Reportaże dziennikarki Arlety Bojke, która była w samym sercu wydarzeń. Zawierają m.in. relacje z rosyjskiej operacji przejęcia Krymu i zaogniania się konfliktu w Donbasie niemal godzina po godzinie, ze szczegółami, na które nie było miejsca w telewizyjnych informacjach.


Władimir Putin. Wywiad, którego nie byłoPrzeciwnicy i zwolennicy rosyjskiego prezydenta widziani oczami reporterki, która rozmawiała z nimi setki razy i próbowała zrozumieć racje każdej ze stron.

Opis Rosji, która chce widzieć swoją historię jako wielką i wspaniałą bez ciemnych kart, ale też Rosji, której nie da się nie kochać.

Analiza słów i działań Władimira Putina, zwieńczona pytaniami, które jednemu z najbardziej wpływowych ludzi świata warto by zadać.

***

„Arleta Bojke opisuje wydarzenia na Ukrainie i w Rosji z Władimirem Putinem w tle. Jego obecność czuć w każdym rozdziale, ale nie jest nachalna. To atut.
Sugestywne relacje z Donbasu i Krymu nie tylko pozwalają dobrze poczuć atmosferę gorących wydarzeń, ale i zrozumieć racje stron. To rzadkość.
Reportaże ze wschodniej Ukrainy, będące efektem wielu wyjazdów pokazują, jak krok po kroku wyrastały tam mury między ludźmi. Mury, które – jak mówi jedna z bohaterek – już nie runą. To przyczynek do ważnych refleksji”.
Barbara Włodarczyk

„Do elitarnej grupy korespondentów wojennych Arleta Bojke wkroczyła przebojem. Relacje z Ukrainy są eseizowanym reportażem, któremu nadała kształt wywiadu. W przypadku Władimira Putina ma to podwójne znaczenie, albowiem odnosi się także do pierwszej profesji pana pułkownika. Gdyby był asem wywiadu, nasze służby coś by o tym wiedziały. Autorka potwierdza to tytułem: «Wywiad, którego nie było».
Reportaż napisany został wbrew propagandzie rosyjskiej, ale także ukraińskiej i polskiej. Potwierdza spostrzeżenie senatora Johnsona, że «pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda»”.
Krzysztof Mroziewicz

Arleta Bojke – dziennikarka TVP, reporterka, w latach 2010-2014 korespondentka w Moskwie. Relacjonowała m.in.: rosyjskie i ukraińskie wybory, największe antyputinowskie protesty w Rosji na przełomie 2011 i 2012 roku, rosyjskie śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej, protesty na kijowskim Majdanie, przejęcie Krymu i wybuch konfliktu zbrojnego w Donbasie. Za swoją pracę na Ukrainie w 2014 roku uhonorowana Wiktorem w kategorii Dziennikarz Roku oraz nagrodą Stowarzyszenia Mediatory w kategorii TORpeda.

Arleta Bojke
Władimir Putin. Wywiad, którego nie było
Wydawnictwo Naukowe PWN
Premiera: 10 lutego 2017
 

