William Dalrymple wybrał się w podróż szlakiem wschodniego chrześcijaństwa, mając za inspirację i przewodnik książkę napisaną przed wiekami przez wędrownego mnicha Jana Moschosa.


Ze Świętej GóryReportaż „Ze Świętej Góry”, ukazujący postępujący upadek chrześcijaństwa wypieranego przez islam na Bliskim Wschodzie, to obecnie lektura jeszcze bardziej przygnębiająca, niż dwie dekady temu – gdy jej autor, William Dalrymple, szkocki reporter i pisarz, wybrał się w wielomiesięczną włóczęgę, by na własne oczy zobaczyć klasztory, kościoły i inne miejsca chrześcijańskiego kultu, o których sądził, że ich odwiedzenie przyszłym pokoleniom nie będzie już dane.

To proroctwo spełniło się prędzej niż przypuszczał. Wojna domowa w Syrii i powstanie Państwa Islamskiego, prześladowania chrześcijan w Egipcie i postępująca islamizacja tego kraju, sprowadziły zagładę na tysiące chrześcijan, zniknęły z powierzchni ziemi miejsca opisane w książce wraz z całą ich wielowiekową tradycją. Reportaż Dalrymple’a stanowi podróż do świata, którego już, w przeważającej części, nie ma, a do przeszłości odszedł na przestrzeni minionych dwudziestu lat.

Obecnie wręcz trudno uwierzyć, że były takie czasy, gdy Bliski Wschód stanowił obszar niemal całkowicie chrześcijański, co trwało od początku IV wieku, czasów Konstantyna Wielkiego, do VII wieku, gdy pojawił się islam. W monasterach Lewantu mieściły się imponujące biblioteki i skryptoria, zgłębiano w nich nauki takie jak filozofia i medycyna, oddawano się modlitwom. W owych czasach mnich Jan Moschos ze swym uczniem Sofroniuszem, późniejszym patriarchą Jerozolimy, przemierzali Bliski Wschód poznając jego wspaniałe miasta i obecną w nich chrześcijańską spuściznę minionych pokoleń.

Rezultatem tych podróży stała się „Łąka duchowa”, poczytna w przeszłości książka, napisana przez wędrownego mnicha. „Moschos robił to, co współcześni pisarze-podróżnicy: przemierzał świat w poszukiwaniu dziwnych historii i niezwykłych opowieści. Jego książka to prawdziwy majstersztyk bizantyjskiej literatury podróżniczej. Bo nie dość, że Moschos był utalentowanym i obdarzonym poczuciem humoru pisarzem, to miał jeszcze do opowiedzenia wyjątkowe historie” – pisze William Dalrymple o średniowiecznej książce, która zainspirowała go do tego, by wyruszyć w drogę śladami autora, zobaczyć, czy jeszcze istnieją i jak wyglądają miejsca odwiedzone przed kilkunastoma wiekami przez Moschosa i Sofroniusza.

Dalrymple, rozpoczynając swoją wędrówkę w 1994 roku miał poczucie, że znajduje się w momencie, gdy historia zatacza koło. Już wtedy dało się zaobserwować exodus bliskowschodnich chrześcijan powodowany narastającymi prześladowaniami ze strony islamu. Także mnich i jego uczeń podróżowali w burzliwych czasach, momencie nadchodzących przemian. Moschos zmarł zanim islam zdążył wdać się w poważny konflikt z wyznawcami Jezusa, lecz Sofroniusz dożył chwili, gdy zmuszony został oddać klucze do Jerozolimy kalifowi Omarowi w 638 roku. To zdarzenie zapoczątkowało stulecia współistnienia islamu i chrześcijaństwa na ziemiach wschodnich, przeplatanie się lat wzajemnej tolerancji z latami otwartej wrogości. Dwie dekady temu owa tolerancja chwiała się w posadach, ale jeszcze można było mówić o jej okruchach. Obecnie dobiegła do ostatecznego końca.

To skarbnica wiedzy, połączenie klasycznego reportażu i wielowątkowego eseju obejmującego odległą przeszłość i teraźniejszość.

„Ze Świętej Góry” stanowi więc niepowtarzalne epitafium na mogile wschodniego chrześcijaństwa, ostatnie spojrzenie na świat, o którym dziś już wiemy, że odszedł do przeszłości. To skarbnica wiedzy, połączenie klasycznego reportażu i wielowątkowego eseju obejmującego odległą przeszłość i teraźniejszość. Stambuł, Aleppo, Bejrut, Baalbek, Damaszek, Jerozolima, Kair – to tylko najbardziej znane miejsca odwiedzone i opisane przez autora. Pustynne bezdroża zawiodły go też do prastarych monasterów oddalonych od zamieszkałych obszarów. W każdym z tych miejsc, podobnie jak mnich Moschos, William Dalrymple zbierał opowieści. Jednak, jeśli za czternaście wieków ktoś jego książkę znajdzie, nie będzie niestety miał szansy wyruszyć w podróż szlakiem opisanych w niej miejsc. Pozostanie tylko wyobraźnia. Tomasz Orwid

William Dalrymple, Ze Świętej Góry, Przekład: Krzysztof Obłucki, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Premiera: 18 stycznia 2017

Ze Świętej Góry

William Dalrymple
Ze Świętej Góry
Przekład: Krzysztof Obłucki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 18 stycznia 2017

MONASTER IWIRON, ŚWIĘTA GÓRA ATHOS, GRECJA, 29 CZERWCA 1994,
DZIEŃ ŚWIĘTYCH PIOTRA I PAWŁA

Moja cela jest niemal surowa i pusta. Ma białe ściany i kamienną posadzkę. Jedynie dwa meble łamią jej ascezę: w jednym rogu stoi biurko z drewna oliwnego, w drugim żelazne łóżko pokryte białym prześcieradłem, wykrochmalonym jak kornet zakonnicy.
Przez otwarte okno widzę szereg czarnych habitów: zakonnicy niczym grupa skutych łańcuchami więźniów pracują w ogrodzie warzywnym. Przekopują motykami grządkę kapusty, bo pewnie chcą skończyć, zanim słońce zajdzie, a simandron* wezwie ich na powieczerze. Za ogrodem jest winnica, widoczna na tle ponurej czerni piramidy Świętej Góry.
W tej chwili panuje tu cisza, zakłócana jedynie odległym szumem fal rozbijających się o molo i ledwie słyszalnym pobrzękiwaniem blaszanych naczyń w klasztornej kuchni. Panujące wokół spokój i powaga na pewno nie mają na celu potęgowania w człowieku optymizmu, choć trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do ćwiczenia wewnętrznej dyscypliny. Nic nie rozprasza uwagi, a klasztorna głusza narzuca własną oschłą klarowność widzenia świata.
Jest godzina dziewiąta wieczorem. Nadszedł wreszcie czas, żebym zebrał myśli i napisał, najprościej jak umiem, co mnie tutaj przywiodło, co widziałem i co mam nadzieję osiągnąć przez następne kilka miesięcy.
Książki, którymi się posiłkuję, rozłożyłem rzędem na podłodze; notesy zawierające notatki biblioteczne są otwarte. Skoroszyty zapełnione kserokopiami artykułów piętrzą się pod oknem. Zatemperowane ołówki stoją w szklance. Pudełko zapałek leży obok lampy naftowej: klasztorny generator wyłączają po wieczornym nabożeństwie, więc jeśli chcę pisać dziś w nocy, będę musiał to robić przy jej żółtym płomieniu. Na biurku mam tłumaczenie Łąki duchowej Jana Moschosa. To wydana w miękkiej oprawie niezwykła, choć niepokaźna książka, będąca głównym powodem mojego przyjazdu do tego klasztoru. Obok niej spoczywa oryginalny manuskrypt, który zobaczyłem po raz pierwszy niecałą godzinę wcześniej. Jeśli Bóg da, Jan Moschos poprowadzi mnie na wschód do Konstantynopola i Anatolii, potem na południe ku Nilowi, a stamtąd, jeśli to będzie możliwe, do oazy Charga, będącej kiedyś południową rubieżą Bizancjum.

Tego ranka, sześć dni po rozstaniu z ponurym deszczowym czerwcem w Szkocji, wsiadłem na statek płynący z Uranupoli, Wrót Niebios, wzdłuż półwyspu do Świętej Góry. Minęliśmy klasztorną łódź rybacką otoczoną aureolą mew. Naprzeciwko mnie pod ikoną Świętej Dziewicy siedziało trzech tęgich mnichów w obszernych habitach, popijając cappuccino; na posiwiałych wąsach osadzała im się pianka z mleka. Przez iluminator za nimi widziałem pierwszy ze wspaniałych monasterów na górze Athos, wznoszących się od piaszczystych zatok aż do pogórza Świętej Góry. To ogromne kompleksy budynków, okazałe szare fortece, wielkością dorównujące małym przycupniętym na wzgórzach włoskim miasteczkom, z balkonami o koronkowej ciesiołce wiszącymi pod kopułami nad masywnymi, nieforemnymi skarpami.
Pierwszy klasztor na Athos założył w IX wieku święty Eutymiusz z Salonik, który wyrzekł się świata, mając osiemnaście lat, zaczął chodzić na czworaka i jeść trawę. Został później słupnikiem i gromił współbraci ze szczytu kolumny. Jakieś dwieście lat później — kiedy wokół pierwszego założenia monastycznego powstało już wiele innych klasztorów i skitów — do uszu cesarza bizantyjskiego doszły wieści, że mnisi deprawują córki pasterzy, które przychodziły na górę, by sprzedawać mleko i wełnę. Cesarz wydał więc dekret, że nic rodzaju żeńskiego — żadna kobieta, krowa, kobyła, suka — nie ma prawa wkroczyć na teren Świętej Góry. Dziś ta reguła nie obowiązuje jedynie kotek. Podobno w średniowieczu sama Matka Boska nakazała nawet dwóm bizantyjskim cesarzowym zawrócić i oddalić się od Świętej Góry. Ale później Najświętsza Panienka nieco złagodniała: prawie sto pięćdziesiąt lat temu, w roku 1857, pozwoliła jednej z moich wiktoriańskich ciotecznych babek, Virginii Somers, na spędzenie dwóch miesięcy w namiocie na zboczu Athos razem z mężem i Couttsem Lindsayem, malarzem prerafaelitą o wątpliwej reputacji. Zachował się list, który Virginia napisała w czasie tamtej wizyty. Relacjonuje w nim, jak mnisi zabrali ją do ogrodu i nalegali, by przyjęła po jednym owocu z każdego drzewa, które mijali. Wspomina, że spróbowała wtedy granatu, cytronu i brzoskwini. To jedyny w tysiącletniej historii Athos pisany przekaz mówiący o przebywaniu kobiety na Świętej Górze i jedyny dowód na niezbyt bogobojne ménage-á-trois tam goszczące.
Zostawmy jednak ten pojedynczy incydent, bo Święta Góra jest nadal samorządną republiką klasztorną, gdzie obowiązują celibat, modlitwa i nienaruszalne zasady Kościoła prawosławnego. Na soborze florenckim w 1439 roku mnisi z góry Athos nie zgodzili się na unię Kościoła prawosławnego z Kościołem katolickim w zamian za pomoc militarną w obliczu zagrożenia ze strony Turków, skutkiem czego Konstantynopol wpadł w ręce Osmanów już po dwóch dziesięcioleciach, niemniej prawosławni doktrynalnie prze trwali bez szwanku. Ogromna duma Kościoła prawosławnego połączona z głęboką podejrzliwością wobec wszystkich innych wyznań pozostaje do dzisiaj na górze Athos postawą dominującą.
Na ląd zszedłem w Dafne, złapałem stary autobus do klasztornej stolicy w Karies, a potem po bruku wygładzonym tysiącami stóp i dalej przez wysokie do kolan krzaki szałwii, wśród chmar żółtych motyli, wolnym krokiem skierowałem się do Iwironu.
Mnisi zakończyli właśnie wieczorne nabożeństwo. Koniec dnia był cudownie ciepły, wielu z nich stało na dziedzińcu, rozkoszując się cieniem cyprysów rosnących obok katolikonu. Brat Jakowos, mnich zajmujący się gośćmi klasztoru, siedział na stopniach zwieńczonej kopułą osmańskiej fontanny i wsłuchiwał się w szmer wody spływającej do misy. Wstał, kiedy zobaczył, że wchodzę na dziedziniec.
— Witaj — powiedział. — Oczekiwaliśmy ciebie.
Jakowos okazał się gadatliwym, krępym, przysadzistym mnichem o brodzie godnej rozbójnika. Na głowie miał zawadiacko przekrzywioną czarną wełnianą czapkę. Wziął moje bagaże i zaprowadził mnie do pokoju gościnnego, gdzie nalał mi kieliszek ouzo i poczęstował rachatłukum o różanym zapachu. Jednocześnie opowiadał wesoło o swojej służbie w marynarce handlowej. Zimą 1959 roku odwiedził na pokładzie cypryjskiego statku Aberdeen i, jak mówił, nigdy nie zapomni tamtejszej mgły i dojmującego zimna. Zapytałem, gdzie znajdę bibliotekarza, brata Christoforosa. To właśnie list od brata Christoforosa — zwieńczony cesarskim godłem, dwugłowym orłem bizantyjskim — zwabił mnie na Athos. Dowiedziałem się od niego, że manuskrypt, którego szukałem, znajduje się w klasztornej bibliotece Iwironu. Tak, ocalał, a on obiecał, że postara się uzyskać dla mnie pozwolenie opata na jego obejrzenie.
— O tej porze Christoforos schodzi do arsenału — powiedział brat Jakowos, spoglądając na zegarek kieszonkowy — żeby nakarmić koty.
Znalazłem staruszka stojącego na molo z wiadrem pełnym rybich ogonów. Na nosie balansowały mu niepewnie wielkie okulary w czarnej oprawce. Wokoł niego kręciły się ze dwa tuziny kotów.
— No, chodź, Justynianie — wołał brat Christoforos. — Chodź Chryzostomie, kici, kici… Chodźcie, kochane, ela, chodźcie…
Podszedłem i przedstawiłem się.
— Myśleliśmy, że przyjedziesz w zeszłym tygodniu — powiedział mnich trochę naburmuszony.
— Przepraszam. Miałem kłopoty z uzyskaniem zezwolenia w Salonikach.
Koty nie przestawały ocierać się zalotnie o kostki Christoforosa, sycząc na siebie wzajemnie i chwytając rozrzucane kawałki płetw.
— Udało ci się, bracie, porozmawiać z opatem o udostępnieniu mi manuskryptu?
— Niestety — odparł Christoforos — opat wyjechał do Konstantynopola. Bierze udział w naradzie z patriarchą ekumenicznym. Ale możesz tu zostać do jego powrotu. Serdecznie zapraszam.
— A kiedy wróci?
— Powinien tu być na święto Przemienienia Pańskiego.
— Ale to — za ile? — za ponad dwa tygodnie.
— Cierpliwość to wspaniała cecha, w klasztorze jak znalazł. — Christoforos pokiwał filozofi cznie głową w stronę Kallistosa, chuderlawego, starego kocura dachowca o krzywych nogach, któremu do tej pory nie udało się złapać ani kawałka płetwy.
— Moje pozwolenie kończy się pojutrze — powiedziałem. — Dali mi tylko trzydniową diamonitirion. Muszę odpłynąć poranną łodzią. — Popatrzyłem na starego mnicha. — Przejechałem taki kawał drogi tylko po to, żeby zobaczyć tę księgę.
— Bardzo mi przykro, ale opat zawsze chce najpierw przepytać osobę, która…
— Czy dałoby się coś na to poradzić?
Staruszek pociągnął się z wahaniem za brodę.
— Nie powinienem tego robić — westchnął. — Zresztą i tak w bibliotece nie ma światła.
— W pokoju gościnnym widziałem lampy naftowe — podszepnąłem.
Zastygł na chwilę w bezruchu, niezdecydowany. A potem się ugiął.
— Idź od razu — powiedział — i zapytaj brata Jakowosa, czy wypożyczy ci lampę.
Podziękowałem Christoforosowi i ruszyłem szybko z powrotem do klasztoru, zanim zmieniłby zdanie.
— I nie pozwól Jakowosowi opowiadać sobie życiorysu — zawołał za mną. — W przeciwnym razie nigdy nie zobaczysz manuskryptu.
O godzinie ósmej wieczorem spotkałem się z bratem Christoforosem przed katolikonem. Zmierzchało. Słońce zaszło już za Świętą Górę. W ręku trzymałem lampę naftową przyniesioną z pokoju gościnnego. Przeszliśmy przez dziedziniec do biblioteki klasztornej. Spomiędzy fałd habitu brat Christoforos wyciągnął pierścień z kluczami wielkimi jak do średniowiecznych kazamatów. Obrócił największy klucz w najwyższym z czterech zamków.
— W dzisiejszych czasach trzeba wszystko zamykać — wyjaśnił Christoforos. — Trzy lata temu w środku zimy w Wielkiej Ławrze zjawiło się kilku ludzi na motorówkach. Mieli ze sobą steny. Przypłynął z nimi były nowicjusz, wyrzucony przez opata. Dostali się do biblioteki i ukradli wiele najstarszych manuskryptów. Zabrali też złote relikwiarze, które były w cerkwi.
— Zostali złapani?
— Mnichom udało się podnieść alarm. Rabusiów aresztowano następnego ranka, kiedy próbowali przekroczyć bułgarską granicę. Ale zanim to się stało, narobili mnóstwo szkód: porżnęli relikwiarze na małe kawałki i wycięli najpiękniejsze iluminacje z manuskryptów. Niektórych stron nie udało się odtworzyć.
Trzy zamki otworzyły się bez problemów. W końcu i czwarty ustąpił z głośnym trzaskiem. Drzwi starej biblioteki stanęły przed nami otworem. Trzymając przed sobą lampy, weszliśmy do środka. W środku panowały egipskie ciemności, powietrze wypełniał smród starego płótna introligatorskiego i rozkładającego się papieru welinowego. Manuskrypty leżały otwarte w niskich gablotach. Złoto użyte do malowania winiet i aureoli na iluminacjach w żywotach świętych połyskiwało w świetle lamp. W mroku na dalekiej ścianie zdołałem dostrzec oprawiony w ramę firman osmański, złocone esy-floresy monogramu sułtana są tam wyraźnie widoczne nad kaligrafowanym tekstem. Obok, niczym porzucona marynarka, wisiała wspaniała, choć trochę pognieciona jedwabna szata. Jej klapy zdobiły usytuowane naprzeciwko siebie smoki i feniksy.
— Co to jest? — zapytałem szeptem.
— To szata Jana Tzimiskesa.
— Bazyleusa Jana Tzimiskesa? Ależ on żył w dziesiątym wieku.
Christoforos wzruszył ramionami.
— Nie można tak po prostu wieszać byle gdzie czegoś takiego — oburzyłem się.
— No cóż — odezwał się Christoforos poirytowanym tonem. — A gdzie niby powiesiłbyś coś takiego?
W ciemności szliśmy wzdłuż rzędów regałów uginających się pod ciężarem oprawionych w skórę bizantyjskich manuskryptów, aż zatrzymaliśmy się przed gablotą w dalekim kącie pomieszczenia. Christoforos przekręcił klucz w zamku i uniósł przeszkloną pokrywę. W środku leżał Kodeks G.9 owinięty w biały płócienny pokrowiec. Był to ogromny wolumin, ciężki niczym skrzynka wina. Na uginających się nogach przeniosłem go na stół do czytania. Christoforos szedł za mną z lampą.
— Wybacz, proszę — powiedział, gdy delikatnie opuszczałem manuskrypt na blat stołu — ale jesteś heretykiem czy prawosławnym?
Zanim odpowiedziałem, zastanawiałem się przez chwilę. