Andy Jones w lekki i zabawny sposób przedstawił historię gwałtownego zakochania się dwojga niezbyt idealnych bohaterów. “Dwoje do pary” to realistyczna opowieść, z męskiego punktu widzenia, o narodzinach uczucia i problemach z jego utrzymaniem w nowej dla obojga partnerów sytuacji.


Dwoje do pary recenzjaZnali się od lat, pracowali razem, a tak naprawdę nie wiedzieli nic o sobie. Ivy i Fisher wpadli w sidła miłości niczym grom z jasnego nieba, gwałtownie i namiętnie, co poskutkowało trzema niezapomnianymi tygodniami wrażeń oraz koniecznością zmierzenia się z ich skutkami i podjęcia kilku ważnych decyzji. W trakcie następnych miesięcy wspólnego życia okaże się, czy ich związek przetrwa większe i mniejsze trudności, a niepewność, niedecydowanie i stare nawyki nie położą się cieniem na trwałości relacji. Już sama decyzja o dalszej wspólnej przyszłości nie przychodzi im łatwo, a potem będzie już tylko trudniej. Jak każdy świeżo powstały związek Ivy i Fisher będą musieli na nowo zdefiniować swoje potrzeby i oczekiwania w nowej sytuacji.

Jeśli ktoś sięgając po takim wstępie po książkę “Dwoje do pary” ma nadzieję na kolejną przyjemną i romantyczną historię, może poczuć się rozczarowany. Andy Jones zamiast szablonowej historyjki z obowiązkowym happy endem napisał książkę o wzlotach i upadkach w związku nawiązanym z prędkością godną XXI wieku. To nie jest szablonowy romans o przewidywalnej fabule i zachowaniach bohaterów, lecz opowieść, w której pod płaszczykiem typowo brytyjskiego humoru, autor przemyca sporą dawkę trafnych spostrzeżeń na temat tego, jak dziś żyjemy i jak kochamy. A także – co z tego wynika.

Jones przedstawia związek dwojga ludzi z punktu widzenia mężczyzny. Fisher – jeden z dwójki głównych bohaterów i zarazem narrator, choć nie pozbawiony wad singla, jest człowiekiem sympatycznym i z poczuciem humoru, nie stara się odgrywać twardziela, czasem bywa empatyczny i wrażliwy, a czasami zupełnie zrezygnowany wobec niemożności zrozumienia potrzeb partnerki. Postać ta w dużym stopniu odzwierciedla powszechne postawy młodych mężczyzn, wychowywanych w narracji „ja”, „moje”, „dla mnie”, a niekoniecznie „my”, „nasze”, „dla nas”.

Tym samym udało się Jonesowi w lekki sposób scharakteryzować nowoczesny związek, w którym obie zaangażowane w niego osoby starają się zachować wszystkie swoje dawne nawyki, zachowania i przyzwyczajenia, nie za bardzo rozumiejąc, że słynny indywidualizm i dbanie przede wszystkim o własne sprawy nie idzie w parze z zakładaniem szczęśliwej i zgodnej rodziny.

Andy Jones nie ogranicza się do szablonowego spojrzenia na relacje partnerów, w swojej historii pokazuje różne aspekty związku

Andy Jones nie ogranicza się do szablonowego spojrzenia na relacje partnerów, w swojej historii pokazuje różne aspekty związku, realistycznie prezentuje wydarzenia i emocje targające bohaterami, pisze również o więzach z długoletnim przyjacielem umierającym powoli z powodu choroby Huntingtona w kontekście przyjaźni konkurującej o czas i uwagę z obowiązkami wobec partnerki. Ten wątek dodaje głębi całej historii i odkrywa inną stronę Fishera. Wprowadzone do fabuły duże, ważne emocjonalnie i smutne wydarzenie pokazuje problemy z scementowaniem związku po traumach, jest smutek, ale jest i nadzieja.

“Dwoje do pary” to wciągająca historia z nieoczywistym zakończeniem, z płynną, szybką i pełną dramaturgii akcją, a zabawne dialogi, angielski humor i nieco zakręceni bohaterowie dodają powieści uroku. Wanda Pawlik

Andy Jones, Dwoje do pary, Przekład: Grażyna Woźniak, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 1 lutego 2017

Dwoje do pary recenzja

Andy Jones
Dwoje do pary
Przekład: Grażyna Woźniak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 1 lutego 2017

Prolog

Ludzie często pytają: Od jak dawna jesteście razem? Jak się poznaliście?
Siedzisz przy stoliku, buzując uczuciem, z którego istnienia dopiero co zdałeś sobie sprawę (czy to naprawdę już? zdążyłem się zakochać?), wybuchasz zbyt głośnym śmiechem i całujesz swoją dziewczynę bardziej entuzjastycznie, niż to wypada w cichym podmiejskim zajeździe, dopóki ktoś nie wygłosi uwagi w rodzaju: Odklej się od niej! Wynajmijcie sobie pokój! Urocza z was para!
Ukradkiem podgryzasz płatek ucha swojej nowej dziewczyny, gdy nagle słyszysz: Wiesz, że podają tu chipsy? Na wypadek gdybyś był głodny. Odwracasz się i przepraszasz korpulentną kobietę w średnim wieku, siedzącą przy sąsiednim stoliku. Ta w odpowiedzi wybucha serdecznym śmiechem, przysuwa krzesło do waszego stolika i w tym momencie pada sakramentalne:
– No to jak się poznaliście, gołąbeczki?
Przez ostatni tydzień zostaliśmy wypytani o szczegóły naszego romansu przy co najmniej kilku różnych okazjach. Z każdą odpowiedzią coraz bardziej oddalaliśmy się od prawdy: Pracujemy razem. Randka w ciemno. Przyszedł do mojego salonu obciąć sobie włosy. Należymy do tego samego klubu książki. Jednak teraz Ivy, rozochocona winem i znużona odpowiadaniem wciąż na to samo pytanie, nachyla się w stronę kobiety i wyjaśnia konspiracyjnym szeptem:
– To okropne, ale jestem najlepszą przyjaciółką jego żony. – Kładzie rękę na mojej dłoni. – Wygląda pani na światową kobietę, więc mnie pani zrozumie. Czasami po prostu nie sposób się opanować, wie pani, co mam na myśli?
Kobieta – rumiana na twarzy, emanująca ciepłym zapachem sera i cebuli – kiwa głową.
– No cóż, w takim razie życzę wam miłego… wieczoru – mówi, przysuwając się z powrotem do swojego stolika.
Prawda o naszym związku jest zbyt skomplikowana, żeby dzielić się z nią z nieznajomą w podmiejskim zajeździe, kiedy masz ochotę dopić drinka i iść na górę do pokoju. Poza tym kwestia tego, jak się poznaliśmy, jest czysto akademicka. Nie pytasz przecież, skąd się wziął deszcz – po prostu zachwycasz się tęczą. Ludzie mówią o chemii i może tym właśnie jest miłość: czymś molekularnym, przekazywalnym, genetycznym. Niezależnie od mechanizmu Ivy miała w sobie to coś, co natychmiast kazało mi NIE iść z nią do łóżka. Czy będąc zimnym draniem, można obdarzyć damę lepszym komplementem? Nie ma to co prawda dużego znaczenia, ale w tamtym czasie nie szukałem związku wymagającego ode mnie czegoś więcej niż tylko higieny osobistej i dyskrecji. Pół roku wcześniej zerwałem z dziewczyną, byłem młody, wolny i… No cóż, powiedzmy, że skakałem z kwiatka na kwiatek. A później w moim życiu zjawiła się Ivy, dziewczyna o surowym, niewymuszonym pięknie, ciągnąc za sobą smugę feromonów, nonszalancji i poczucia humoru.
Ale to też bez znaczenia. Ważne, że w ogóle się spotkaliśmy.
A najważniejsze jest to, co wydarzyło się później.

Rozdział 1

Jest ostatni tydzień sierpnia, skóra piecze mnie od słońca, a Ivy właśnie skręca w ulicę, przy której dorastałem, i jedzie w kierunku domu, w którym mieszkałem niemal od dnia narodzin. Kiedy w samochodzie gra radio, Ivy śpiewa do wtóru. A gdy jest ono wyłączone, Ivy gwiżdże i robi to kiepsko. Tym razem już prawie rozpoznaję melodię, ale nie do końca. Lewa strona twarzy Ivy jest naznaczona bliznami po wypadku z dzieciństwa. Blizny zdążyły co prawda wyblaknąć, ale nadal widać nierówności na skórze, które dodatkowo wydłużają się i pogłębiają, kiedy Ivy gwiżdże. Nie wiem, czy ma to jakikolwiek wpływ na samo gwizdanie, ale sądząc po tym, jak śpiewa, słoń nadepnął jej na ucho, z czego Ivy nie zdaje sobie sprawy. Jesteśmy razem prawie trzy tygodnie, więc to trochę za wcześnie na spisanie listy „rzeczy, które najbardziej lubię w swojej dziewczynie”, ale gdybym miał to zrobić, beztroskie i fałszywe pogwizdywanie znalazłoby się w pierwszej jedenastce. A skoro już mowa o kolejności robienia różnych rzeczy, jest też trochę za wcześnie na poznawanie swoich rodzin. Mimo to od startu dzieli nas mniej niż minuta.
– Przygotuj się – mówię.
– Hm? – mruczy pytająco Ivy.
– Moja rodzina jest trochę… no wiesz.
– Nie martw się. Robiłam to już wcześniej. Całkiem często. Setki razy. – Uśmiecha się pod nosem.
– Zabawne. Zresztą to nie o ciebie się martwię.
Skręcamy za róg i oto wyrasta przed nami dom mojego ojca. Nigdy nie zwracałem uwagi na wygląd rodzinnego domu: stał tam, odkąd żyję na tym świecie, i przyglądałem mu się nie częściej niż własnym stopom – pewnie nawet rzadziej. Jednak tego dnia, z Ivy u boku, uderza mnie jego zwyczajność, banalność, zauważam wszystkie niedostatki. Domy w stylu wiktoriańskim – takie jak ten, w którym mieszkam w Londynie – szlachetnieją z wiekiem, zyskując charakter i klasę. Domy takie jak mój rodzinny, wybudowane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, starzeją się jak robotnicy, brzydnący pod wpływem czasu, wysiłku, palenia papierosów i rozczarowania życiem. Być może to nie słońce jest powodem, dla którego piecze mnie skóra, tylko przyczajony pod nią snob. Zerkam na Ivy, która odwzajemnia spojrzenie, unosi brwi i zatrzymuje się przed numerem dziewiątym przy ulicy Rose Park.
Zresztą mniejsza o dom, zaczekajcie, aż pozna moją rodzinkę.
Musieli na nas czekać, bo zanim Ivy gasi silnik, przez frontowe drzwi wyskakuje ojciec, siostra, szwagier i ich córki – bliźniaczki. Macham do nich, szczerząc zęby w uśmiechu, i wypowiadam zza szyby bezgłośne „cześć”, ale nikt na mnie nie patrzy. Wszyscy ustawiają się w szeregu na środku drogi, obserwując z podekscytowaniem, jak tata otwiera Ivy drzwi, jakby była jakimś dygnitarzem. Bliźniaczki, Imogen i Rosalind, mają po dziesięć lat, można im więc wybaczyć niecierpliwe przebieranie nogami i zapuszczanie żurawia, żeby lepiej się przyjrzeć mojej dziewczynie (muszę przyznać, że przyjemnie jest ją nazywać swoją dziewczyną), ale gdyby zsumować wiek siostry i taty, wyszłoby coś koło setki, a mimo to zachowują się jak potłuczeni. I wtedy uświadamiam sobie, że Ivy gwizdała wcześniej melodię It must be love.
Ivy wysiada z samochodu i wpada prosto w objęcia taty. Robię przepraszającą minę, kiedy ojciec podrywa ją z ziemi, w odpowiedzi na co Ivy puszcza do mnie oczko albo się krzywi – trudno to stwierdzić, gdyż jej twarz jest przyciśnięta do szyi mojego staruszka. Wyślizguję się, przez nikogo niezauważony, z samochodu i dochodzę do wniosku, że musiałem jednak źle zinterpretować gwizdanie Ivy. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że chodziło jednak o House of fun czy nawet Embarrassment. W każdym razie na pewno była to któraś z piosenek zespołu Madness.
Zanim komitet powitalny usunął się z ulicy i wszedł do domu, zdążyłem wypakować torby z bagażnika, wejść na górę, wysikać się, nastawić wodę i zaparzyć czajniczek herbaty.
– Herbata gotowa – mówię, kiedy całą ekipą wchodzą do kuchni.
– Mamy jakieś wino? – pyta Maria.
– Szampan chyba będzie OK? – odzywa się tata, otwierając lodówkę z przesadną galanterią.
– A niech mnie – kwituje Ivy.
– No cóż – odpowiada tata – w końcu to specjalna okazja. Podaj kieliszki, synu. – I odprowadza Ivy do salonu.
Maria zostaje, żeby pomóc mi spłukać kurz z pięciu kieliszków do szampana.
– Wydaje się miła – stwierdza z ironicznym uśmieszkiem.
– Owszem. Nie ma Hermiony? – zmieniam temat, żeby nie usłyszeć od starszej siostry sarkastycznej uwagi z gatunku: co też ona w tobie widzi?
Maria nie miała jeszcze szesnastu lat, kiedy urodziła moją najstarszą siostrzenicę. Mama zmarła niespełna rok wcześniej i narodziny małej Herms odegrały ważną rolę w naszym procesie wychodzenia z żałoby. Przez pierwszych sześć lat jej życia (zanim Maria poznała i poślubiła Hectora) byłem dla Hermiony bardziej ojcem niż wujkiem. I nawet dekadę później nadal myślę o niej raczej jak o córce niż siostrzenicy.
– Ważna randka – odpowiada Maria.
– Żartujesz? Co to za chłopak?
Maria wzrusza ramionami.
– Na pewno lepszy niż ten ostatni gnojek.
– O to akurat nietrudno. Miałem nadzieję, że z wami przyjedzie.
– Nie umywasz się do jej nowej miłości – zauważa Maria.
– Znam takie, co myślą inaczej – odpowiadam. – Chodźmy wyrwać Ivy ze szponów taty.
Zanim dotarliśmy do salonu, ojciec zdążył wyciągnąć albumy z rodzinnymi zdjęciami. Po raz pierwszy przyprowadziłem do domu dziewczynę – ba! kobietę – i chyba wszyscy za długo czekali, żeby móc zrobić to wszystko, co robi się w podobnych sytuacjach. Sączę więc szampana i znoszę upokorzenie jak mężczyzna, podczas gdy najbliższe mi osoby wyśmiewają moje włosy, ubrania i goły tyłek obfotografowane na przestrzeni lat. Kobieta, która od dziewiętnastu dni jest moją dziewczyną, unosi kieliszek ku mnie, uśmiecha się figlarnie i puszcza do mnie oczko.
Oboje zajmujemy się produkcją filmową (ja – reklamami, ona całą resztą), co oznacza, że zasadniczo jesteśmy wolnymi strzelcami. Przez nasze pierwsze wspólne cztery dni nie opuszczaliśmy mieszkania Ivy. Nie powiedzieliśmy sobie tego wprost, lecz chyba podświadomie doszliśmy do porozumienia, że nie wyjdziemy z domu, dopóki to nie będzie konieczne. Oboje rozumieliśmy (rozumieliśmy również, że każde z nas to rozumie), że kiedy ta bańka pęknie, nie będziemy już mogli wrócić do intymnej i naiwnej zmowy Pierwszych Dni Związku. Kiedy skończyły nam się zapasy jedzenia, piliśmy kawę bez mleka, zeskrobywaliśmy pleśń z resztek chleba i jedliśmy dziurawe tosty. Żywiliśmy się jajkami i herbatnikami, kanapkami z bakłażanem i majonezem oraz bulionem z kostki. Ivy czytała, a ja oglądałem amerykańskie programy kryminalne na jej badziewnym przenośnym telewizorku; graliśmy w monopoly, scrabble i snapa, upijaliśmy się winem, później wódką i wreszcie butelką na wpół skrystalizowanego alkoholu niewiadomego pochodzenia.
Naszym jedynym praktycznym zajęciem było zamawianie pizzy. Instynktownie czuliśmy, że dostawca wpasuje się w romantyczny scenariusz tylko wtedy, gdy przyjedzie skuterem, a nie ciężarówką z logo hipermarketu. Otrzeźwienie przyszło pod postacią pracy. Cały piątek Ivy musiała spędzić na planie teledysku. Po drodze podrzuciła mnie – razem z torbą swoich ciuchów – do mojego mieszkania. Na pożegnanie całowaliśmy się z żarliwością zarezerwowaną zwykle dla lotnisk. Przez większość następnego tygodnia pracowaliśmy, ale każdą noc spędzaliśmy razem. Czasem spotykaliśmy się w restauracji, kiedy indziej w łóżku. W naszą drugą wspólnie spędzaną sobotę spakowaliśmy fiata 126 i ruszyliśmy w drogę bez planu i celu, zatrzymując się na noc w New Forest, Cotswolds, Yorkshire Dales i Peak District. Spacerowaliśmy, jedliśmy, jeździliśmy samochodem i każdego ranka zapominaliśmy o śniadaniu. Wczoraj uświadomiłem sobie, że znajdujemy się mniej niż dwie godziny drogi od domu taty, i byłem w zbyt dobrym nastroju, żeby go nie odwiedzić.