Władimir Putin. Wywiad, którego nie było

WSTĘP

Dyktator, kłamca, przestępca, genialny polityk, któremu nie dorównują inni, ojciec narodu, Machiavelli naszych czasów – niezależnie od tego, jakie określenie przychodzi nam do głowy na myśl o Władimirze Putinie, co do jednego musimy się zgodzić – mało który polityk tak rozpala emocje i wyobraźnię ludzi na całym świecie. Jego każde słowo jest śledzone przez dziennikarzy w krajach odległych nawet o tysiące kilometrów od Rosji.
Wymyślone przede wszystkim na użytek wewnętrzny doroczne konferencje, na które akredytują się tysiące dziennikarzy, nierzadko choćby we fragmencie (trwają zawsze kilka godzin) są transmitowane przez zagraniczne kanały informacyjne, także polskie. Rosyjski przywódca doskonale się czuje przed kamerami, potrafi panować nad słuchaczami i umie to wykorzystywać. Dlatego tak dobrze sprzedaje się w mediach.
O indywidualny wywiad z Putinem zabiegają setki dziennikarzy z całego świata. Wielu, licząc na taką możliwość, najprawdopodobniej godzi się na warunki Kremla, narażając się na krytykę nie tylko kolegów po fachu. Przykładem jest choćby film Ja, Putin niemieckiej telewizji ARD. Trzeba przyznać, że realizując go, Hubert Seipel zyskał nie tylko unikalną okazję do rozmowy w cztery oczy z jednym z najbardziej wpływowych polityków naszych czasów. Pozwolono mu także obserwować i sfilmować go z bliska w sytuacjach, w których jest pokazywany bardzo rzadko – kiedy pływa w basenie, jedzie samochodem na Kreml, wyjeżdża na polowanie czy gra w hokeja. Dokument powstawał w czasie, kiedy premier Władimir Putin miał przed sobą wybory prezydenckie, po których wrócił na Kreml jako głowa rosyjskiego państwa, a przez Moskwę i inne duże rosyjskie miasta przetaczała się fala antyrządowych protestów po uznanych za sfałszowane wyborach do Dumy Państwowej. Seipel owszem, nawiązał do wielotysięcznych demonstracji, ale zdawkowo, a samemu Putinowi oszczędził pytań na drażliwy dla niego temat. To właśnie główny powód tego, że został przez wielu kolegów-dziennikarzy za ten film skrytykowany.
Niemcy należą do ulubionych dziennikarzy Kremla. Oni, tak jak i Amerykanie czy Brytyjczycy, są zapraszani na tak zwane briefingi „off the record”, czyli bez możliwości rejestrowania wypowiedzi i wykorzystywania informacji w formie cytatów, Dmitrija Pieskowa, rzecznika Putina. Kiedyś koleżanka, producentka CNN, powiedziała mi w dobrej wierze, gdzie i kiedy taki briefing się odbywa, sądząc, że jest organizowany ogólnie dla zagranicznych dziennikarzy. Liczyłam się z tym, że wcale nie musi tak być, ale postanowiłam pojechać i zobaczyć, co się stanie. Administracja Kremla na to spotkanie oczywiście nas nie wpuściła, ale cała ta sytuacja okazała się również pouczająca, bo zobaczyłam, jakie mechanizmy rządzą takimi spotkaniami. Polaków raczej się na nie nie zaprasza, mimo że służba prasowa rosyjskiego prezydenta potrafi znaleźć wszystkich polskich dziennikarzy akredytowanych w Moskwie w ciągu kilku minut, oczywiście kiedy uzna, że to konieczne. Tak było na przykład wtedy, kiedy w siedemdziesiątą rocznicę wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau Władimir Putin w Muzeum Żydowskim i Centrum Tolerancji w Moskwie chciał się osobiście odnieść do wcześniejszych wypowiedzi polskiego ministra spraw zagranicznych. Wtedy moi koledzy pracujący w rosyjskiej stolicy dostali indywidualne zaproszenia.
