Dziesięć lat po wydarzeniach przedstawianych w “Trainspotting” Sick Boy, czyli Simon „Chory” Williamson, wraca do Edynburga po długim pobycie w Londynie, kiedy załamuje się jego kariera kombinatora, alfonsa, męża, ojca i biznesmena.


T2 TrainspottingSimon postanawia wykorzystać szansę daną od losu i jeszcze raz zagrać z nim w kości. Jednak by urzeczywistnić marzenie wyreżyserowania i produkcji filmu pornograficznego, „Chory” musi sprzymierzyć się ze swym dawnym kolegą Markiem Rentonem.

Bon vivant „Słodki” Terry Lawson, były handlarz napojami chłodzącymi, angielska studentka Nikki Fuller-Smith, bezrobotna piękność Melanie, student Rab i zakompleksiony Curtis tworzą menażerię, która z całym przekonaniem angażuje się w ten projekt.

Jednak nic nie jest proste w świecie porno – Simon i Mark wkrótce się o tym przekonają, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawią się coraz bardziej odjechany Frank Begbie i uwikłany w narkotyki Kartofel.

Muszą także wyjaśnić sobie kilka spraw z przeszłości, ponieważ ich największym problemem jest uporanie się ze swoją przyjaźnią, pełną sprzecznych uczuć i okrutnego wyrachowania.

Irvine Welsh
T2 Trainspotting
Przekład: Jarosław Rybski
Wydawnictwo Burda Książki
Premiera: 15 lutego 2017

T2 Trainspotting


Croxy, po raz pierwszy zlany potem z wyczerpania, a nie z przećpania, jeszcze pnie się mozolnie po schodach z ostatnim pudłem płyt, kiedy ja padam bez czucia na łóżko, by w odrętwiałej depresji bezmyślnie gapić się na kremowe ściany pokryte fragmentami boazerii. Patrzę na mój nowy dom. Jedna ciasna klitka cztery na pięć metrów z przedpokojem, kuchnią i łazienką. W pokoju wbudowano wnękę na ubrania, chociaż bez drzwi, jest tam łóżko i nieco miejsca, żeby wstawić stół i dwa krzesła. Nie jestem w stanie tu usiąść; w więzieniu byłoby przytulniej. Mógłbym równie dobrze wrócić, kurwa, do Edynburga i zamienić tę zimną norę na celę z Frankiem Begbiem.
W tak klaustrofobicznej przestrzeni smród petów Croxy’ego wprost zatyka. Ja ciągnę już trzeci tydzień bez fajek, ale biernie wypalam jakieś trzydzieści dziennie tylko dlatego, że on jest w pobliżu.
– Suszy, co Simon? Idziemy do Pepys na jednego? – pyta z entuzjazmem, który brzmi jak wystudiowany szyderczy zachwyt nad podciętymi skrzydłami niejakiego Simona Davida Williamsona.
Z jednej strony to czystej wody szaleństwo tak sobie pójść na Mare Street do Pepys, żeby wszyscy tam mogli docinać: „I znów na starych śmieciach w Hackney, co, Simon?”, ale, taa, potrzebuję towarzystwa. Posłuchać, co w trawie piszczy. Wypuścić trochę pary. Poza tym trzeba przewietrzyć Croxy’ego. Próby rzucenia fajek w jego towarzystwie to jak odstawienie dragów na squacie pełnym ćpunów.
– Masz farta, żeś się załapał na tę chatę – mówi mi Croxy, pomagając rozpakować pudła. A niech mnie chudy byk wydyma z takim szczęściem! Leżę na łóżku, a cały dom się telepie, kiedy ekspres jadący na stację przy Liverpool Street mija Hackney Downs o jakieś pół metra od mojego okna.
Pozostanie tu w moim stanie ducha jest żadnym wyjściem, więc ostrożnie schodzimy po rozchwierutanych schodach, które pokrywa tak wytarty i śliski dywan, że bezpieczniej byłoby złazić w klapkach z lodowca. Na dworze pada deszcz ze śniegiem i wokół panuje aura świątecznego kaca. Kiedy tak idziemy w kierunku Mare Street i ratusza, Croxy oznajmia bez najmniejszego cienia ironii, że Hackney jest lepsze pod każdym względem od Islington. Islington od lat jest przereklamowane.
Okazuje się, że nie można być za długo świeżakiem. Powinien projektować strony internetowe gdzieś w Clarkenwell czy Soho, a nie przesiadywać na squatach i kręcić imprezy w Hackney. Wprowadzam od jakiegoś czasu tego fiutka do wielkiego świata nie dlatego, żeby mu zrobić dobrze, ale po prostu, by zapobiec przesiąkaniu głupstw do nietkniętej do niedawna kultury.
– To nie jest krok w tył – wyjaśniam, chuchając na różowe palce przypominające surowe parówki.
– Dla dwudziestopięcioletniego świeżaka Hackney jest niezłe. Dla niesłychanie mobilnego trzydziestosześcioletniego instruktora – wskazuję na siebie – to bułka z masłem. Niby jak możesz zarwać szykowną laskę z baru w Soho, kiedy mieszkasz na zadupiu? Co jej powiesz, kiedy spyta: „A jaki to przystanek metra?”.
– Podmiejski jest git – on na to, wskazując na most kolejowy na tle zachmurzonego nieba. Mija nas krztuszący się autobus numer trzydzieści osiem, rozsiewając chmurę spalin. Jebane chuje z London Transport wydają tylko ulotki na kredowym papierze, gdzie piszą, jak to samochody zanieczyszczają środowisko, a nikt nie zwraca uwagi, jak jednocześnie sami zapychają płuca pasażerów.
– Nie, kurwa, wystarczy – rzucam. – Wiocha i tyle. To będzie ostatnie miejsce w północnym Londynie, do którego doprowadzą metro. Do kurwy nędzy, nawet pierdolone Ber-mondsey już ma stację metra. Zbudowali metro, żeby można było się dostać do tego pojebanego namiotu cyrkowego, do którego nikt, ni chuja, nie chce przychodzić, a nie mogą zbudować tutaj, to zdrowo pojechane.
Szczupła twarz Croxy’ego krzywi się w coś na kształt uśmiechu i teraz on patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi, pustymi gałami.
– Mamy dzisiaj niezgorszy humorek, no nie? – mówi.
I to najświętsza prawda. Robię więc to, co zwykle: topię smutki w piwsku i mówię wszystkim w pubie – Berniemu, Monie, Billy’emu, Candy, Steviemu i Dee – że Hackney to tylko adres przejściowy i żeby nie oczekiwali, że zapuszczę tu korzenie. Niente signora. Mam lepsze plany, stary. I taaak, chodzę często do kibla, lecz niezmiennie, by łykać, a nie wydalać.
I nawet kiedy walę sobie w kinol łopatami, uświadamiam sobie smutną prawdę. Koka mnie nudzi, nudzi nas wszystkich. Jesteśmy tylko zaćpanymi kutasami w otoczeniu, którego nienawidzimy, w mieście, którym rzygamy, udając, że znajdujemy się w centrum wszechświata, wyniszczając się gównianymi prochami, by zagłuszyć poczucie, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, świadomi, że choć napędzamy naszą paranoję i rozczarowanie, to jesteśmy zbyt apatyczni, by przestać. Bo, co smutne, nie ma żadnego ciekawego powodu, by przestać. Z drugiej strony stugębna plotka niesie, że Breeny dostał furę stafu i część z tego już krąży po okolicy.

[…]

Drinki krążą po sali i wkrótce wszyscy zajęci są rozmową. Gina wciąż nie ma do mnie przekonania, chociaż musi przyzwyczaić się do mojej obecności i jej drapieżne spojrzenia łagodnieją nieco. Pozostali są mili, a szczególnie Melanie. Opowiada mi o swoim synku i pełną grozy historię o długach pozostawionych na jej głowie przez faceta, z którym kiedyś była. Zaczynamy przysłuchiwać się rozmowie, jaką odbywa Simon (albo też Chory, jak często zwraca się do niego Terry, na co ten reaguje tak, jakby usłyszał zgrzyt szkła o szkolną tablicę) z Rabem. Upijają się whisky i rozmawiają o nakręceniu filmu porno.
– Jakbyś potrzebował producenta, to jestem do dyspozycji. Pracowałem w tym biznesie w Londynie – wyjaśnia Simon. – Wideo, kluby z tancerkami siadającymi klientom na kolanach. Jest forsa do wyjęcia.
Rab potakuje zgodnie ku rosnącemu niezadowoleniu Lauren. Postanowiła się jednak napić. Ładuje w siebie podwójne wódki jedna za drugą i bierze macha jointa z grudą, który wędruje dookoła.
– Tak, porno zawsze lepiej wygląda na wideo – oświadcza Rab – przynajmniej hardcorowe porno. Nie ma w tym tego zadęcia. To jak zapiski z życia, jak filmowanie filmowców.
– No właśnie – mówi Simon. – Z radością nakręciłbym dobrego pornola. Takiego ze starej szkoły, na taśmie na zanętę, a w to włączone długie ujęcia prawdziwego pierdolenia. W filmie Human Traffic wykorzystali zarówno cyfrę, szesnastkę jak i trzydziestkędwójkę, o ile mi wiadomo.
Rabowi uderza do głowy whisky i sam pomysł.
– Jasne, można wszystko wyedytować, kiedy się montuje film. Ale my nie chcemy kręcić jakiegoś taniego grzmotu, żeby sobie mogły szczyle puszczać klej, ale dobry pornograficzny obraz ze wspaniałym scenariuszem, przyzwoitym budżetem i jakimiś walorami produkcyjnymi. Taki, który na trwałe wejdzie do kanonu gatunku.
Lauren posyła Rabowi jadowite spojrzenie, jej twarz wykrzywia furia.
– Do kanonu gatunku! Jakiego kanonu!? To upokarzający gniot odwołujący się do najpodlejszych instynktów u… – odwraca głowę, napotykając wzrokiem rozbawioną twarz Terry’ego – …u ludzi.
Terry potrząsa głową i mówi coś o jakichś Spice Girls, ale dokładnie nie wiem, bo jestem lekko zalana, a ten skręt jest zabójczy. Twarze latają mi przed oczami i wyłącznie maksymalnym wysiłkiem woli jestem w stanie się na czymś skoncentrować.
Rab broni swego stanowiska przed Lauren, hucząc:
– Są wielkie filmy w historii pornografii: Głębokie gardło, Diabeł w pannie Jones… kilka rzeczy Russa Meyera, to klasyczne obrazy i są bardziej odkrywcze i feministyczne niż artystyczne gnioty takie jak… jak… Fortepian!
Ostatnia uwaga to cios poniżej pasa i pomimo mojej fazy widzę, jak Lauren kuli się zraniona. Przegina się i przez ułamek sekundy obawiam się, że zemdleje.
– Nie możesz nazywać… Nie możesz mówić o tym tanim, obleśnym chłamie… nie możesz… – patrzy nieomal błagalnie na Raba – po prostu nie możesz…
– Pierdolić filmy z listą dialogową, zróbmy inny film – rzuca Rab. Lauren patrzy na nachlanego whisky faceta, jakby nagle ją zdradził i zmienił się w potwora. – Od dwóch lat niczego nie zrobiłem i tylko słucham głodnych gadek – dodaje. – Moja dziewczyna spodziewa się dziecka. Co ja komu zrobiłem? Chcę czegoś dokonać!
Jak przez mgłę czuję, że przytakuję mu, chcąc krzyczeć: „Tak!”
[…]

 
Wesprzyj nas