W zeszłym tygodniu przejechaliśmy z Ivy ponad osiemset kilometrów – śpiewaliśmy do wtóru radia, Ivy karmiła mnie z tylnego siedzenia M&Ms-ami, a później ja ją skittlesami – ale dzisiejsza podróż była inna. Potrafię nawet wskazać moment, w którym zmieniła się atmosfera między nami. Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości, żeby coś przekąsić i zajrzeć do sklepów; Ivy poszła do Bootsa po „pastę i takie tam”, a ja odwiedziłem lokalny spożywczak. Wróciliśmy do samochodu, Ivy z torbą pełną kosmetyków, ja z siatką z jedzeniem i pobrzękującymi butelkami. Od tego momentu coś… uleciało.
Nie wydarzyło się nic szczególnego, lecz Ivy była zdecydowanie przygaszona. Śpiewała z mniejszym zaangażowaniem, nie komentowała widoków za oknem i nie ściskała mnie za kolano z czułym roztargnieniem, którego tak bardzo łaknąłem. Być może obawiała się spotkania z moją rodziną. Przestałem się temu dziwić, widząc, jak się na nią rzucili.
Tata chce się dowiedzieć, gdzie mieszkają rodzice Ivy, jak mają na imię i czy chodzą do kościoła; Hectora interesuje, czy makijażyści dużo zarabiają, czy Ivy korzysta z usług księgowego, czy ma swoją stronę internetową i czy kiedykolwiek spotkała Madonnę; bliźniaczki wypytują, czy Ivy ma rodzeństwo, zwierzątko, czy woli psy czy koty, czy chciałaby być syrenką, wróżką czy księżniczką; Maria jest ciekawa, gdzie Ivy kupiła spinki do rękawów, u kogo się strzyże, czy zawsze nosiła długie włosy i co właściwie we mnie widzi?
– Przydaj się na coś – zwraca się do mnie Maria, wymachując pustym kieliszkiem.
Odrzucam głowę do tyłu i wzdycham.
– Dopiero co usiadłem.
– Siedzisz na tyłku od trzech godzin – zauważa tata. – No dalej, rozprostuj nogi.
Robię z siebie widowisko, dźwigając się z kanapy, i wychodzę z pokoju, dysząc i mamrocząc pod nosem. Nie chodzi o to, że odmawiam swojej rodzinie kolejnego drinka czy audiencji u Ivy, po prostu moja wiedza na temat ukochanej kobiety wydaje się bardzo skromna i jestem tak samo ciekaw odpowiedzi, jak reszta rodziny. Wiem, że Ivy woli cydr od piwa, uwielbia kurczaka zapiekanego z porem i chrapie, gdy za dużo wypije; wiem, że jej włosy pachną kokosem, a rano cuchnie z ust; wiem, że w wieku ośmiu lat przeleciała przez szklany stolik kawowy i że ze słodyczy najbardziej lubi skittlesy. Jednak o wielu rzeczach nie mam pojęcia – nie znam imienia jej ulubionego Beatlesa, pierwszego zwierzątka, chłopaka i tytułu ulubionej płyty; nie wiem nawet, jak ma na drugie imię, na litość boską! I z jakiegoś dziwnego powodu szczególnie interesuje mnie, co sądzi o wróżkach i syrenkach.
Kiedy wracam do salonu z butelką winą, wszyscy (nie wyłączając taty i Hectora) z zapartym tchem słuchają wykładu Ivy na temat najlepszego sposobu ostrzenia końcówki eyelinera w kredce.
– O której jemy? – pyta Maria.
– Umieram z głodu – odpowiada Hector.
– Co na obiad? – wtórują mu bliźniaczki.
Wszyscy odwracają się w moją stronę, więc ponownie wychodzę z pokoju, burcząc pod nosem coś na temat niewolnictwa, szczytów bezczelności i niewdzięczności.
Zdążyłem pokroić cztery piersi z kurczaka, trzy cebule, dwie papryczki chili, sześć czerwonych papryk, pół główki czosnku i zjeść przynajmniej jedną trzecią wędzonego chorizo, zanim w kuchni zjawił się tata.
– Pomóc ci?
– Prawie skończyłem.

 
Wesprzyj nas