni i kwitnącego powoju. Dziewczynka była trochę dziwna i różniła się od nas wyglądem, lecz jej nowi opiekunowie zrobili wszystko, co w ich mocy, by wychować ją tak samo jak inne dzieci z wioski.
Ludzie z regionu San’in, od Benimidori aż po Izumo, wyglądają identycznie: mają jasną karnację, delikatne rysy oraz są szczupli. Dzięki wąskim oczom i owalnemu kształtowi głowy ich twarze prezentują się niemal królewsko, kiedy się patrzy pod odpowiednim kątem; choć ktoś mniej życzliwy mógłby powiedzieć, że przypominają zdeformowane, niedojrzałe tykwy. Według jednej z teorii ludzie zamieszkujący ten obszar przybyli w okresie Yayoi* z Półwyspu Koreańskiego, żeby nauczać Japończyków techniki produkcji żelaza znanej pod nazwą tatara, co może tłumaczyć ich wygląd.
W odróżnieniu od nich cudzoziemcy, którzy porzucili Manyō i zniknęli w górach, mieli ciemną skórę i grube kości. Zatem Manyō, kiedy pojawiała się w wiosce czy jechała do miasta, zupełnie tutaj nie pasowała, ale wychowująca ją młoda para dbała o nią najlepiej, jak to możliwe, czasem traktując ją surowo, a kiedy indziej z czułością. Posłali ją do szkoły, lecz z jakiegoś powodu Manyō niepotrafiła nauczyć się liter. „Nie umiem czytać. Nie umiem pisać”, powtarzała. Cała jej edukacja szła na marne.
Zamiast tego niekiedy wygłaszała dziwaczne proroctwa. W tamtym czasie Oddział Trzeciego Obszaru Narodowej Rezerwy Policji (przekształconej później w Siły Bezpieczeństwa Narodowego), stworzony po wojnie przez MacArthura, stacjonował w Izumo w prefekturze Shimane, a dzięki pożyczce wojska amerykańskiego każdy jego członek miał własny karabin. Oddział składał się głównie z młodych mężczyzn pochodzących z tego regionu, ale także tych, którzy urodzili się w innych zakątkach kraju, a ominęło ich powołanie na front. Karabin, tajemnicza broń plująca ogniem, z naturalnych względów przerażał miejscowych. Nawet dziś w Benimidori głęboko zakorzeniona jest prowincjonalna kultura okresu Edo* — kiedy ktoś popełni zbrodnię, ludzie gromadzą się pod domem przywódcy wioski, ale przychodzą z włóczniami i siatkami, żeby złapać kryminalistę, a potem oddać go w ręce władz.
Kiedy na ulice wyszli ci młodzi mężczyźni w zielonych mundurach, ściskając w rękach karabiny, mała, niedouczona, ciemnoskóra Manyō wskazała jednego z nich, po czym rzekła:
— Rozbłyśnie i rozpadnie się z hukiem.
Młodzi opiekunowie dziewczynki nie zwrócili na te słowa uwagi, ale później do myślenia dała im informacja, że tego samego wieczoru karabin jednego z żołnierzy Narodowej Rezerwy Policji eksplodował, zabijając go. Zapytana o to, Manyō odparła:
— Rozbłyśnie i rozpadnie się z hukiem. Widziałam to.
To tylko zmyślone brednie dziecka, stwierdziła młoda para i postanowiła nie trapić się dłużej tą sprawą. Ale Manyō naprawdę miewała dziwne i tajemnicze wizje przyszłości. Być może to był prawdziwy powód porzucenia jej tamtego ranka przy studni w wiosce Benimidori.
Podobne proroctwa powtarzały się co jakiś czas, zwykle wtedy, gdy Manyō znajdowała się na jakiejś wysokości. Żołnierza ginącego w eksplozji światła ujrzała w dniu, kiedy jej nowy opiekun niósł ją na ramionach. Ponadto przyszłość ukazywała jej się bez żadnej zapowiedzi — w górach, na wzniesieniach czy w zamożnej okolicy znanej jako Takami. Ludzie umierali, rodzili się i mieli groźne wypadki, a mała Manyō biernie to obserwowała. W końcu była tylko dzieckiem, a po tym jak młoda para zareagowała na jej wizję żołnierza umierającego w rozbłysku światła, doszła do wniosku, że lepiej nie mówić zbyt wiele o tych osobliwościach. Dlatego też najczęściej Manyō w ogóle
się nie odzywała. Przeważnie jej objawienia były niejasne i ona sama nie wiedziała, co tak naprawdę przedstawiały.
