Bohater powieści “Adept”, młody, zdolny, choć trochę zbyt pewny siebie prawnik przekonuje się, jak naprawdę działa ten świat.


AdeptKyle McAvoy może się pochwalić niezwykłym talentem prawniczym. Przystojny i uprzejmy ma przed sobą świetlaną przyszłość. Skrywa jednak mroczne tajemnice, które mogą nie tylko zniszczyć jego marzenia, pozycję w palestrze, lecz także jego życie.

Pewni ludzie nie pozwolą mu zapomnieć o przeszłości – mają bowiem kompromitujący film, który stawia mężczyznę w – delikatnie mówiąc – nie najlepszym świetle. Kyle będzie miał szansę go odzyskać, ale pod warunkiem bezwzględnego posłuszeństwa szantażystom.

Nagrodą za wykonywanie ich poleceń jest bardzo kusząca propozycja: praca w jednej z najlepszych kancelarii prawniczych na Manhattanie. Akceptacja ich oferty otworzy adwokatowi drzwi do kariery.

Młody i ambitny adept prawa znajdzie się jednak w kropce: będzie musiał stawić czoła kryminalistom, którzy nim manipulują; FBI; kancelarii prawniczej, dla której pracuje i własnemu sumieniu.

Czy zdoła wyjść z tej opresji bez szwanku, zachowując i dobre imię, i świetną posadę?

***

Adept wciąga czytelnika już od pierwszej strony i po prostu nie sposób się od niego oderwać
Janet Maslin, The New York Times

Styl Grishama wciąż zachwyca, a suspens wprost wylewa się ze stron powieści
People

Grisham pisze w taki sposób, że nie potrafimy porzucić lektury, nie dobrnąwszy do końca. Druzgocący portret prawniczego świata, w którym głos mają wielkie pieniądze.
Patrick Anderson, The Washington Post

Wcześniej powieść ukazała się pod tytułem “Prawnik”.

John Grisham
Adept
Przekład: Lech Z. Żołędziowski
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 1 czerwca 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Adept


H3>Rozdział 1

Reguły obowiązujące w Lidze Młodzieżowej New Haven stanowiły, że wszyscy zawodnicy muszą w każdym meczu zagrać co najmniej dziesięć minut. Odstępstwa od tej zasady zdarzały się tylko wówczas, gdy zawodnik wkurzył trenera nieprzychodzeniem na treningi lub innymi wykroczeniami porządkowymi. Wówczas trener mógł przed meczem sporządzić protokół i poinformować sędziego, że za karę taki a taki zagra krócej lub nie zagra wcale. Kierownictwo ligi patrzyło krzywo na takie decyzje, bo rozgrywki traktowano bardziej jako zabawę niż poważne zawody.
Cztery minuty przed końcem meczu trener Kyle powiódł wzrokiem po ławce rezerwowych i skinął na naburmuszonego chłopca nazwiskiem Marquis.
– Chcesz zagrać? – rzucił.
Marquis bez słowa wstał i w oczekiwaniu na gwizdek stanął przy stoliku sędziowskim. Miał na swym koncie wiele wykroczeń – opuszczanie treningów, wagarowanie ze szkoły, marne stopnie, utratę stroju zawodniczego, posługiwanie się wulgarnym językiem. Tak naprawdę podczas minionych dziesięciu tygodni i piętnastu meczów złamał wszystkie – niezbyt liczne – zakazy obowiązujące zawodników. Trener Kyle już dawno zdał sobie sprawę, że gwiazda jego drużyny od razu złamie każdy nowo wprowadzony zakaz, zredukował więc je do niezbędnego minimum i skutecznie zwalczał w sobie pokusę wprowadzania nowych ograniczeń. Wiedział, że zakazy na nic się nie zdadzą, tyle że patrzenie przez palce na wybryki dziesięciu urwisów ze śródmieścia zaowocowało ostatnim miejscem drużyny Czerwonych Rycerzy w zimowych rozgrywkach ligi dwunastolatków i młodszych.
Marquis miał tylko jedenaście lat, ale był niewątpliwie najlepszym zawodnikiem na boisku, który zdecydowanie wolał rzucać i zdobywać punkty, niż podawać i bronić własnego kosza. W ciągu dwóch minut od wejścia dwa razy ograł dużo roślejszych od siebie przeciwników i zdobył sześć punktów. Średnio zdobywał ich czternaście na mecz, ale gdyby pozwolono mu grać dłużej niż pół spotkania, zapewne jego wynik sięgałby trzydziestu. W swym młodzieńczym zadufaniu uważał, że treningi nie są mu do niczego potrzebne.
Mimo wzmocnienia drużyna Rycerzy grała beznadziejnie i Kyle McAvoy już tylko czekał, aż zegar ogłosi koniec spotkania. Jeszcze tylko jeden mecz i sezon dobiegnie końca, a on rozstanie się z funkcją trenera dziecięcej koszykówki. W ciągu minionych dwóch lat wygrał kilkanaście i przegrał kilkadziesiąt meczów, cały czas zastanawiając się, jak ktoś myślący może z własnej woli pakować się w coś takiego. Tysiące razy powtarzał sobie, że robi to dla dobra dzieci – chłopców, bez ojców i z patologicznych rodzin, chłopców, którym brakowało właściwego męskiego wzorca. Nadal tak uważał, ale po dwóch latach starań i wykłócania się z nielicznymi rodzicami, którym chciało się przychodzić na mecze, a także użerania się z trenerami innych drużyn, dla których oszukiwanie nie było problemem, oraz przymykania oczu na decyzje nastoletnich sędziów nieodróżniających ataku od bloku miał już dość. Uznał, że spełnił swój obywatelski obowiązek, przynajmniej tu.
Obserwował grę, od czasu do czasu coś pokrzykując – bo tego się oczekuje od trenera – i rozglądając się po sali gimnastycznej w starym ceglanym budynku w śródmieściu New Haven, który od pięćdziesięciu lat należał do ligi młodzieżowej. Na miejscach dla publiczności siedziały grupki rodziców czekających na końcową syrenę. Marquis zdobył kolejne punkty, ale nikt nawet nie zaklaskał. Drużyna Czerwonych Rycerzy przegrywała dwunastoma punktami, do końca meczu zostały dwie minuty.
Drzwi pod wiekową tablicą wyników otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w ciemnym garniturze; wszedł do środka i oparł się o rozbieralną konstrukcję trybuny. Zwracał uwagę jako biały – w obu drużynach nie było ani jednego białego zawodnika – ale także dlatego, że miał na sobie czarny lub granatowy garnitur, białą koszulę, wiśniowy krawat oraz szary trencz. Ani chybi jakiś agent lub gliniarz.
Trener Kyle od razu go zauważył i pomyślał, że gość zupełnie tu nie pasuje. Mógł być tajniakiem lub agentem narkotykowym śledzącym dilera. Nie byłby to pierwszy przypadek aresztowania kogoś spośród obecnych na sali gimnastycznej.
Tajniak – lub agent – stał oparty o rusztowanie trybuny, obrzucając czujnym spojrzeniem ławkę drużyny Czerwonych Rycerzy i wyraźnie wpatrując się w trenera Kyle’a. Ten w pierwszej chwili hardo zrewanżował się tym samym, szybko jednak poczuł niepokój. Marquis oddał z połowy boiska niecelny rzut w stronę tablicy, więc Kyle zerwał się na nogi i rozłożył ramiona w niemym geście: „Po co?”. Chłopak kompletnie go zignorował i natarł na obrońcę, a ten dureń sędzia zatrzymał grę, przedłużając mękę. Niby obserwując wykonującego rzut osobisty, Kyle powędrował wzrokiem głębiej i spojrzał na tajniaka – lub agenta – który stojąc pod koszem, uważnie się przypatrywał. Nie zawodnikowi, lecz trenerowi na ławce.
Dwudziestopięcioletniego studenta prawa, nienotowanego i nieposiadającego żadnych skłonności przestępczych, zainteresowanie ze strony kogoś reprezentującego organ porządku publicznego nie powinno w ogóle niepokoić. W przypadku Kyle’a McAvoya tak to jednak nie działało. Przedstawiciele miejskich i stanowych służb mundurowych nie robili na nim większego wrażenia. Wiadomo było, że są od pilnowania porządku i im za to płacą. Ale faceci w ciemnych garniturach – tajniacy od inwigilacji i węszenia w czyimś życiu – działali mu na nerwy.
Do końca zostało trzydzieści sekund i Marquis wdał się w sprzeczkę z sędzią. Dwa tygodnie wcześniej rzucił sędziemu kilka „fucków” i został za karę odsunięty od kolejnego meczu. Trener Kyle wrzasnął na swojego gwiazdora, który jak zwykle się tym nie przejął, po czym zerknął na koniec sali, by się upewnić, czy tajniak – lub agent – numer jeden wciąż jest sam, czy dołączył do niego tajniak – lub agent – numer dwa. Nie dołączył.
Marquis znów dał popalić i Kyle krzyknął do sędziego, żeby mu odpuścił, po czym usiadł na ławce, przejechał palcami po szyi i strząsnął z niej krople potu. Był początek lutego i na sali jak zwykle było dość chłodno.
Więc czemu się poci?
Tajniak – lub agent – nie tylko nie odwrócił wzroku, ale wręcz sprawiał wrażenie, jakby świdrowanie nim Kyle’a sprawiało mu przyjemność.
Rzężąca syrena w końcu zawyła i mecz nareszcie dobiegł końca. Zwycięzcy wydali okrzyk radości, pokonanym było to obojętne. Drużyny ustawiły się w rzędach, aby przybić sobie obowiązkowe piątki i wzajemnie się zapewnić: „Dobry mecz, dobry mecz”, co dla dwunastolatków jest gestem równie pustym i bez znaczenia, jak dla licealistów. Kyle pogratulował zwycięstwa trenerowi drużyny przeciwnej i przeniósł wzrok na kosz. Białego tajniaka już pod nim nie było.
Może wyszedł i czeka przed budynkiem? Zakrawało to trochę na paranoję, ale paranoja towarzyszyła Kyle’owi od tak dawna, że jej kolejny przypływ przyjął bez szczególnych emocji. Stłamsił ją i przeszedł nad nią do porządku dziennego.
Drużyna Czerwonych Rycerzy przeszła do szatni gości, ciasnego pomieszczenia pod stałą trybuną po stronie gospodarzy. Trener Kyle palnął typową mówkę na zasadzie: wiem, że się staraliście, dobre zwody, nasza gra jest chwilami coraz lepsza, w najbliższą sobotę stańmy na wysokości zadania i zakończmy sezon zwycięstwem. Chłopcy przebierali się, prawie go nie słuchając. Mieli dość koszykówki, bo mieli dość przegrywania, a winę za wszystko ponosił oczywiście trener. Był do tej funkcji za młody, za biały i zbytnio się kojarzył z Ligą Bluszczową.
Grupka rodziców zebrała się pod drzwiami szatni i to właśnie tych pełnych napięcia chwil opuszczania szatni Kyle najbardziej nie lubił w swej pracy dla dobra lokalnej społeczności. Jak zawsze rodzice będą mieli pretensje o za krótki czas gry ich dzieci, a odznaczający się płynną wymową wujek Marquisa, dwudziestodwuletni były reprezentant stanu, będzie jak zwykle się wyżywał za niesprawiedliwe traktowanie „najlepszego gracza w lidze”.
Z szatni można też było wyjść tylnymi drzwiami prowadzącymi do ciągnącego się pod trybuną wąskiego ciemnego korytarzyka, którym wychodziło się na boczną alejkę. Kyle nie byłby pierwszym trenerem salwującym się ucieczką tą drogą, a dziś zależało mu na uniknięciu spotkania nie tylko z rozeźlonymi rodzicami, ale także z nieznajomym tajniakiem – lub agentem. Rzucił chłopcom „no to cześć” i gdy ci ruszyli do wyjścia, skierował się ku tylnym drzwiom. Dotarcie do końca korytarzyka zajęło mu tylko kilka sekund. Wyszedł na boczną alejkę i szybkim krokiem ruszył po oblodzonym chodniku. Z jezdni zgarnięto zwały zamarzniętego śniegu i chodnik był nimi zasypany i trudny do przejścia. Temperatura powietrza wynosiła grubo poniżej zera, była środa, dochodziła dwudziesta trzydzieści. Kyle ruszył w stronę biblioteki wydziału prawa Yale, gdzie zamierzał posiedzieć co najmniej do północy.
Los jednak zdecydował inaczej.
Agent stał oparty o błotnik zaparkowanego na ulicy czerwonego jeepa cherokee. Samochód był zarejestrowany na Johna McAvoya z Yorku w Pensylwanii, ale od sześciu lat wiernie służył synowi właściciela, jako jego jedynemu użytkownikowi.
Chociaż nogi nagle zaczęły mu ciążyć jak kamienie, a kolana wypełniły się watą, Kyle’owi udało się nie potknąć i nie rzucić do ucieczki. Nie tylko mnie znaleźli, przemknęło mu przez myśl, ale odrobili zadanie domowe i namierzyli jeepa. Co w końcu nie było takie trudne. Nie zrobiłem nic złego, powtórzył w myślach.
– Trudny mecz, trenerze – powiedział agent, gdy Kyle znalazł się trzy metry od niego i zwolnił.
Kyle stanął i obrzucił wzrokiem zwaliście zbudowanego młodego osiłka z rumianymi policzkami i rudymi loczkami, którego chwilę wcześniej obserwował w sali gimnastycznej.
– Mogę czymś służyć? – spytał, po czym natychmiast dostrzegł agenta numer dwa, który właśnie przemykał na drugą stronę ulicy. No jasne, zawsze pracują parami.
Agent numer jeden sięgnął do kieszeni, mruknął „Jak najbardziej” i otworzył skórzany portfelik.
– Bob Plant, FBI – przedstawił się.
– Bardzo mi miło. – Kyle poczuł, jak krew odpływa mu z mózgu, i nie udało mu się opanować wzdrygnięcia.
W kadrze pojawił się agent – lub gliniarz – numer dwa. Był od kolegi dużo szczuplejszy, co najmniej dziesięć lat starszy i miał pasma siwizny przy skroniach. Ten też miał w kieszeni portfelik i też go wyjął dobrze wyćwiczonym ruchem.
– Nelson Ginyard, FBI – oznajmił.
Bob i Nelson, dwaj Irlandczycy. Obaj z północnego wschodu.
– Ktoś jeszcze? – spytał Kyle.
– Nie. Możemy chwilę porozmawiać?
– Nie bardzo.
– Myślę, że powinniśmy – powiedział Ginyard. – Może się to okazać bardzo przydatne.
– Wątpię.
– Jeśli stąd odjedziesz, pojedziemy za tobą – wtrącił Plant, odrywając się od jeepa i robiąc krok do przodu. – A chyba nie chcesz widzieć nas w kampusie.
– Grozicie mi? – Kyle poczuł, że pod pachami znów ma mokro i mimo arktycznego zimna po żebrach spływają mu krople potu.
– Jeszcze nie – rzucił Plant ze złośliwym uśmieszkiem.
– Słuchaj, chodźmy gdzieś na kawę i chwilę porozmawiajmy – zaproponował Ginyard. – Za rogiem jest bar kanapkowy. Na pewno będzie nam tam dużo cieplej.
– Potrzebny mi adwokat?
– Nie.
– Zawsze tak mówicie. Mój ojciec jest adwokatem, a ja dorastałem w jego kancelarii. Znam się na waszych sztuczkach.
– Nie stosujemy żadnych sztuczek, Kyle, przysięgam – zapewnił Ginyard tonem, który brzmiał całkiem szczerze. – Poświęć nam dziesięć minut. Obiecuję, że tego nie pożałujesz.
– W czym rzecz?
– Dziesięć minut. O nic więcej nie prosimy.
– Albo mi powiecie, o co chodzi, albo moja odpowiedź brzmi „nie”.
Bob i Nelson spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Właściwie czemu nie? Przecież i tak prędzej czy później trzeba będzie mu powiedzieć. Ginyard odwrócił głowę, spojrzał w głąb ulicy  rzucił w przestrzeń:
– Uniwersytet Duquesne’a. Pięć lat temu. Kilku zalanych studentów i dziewczyna.
Ciało i umysł Kyle’a zareagowały każde na swój sposób. Ciało przyjęło cios, co się wyraziło lekkim przygarbieniem ramion, westchnieniem i ugięciem nóg. Umysł bez wahania podjął walkę.
– To brednie! – prychnął Kyle i splunął na chodnik. – Już to przerabiałem. Nic się nie wydarzyło i dobrze o tym wiecie.
Zapadło długie milczenie. Ginyard nie przestawał wpatrywać się w głąb pustej ulicy, Plant nie spuszczał wzroku z Kyle’a, w którego głowie trwała gonitwa myśli. Dlaczego FBI miesza się do rzekomego przestępstwa stanowego? Na zajęciach z procedur karnych na drugim roku zajmowali się nowymi przepisami dotyczącymi śledztw federalnych. W wyniku ich wprowadzenia okłamywanie agenta FBI było przestępstwem ściganym z mocy prawa. Czy w tej sytuacji nie powinien milczeć? A może należałoby zadzwonić do ojca? Nie, w żadnym razie nie będzie go mieszał do tej sprawy.
Ginyard odwrócił głowę, zrobił trzy kroki w stronę Kyle’a i jak zły aktor wysyczał przez zaciśnięte szczęki następną kwestię:
– Nie traćmy czasu, panie McAvoy, bo marznę. W Pittsburghu czeka akt oskarżenia o gwałt. Jeśli chce pan zgrywać przemądrzałego studenta prawa i grozić wezwaniem adwokata lub telefonem do starego, jutro ten akt może się znaleźć w naszych rękach i pańskie plany życiowe poważnie się zesrają. Natomiast jeśli zechce pan poświęcić nam teraz dziesięć minut swego cennego czasu i pójdziemy do baru kanapkowego za rogiem, akt oskarżenia trafi na półkę i być może już zawsze na niej zostanie.
– Możesz się od tego uwolnić – dorzucił Plant z boku. – Raz na zawsze.
– Czemu miałbym wam zaufać? – wydusił Kyle, czując, że zaschło mu w ustach.
– Tylko dziesięć minut.
– Będziecie nagrywać?
– Oczywiście.
– Chcę widzieć wasz magnetofon na stoliku. Chcę, żeby każde słowo zostało nagrane, bo wam nie ufam.
– Nie ma sprawy.
Obaj wetknęli ręce do kieszeni identycznych trenczów i ruszyli przodem. Kyle otworzył kluczykiem drzwi jeepa i wsiadł do środka. Uruchomił silnik, ustawił ogrzewanie na ful i zaczął dumać, czy nie powinien jednak odjechać w drugą stronę.

 
Wesprzyj nas