To między innymi niemieckim mediom Władimir Putin najczęściej udzielał wywiadów podczas siedemnastu lat swoich rządów jako prezydent i premier. Policzyłam, ile rozmów z zagraniczną prasą w tym czasie odbył – ponad sto dwadzieścia. W tym zestawieniu liderami są Stany Zjednoczone i Niemcy. Kilkanaście razy odpowiadał również na pytania z Francji i Chin, a wysoko na liście znalazły się: Japonia, Włochy, Wielka Brytania, Kanada i Indie[1]. Rosyjski prezydent udziela wywiadów między innymi przed oficjalnymi wizytami w danych państwach. Tak też było w przypadku jedynego jak do tej pory wywiadu dla polskich mediów.
Choć Władimir Putin był w naszym kraju trzy razy, na rozmowę zgodził się tylko w styczniu 2002 roku – rozmawiał z Adamem Michnikiem z „Gazety Wyborczej”[2] (odpowiedział też na jedno pytanie Jana Różdżyńskiego z TVP). Kiedy trzy lata później przyjeżdżał na uroczystości sześćdziesiątej rocznicy wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu Auschwitz-Birkenau, nie poprzedziło tego spotkanie z polską prasą. Przed udziałem w obchodach siedemdziesięciolecia wybuchu drugiej wojny światowej 1 września 2009 roku napisał list do Polaków, który dzień wcześniej został opublikowany w „Gazecie Wyborczej”[3]. To nie znaczy, że polscy dziennikarze nigdy więcej nie mieli okazji zadać pytania rosyjskiemu prezydentowi. Odpowiadał na takie na konferencjach prasowych (rekordzistką w liczbie zadanych mu pytań jest Barbara Włodarczyk) albo zatrzymując się na chwilę, kiedy sytuacja sprzyjała. Dla Telewizji Polskiej wypowiedział się krótko 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. Jeśli chodzi jednak o oficjalne, umówione wcześniej, długie wywiady, to na stronach Kremla Polska figuruje tylko raz.
Z tego zestawienia można wyciągnąć różne wnioski. Oceny zawarte w tej książce są moim prywatnym osądem, z którym każdy ma prawo się nie zgadzać. Polska nie jest dla Rosji strategicznym partnerem, a Kreml nie widzi potrzeby, żeby z nami rozmawiać częściej niż to konieczne, a już na pewno, żeby się przed polskimi dziennikarzami z czegokolwiek tłumaczyć.
W 2010 roku – kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej – rozmawiałam z Siergiejem Karaganowem, rosyjskim politologiem, wtedy doradcą kremlowskiej administracji do spraw polityki zagranicznej. Po zakończeniu oficjalnej części wywiadu powiedział mi, że Polska jest jak mały, szczekający piesek – irytujący, ale niegroźny. To nie pomyłka, że nie ma tu cudzysłowu. Ta wypowiedź nie została zarejestrowana przez kamerę, przytaczam ją z pamięci, ale nawet jeżeli kolejność słów była inna, to ich sens pozostawał właśnie taki.
Do rosyjskiego prezydenta zwracałam się z prośbą o wywiad wiele razy. Większość z tych próśb pozostała bez odpowiedzi. Na niektóre pisma służba prasowa Kremla zareagowała, ale informacja zawsze była taka sama: prezydent nie znajdzie czasu. Nie czekając więc ani na to, aż doradcy rosyjskiego prezydenta uznają, że warto Polsce poświęcić czas, ani na oficjalną wizytę Władimira Putina w naszym kraju (tym bardziej że się na nią nie zanosi), postanowiłam hipotetyczne pytania do rosyjskiego przywódcy potraktować jako pretekst do analizy zarówno celów, które być może zamierza osiągnąć, jak i sytuacji, którą stworzył na Ukrainie i w Syrii, jego postrzegania w świecie oraz tego, co może się jeszcze wydarzyć.

(…)

Wciąż byliśmy oszołomieni po tym, jak trafiliśmy pod samą bramę ogarniętego walkami lotniska. Kiedy tam jechaliśmy, wiedzieliśmy tylko tyle, że wstrzymano loty (my sami mieliśmy wylecieć następnego dnia) i trwają negocjacje między separatystami a obsługą. Nikt się tym przesadnie w redakcjach w Warszawie nie zainteresował, ale jeden z wydawców TVP Info poprosił, żeby pojechać i sprawdzić, co tam się dzieje. W drodze, w radiu usłyszeliśmy informację o wymianie ognia, ale kiedy dojechaliśmy na miejsce, zrozumieliśmy, że to nie wymiana ognia, lecz regularna bitwa.
Nad naszymi głowami latały myśliwce, słychać było wystrzały z broni dużego kalibru, i to nie raz na jakiś czas, tylko bez przerwy. Dziennikarze – wśród nich my – podbiegali do bramy lotniska, próbując zrozumieć, co się dzieje. Walk na taką skalę w tym konflikcie jeszcze wtedy nie było i nikt nie był na to przygotowany, więc – patrząc z perspektywy czasu – nie wszystkie nasze zachowania wyglądały racjonalnie. Prawie nikt się nie odzywał. Jeden z dziennikarzy, korzystając z telefonu albo tabletu, pokazywał wszystko, co się dzieje, na żywo w internecie. Oglądali to moi koledzy z redakcji w Warszawie, którzy potem opowiadali, że było słychać, jak krzyczę do operatora Marcina Wesołowskiego: Wesołek, wyp***aj mi stamtąd, zaraz coś znowu wybuchnie! Co chwila telefonicznie łączyłam się z Warszawą i wtedy próbowałam się chować za budynkami; potem znów szukałam Marcina, który chciał jak najlepiej pokazać sytuację.
Część mieszkańców – tak, obok stały domy! – zamykała się na swoich posesjach, część wychodziła popatrzeć na to, co się dzieje. Mniej więcej osiemdziesięcioletni mężczyzna pojawił się na prowadzącej do lotniska ulicy z bronią myśliwską i wymierzył ją w stronę krążących nad nami samolotów. Separatyści chowali się między dziennikarzami; bitwa zaczęła coraz bardziej wychodzić poza granice lotniska i coraz mocniej dotyczyć nas.
Zaczęliśmy obmyślać plan, jak się stamtąd wydostać, bo drogi dojazdowe były już zamknięte przez milicję, a taksówkarz, który nas przywiózł, szybko uciekł. Przez chwilę zastanawialiśmy się, jak zabrać statyw, który Marcin odstawił po drodze, żeby mu nie przeszkadzał. Szybko jednak zorientowaliśmy się, że strzały padają coraz bliżej nas i o żadnym wracaniu się po statyw nie ma już mowy. W końcu spod lotniska zabrała nas rodzina z kilkumiesięcznym dzieckiem. Zadecydowali, że nie ma co dłużej czekać, że trzeba się ratować. Zawieźli nas do hotelu, nie chcieli pieniędzy. Potem żałowałam, że nie wzięłam do nich żadnego kontaktu, ale wtedy trudno było zapanować nad emocjami.
Miałam dwie godziny na napisanie i zmontowanie materiału. Nawet nie pamiętam, co mówiłam, kiedy łączyłam się ze studiem – powiedziałam wtedy operatorowi. Byłam mokra ze stresu. Później długo dyskutowaliśmy o tym, ile osób mogło zginąć, więc następnego dnia postanowiliśmy to sprawdzić i pojechaliśmy do jednej z kostnic w Doniecku. Tylko do tej, do której trafiliśmy, przywieziono trzydzieści ciał. Były w strasznym stanie. Nigdy nie zapomnę twarzy kolegi, operatora czeskiej telewizji, który wyszedł z kostnicy zielony. Nie reagował na pytania, zupełnie zamknął się w sobie. Pamiętam doskonale swoją pierwszą myśl i słowa skierowane do stojących obok kolegów: On jedyny reaguje, jak należy.
My już jesteśmy chyba cyniczni i znieczuleni. Przeraziło mnie to, że potrafiłam całkowicie wyłączyć emocje. Przed kostnicą, małym budyneczkiem wciśniętym pomiędzy kilkanaście wielkich budynków należących do kompleksu szpitalnego, na murku przy płocie siedział mężczyzna w stroju przypominającym mundur i w ciemnych okularach. Przy koszuli miał wstążkę świętego Jerzego, założyłam więc, że to jeden z separatystów. Rozumiem, że to wasi? – zapytałam. Tak. Na lotnisku ciał jest kilka razy więcej, ale ukraińska armia nie pozwala ich wywozić.
Jest gorąco, więc trupy zalewają gaszonym wapnem – odpowiedział. Nie sposób było to zweryfikować, bo bezpiecznego dostępu do lotniska nie było jeszcze długo. Wydawało nam się to prawdopodobne, choć emocje mogły nieco ubarwić to, co mówił, szczególnie w kwestii stawiania przeciwnika w jak najgorszym świetle.
Pojechaliśmy dalej. Przed jednym z budynków zobaczyłam grupę ludzi w mundurach. Kiedy się zorientowali, że idziemy w ich stronę, dwóch ruszyło ku nam i szybko stało się jasne, kim są: uzbrojeni po zęby, dobrze zbudowani, śniadzi. Dokąd idziecie? – zapytali i akcent nie pozostawiał już żadnych wątpliwości, że to Czeczeni. Nie było czuć od nich alkoholu, ale wyraźnie byli czymś odurzeni. Mówili powoli i nie do końca składnie, jeden miał opatrunek na ramieniu.
Zbieramy informacje na temat tego, co się wczoraj działo na lotnisku w Doniecku. Byliście tam? – zapytałam. Chwila wahania. Musieliśmy wytłumaczyć, kim jesteśmy, ale nie było nerwowej reakcji i krzyku. Jeden z nich zgodził się nawet na rozmowę przed kamerą, ale bez pokazywania twarzy. Przyjechaliśmy tu na prośbę narodu donieckiego, żeby pomóc im poradzić sobie z obcymi wojskami – zaczął swoją wypowiedź. Na pytanie, czy są czeczeńskim batalionem „Wostok”, odpowiedzieli, że tak, chociaż mogli być co najwyżej jego byłymi członkami, bo ten batalion został rozformowany w 2008 roku, a walczące w Donbasie ugrupowanie o tej samej nazwie składało się nie tylko z Czeczenów. To nie byli ochotnicy, którzy jeszcze miesiąc temu pracowali w fabryce, a teraz chwycili za broń. To byli przygotowani do walki bojownicy, zawodowi albo byli żołnierze. Przyznali, że dzień wcześniej walczyli na lotnisku. Chcieliśmy pomóc w zorganizowaniu rozmów pokojowych, ale ukraińska armia zaczęła do nas strzelać – twierdzili, chociaż wszystkie fakty wskazywały na to, że zamierzali przejąć całkowitą kontrolę nad lotniskiem, a obecni tam ukraińscy żołnierze stawili im opór. Miałam pewność, że pojawiające się informacje i spekulacje o czeczeńskim wsparciu dla separatystów w Donbasie to nie plotki. Kilka dni później ich oddział pojawił się przed donieckim budynkiem lokalnej administracji, który stał się siedzibą samozwańczych separatystycznych władz. Rozebrali barykady, wyrzucili ze środka część ludzi. Oficjalnie barykady zagrażały bezpieczeństwu, bo w razie ostrzału mogły utrudniać ewakuację, a wyrzucani mieli być szabrownicy, którzy okradli supermarket przy lotnisku. Nieoficjalnie jasno było widać, że wśród separatystów nie ma jednolitego dowództwa i że to próba sił między różnymi frakcjami.
Choć nazwisko Ramzana Kadyrowa nie padało w rozmowach czy próbach rozmów z Czeczenami w Donbasie, to nazwa, która padła – batalion „Wostok” – wskazywała na to, że to jego ludzie. Choć sam prezydent Czeczenii się zarzekał, że nikomu żadnych rozkazów nie wydawał, to jednak trzeba wziąć pod uwagę, że w pamiętającej całkiem niedawne walki republice służby mają oko na każdego, a już z całą pewnością na tych, którzy mają broń, służyli w armii, być może nawet brali udział wojnach czeczeńskich. Trudno więc sobie wyobrazić, żeby zorganizowana grupa czeczeńskich bojowników wyjechała z Czeczenii bez wiedzy i choćby cichego przyzwolenia Kadyrowa. On z kolei odpowiada przed swoim chlebodawcą, Władimirem Putinem, który daje mu pieniądze na utrzymywanie porządku w republice.
W Donbasie Czeczeni walczyli również po stronie sił rządu w Kijowie, ale te dwie grupy trzeba wyraźnie oddzielić. Gabriela Baczyńska, koleżanka z Agencji Reutera, spotkała tych drugich w hotelu w Dniepropietrowsku, ale zanim się wyjaśniło, co i jak, to sytuacja była nieprzyjemna. Jeździła z operatorem z biura w Moskwie, też Czeczenem, i trafiła w sam środek czeczeńskiej kłótni w hotelowym lobby. Z czeczeńskiego trudno cokolwiek zrozumieć, więc chwilę to trwało, zanim udało się opanować emocje. Okazało się, że to byli Czeczeni, którymi dowodził Isa Munajew, były komendant Groznego, dowódca batalionu walczącego z Moskwą Dżochara Dudajewa. Operatora Reutera wzięli za „kadyrowca”, co uznają za największą zdradę. Ci drudzy Czeczeni nie przyjechali z Czeczenii – od lat mieszkają w zachodniej Europie. Sam Munajew w październiku 2014 roku w rozmowie z telewizją Biełsat mówił: Ukraina to taka czeczeńska kalka jeden do jednego. Jestem tu już ponad dwa miesiące i obserwuję: tu realizuje się dokładnie taki sam scenariusz, jaki był u nas. Zginął w lutym 2015 roku w walkach o Debalcewe. Kadyrow, który jeszcze w maju 2015 roku się zarzekał, że nikogo do Donbasu nie wysyłał, w lipcu w wywiadzie dla rosyjskiej agencji informacyjnej RIA Novosti powiedział, że wszystkim czeczeńskim najemnikom kazał wrócić ze wschodniej Ukrainy. Tam byli ochotnicy. Teraz ich już nie ma. Kiedy ogłoszono rozejm, wszystkich naszych ochotników zaprosiliśmy, żeby wracali do domu. Siedźcie w domu! Teraz tam w ogóle nie powinno już być żadnego z naszych.
Ci chuligani, których tam mieliśmy, zostali sprowadzeni do domu – tłumaczył prezydent Czeczenii, nie biorąc pod uwagę, iż wynika z tego, że skoro miał możliwości, by ich z Donbasu ściągnąć, to znaczy, że jednak jest w stanie ich kontrolować. (…)

 
Wesprzyj nas