Latem, gdy miała dziesięć lat, po raz pierwszy ujrzała na niebie latającego człowieka.
Nie był to człowiek młody — Manyō uznała, że taki nie jest, mimo iż nie prezentował się szczególnie staro czy dojrzale. Cóż, dla dziesięcioletniej dziewczynki nie ma wielkiej różnicy między dwudziesto- i czterdziestolatkiem. W każdym razie zobaczyła dorosłego mężczyznę, który z jakiegoś powodu wyglądał na smutnego — tak właśniepomyślała. Był niezbyt postawny i w stroju w kolorze suchych liści, a w bladej twarzy, tak charakterystycznej dla mieszkańców regionu, miał oko w kształcie migdała. Właściwie to nie jedno, a dwa, lecz tylko lewe było otwarte; powiekę prawego zaciskał tak mocno, że zlewało się z gładką skórą.
Ów człowiek unosił się w bladobrzoskwiniowym zmierzchu.
Jego usta rozwarły się i wypowiedział szeptem słowa:
— Du. Że. Em.
Zjawa, pomyślała w pierwszej chwili Manyō. Mimo że chodziła do szkoły, wciąż nie potrafiła czytać ani pisać, a ponieważ wyglądała obco i nie radziła sobie na zajęciach, miała trudności z nawiązywaniem przyjaźni. Wiatr bawił się jej czarnymi, sięgającymi do pasa włosami, kiedy maszerowała energicznym krokiem wiejską drogą. Pewnego dnia postanowiła pójść skrótem i właśnie w połowie wzgórza w drodze do Takami ujrzała latającego mężczyznę.
Unosił się w powietrzu z szeroko rozpostartymi rękami, jakby spadł z niebios, i spoglądał prosto w dół, obserwując uważnie Manyō. Zawisł nad nią przez chwilę na tle brzoskwiniowego firmamentu, by zaraz potem wzlecieć i zniknąć w ciemnościach nadchodzącego wieczoru. Manyō chciała go zawołać, lecz ugryzła się w język, bo zdała sobie sprawę, że widzi przyszłość. Jak zwykle nie miała pojęcia, co oznaczała jej wizja, ale zrozumiała, że to się kiedyś wydarzy.
Tamtego wieczoru dziewczynka po raz pierwszy uświadomiła sobie z całą mocą, kim tak naprawdę jest: Manyō widzącą przyszłość, wieszczką, dziwolągiem. I że pewnego dnia spotka tego tajemniczego mężczyznę z jednym okiem, który ukazał się jej w postaci zjawy.
Niewykluczone, że był on jej pierwszą nietypową miłością. Przyszła jesień, po niej zima, po zimie nastała zaś wiosna, a Manyō nie potrafiła przestać o nim myśleć. Nadała mu imię Jednooki. Wieczorami wspinała się na wzgórze prowadzące do Takami i spoglądała w dal, zastanawiając się, czy dane jej będzie ujrzeć jeszcze jakąś inną przyszłość. Ale latający mężczyzna nie ukazał jej się po raz drugi; musiało minąć dziesięć lat, by Jednooki, który mieszkał w sercu Manyō, stanął przed nią we własnej osobie. I by pewnego dnia poleciał tak jak w jej wizji, lecz było to dużo, dużo później.
W tamtym czasie w Benimidori w prefekturze Tottori stały dwa wielkie domy. Miejscowi nazywali je czerwony u góry oraz czarny w dole. To właśnie w „czerwonym u góry” — w domu starej i cieszącej się uznaniem rodziny Akakuchibów — rozgrywa się niniejsza opowieść. W tym domu moja babka wyszła za mąż, a ja się urodziłam i wychowałam.
Akakuchibowie mieszkali u podnóża Gór Chūgoku od czasów tak zamierzchłych, że nawet oni sami nie pamiętali początków rodu. Powiedziano mi, że wioska Benimidori powstała w tym miejscu, gdy jeden z naszych przodków wkopał się w ścianę góry, żeby zbudować hutę tatara, a wokół szybko wyrosły ludzkie osiedla. Przodkowie Akakuchibów przypłynęli przez ocean z Półwyspu
Koreańskiego i wylądowali w tym niewielkim wyspiarskim kraju. Później natrafili w górnym biegu rzeki Hinona tereny, gdzie mogli wydobywać wysokiej jakości piasek żelazisty. Osiedlili się tam i dzięki znajomości technik produkcji żelaza świetnie prosperowali.
Słowo tatara oznacza w języku koreańskim „rozgrzewać”, choć najwyraźniej z sanskrytu tłumaczy się je także jako „gorąco”. Dawno, dawno temu — tak dawno, że trudno to sobie wyobrazić — technologia wytapiania żelaza przywędrowała krok po kroku z Indii do Jiangnan w Chinach, a stamtąd aż do południowej części Półwyspu Koreańskiego i ostatecznie na Wyspy Japońskie. Jeszcze do niedawna rodzina Akakuchibów wykorzystywała tę starą technikę, opierającą się na prymitywnych piecach zaopatrzonych w podwójne miechy. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy na Czarnych Okrętach dotarły do nas nowe technologie z zachodu. Jak wiadomo, produkcja żelaza nierozerwalnie łączy się z wojną. W miarę jak Japonia przekształcała się w reżim militarny, doskonalono metody wytopu żelaza i jak grzyby po deszczu wyrastały olbrzymie fabryki z produkowanymi w Niemczech wielkimi piecami hutniczymi, a niebo zasnuły kłęby dymu. Podobnie jak Yawata Steelworks na Kiusiu, duża i zmodernizowana huta okresu Meiji*, a ostatnio także Kawasaki Steel Corporation w Kobe, nowoczesny, publiczno-prywatny zakład Akakuchiba Steelworks, znany w wiosce jako „czerwony u góry”, stał się dużym przedsięwzięciem, na którym korzystała cała okolica. Zgodnie z opowieściami ludzi pamiętających tamten okres po wojnie Akakuchiba Steelworks rozkwitło. Piec był jak wielki ciemny wieżowiec, symbol współczesności; rzeka roztopionego żelaza — niczym ogień buchający z paszczy smoka; słupy czarnego dymu unoszące się z niezliczonych kominów, stojących w równym rzędzie jak żelazne zęby, zasnuwały jasnoszare niebo pełne leniwych chmur, charakterystycznych dla regionu San’in; wypływające z wnętrzności pieca czerwone wodospady oślepiały, a towarzyszyły temu echo mechanicznego ryku, zawodzenie industrialnej bestii oraz karmazynowe płomienie rozjaśniające mokre od potu i smaru twarze robotników. Cóż pozostało? Marny cień dawnej potęgi. Żyjąc tu dzisiaj, znam tylko czarną, wysuszoną skorupę miasta, gdzie ognie zgasły, gdy zmieniły się czasy; martwe miejsce pokryte grubą warstwą czerwonej rdzy i przekształcone w olbrzymią ruinę.
W tamtych czasach jednak, po wojnie fabryka Akakuchiba Steelworks — ze strzelistym piecem majaczącym na niebie, wybudowanym, gdy ustała praca starych miechów — była jednym z najlepszych miejsc zatrudnienia.
Pracownicy huty mogli liczyć na niezłe wynagrodzenie. Za dnia wypruwali sobie żyły, a po pracy korzystali z przywilejów młodości. Wielu młodych pojawiało się w wiosce na wiosnę, gdy nadchodził czas naboru — żuli mochi, kleiste ciastka ryżowe, żeby choć odrobinę utyć, bo w hutach obowiązywał minimalny limit wagi. „Wiosna to czas jedzenia mochi”, mawiali. Dostawali uniformy w kolorze świeżych liści i dwupokojowe domki robotnicze z ogródkami. Podczas gdy mężczyzna pracował w hucie, młoda żona zajmowała się gospodarstwem, a w dni wolne od pracy szli razem zjeść dobry posiłek czy obejrzeć sztukę. Jak na warunki panujące w powojennej Japonii było to całkiem satysfakcjonujące życie. To właśnie jedna z takich par przygarnęła pod swój dach i wychowała Manyō.

 
Wesprzyj nas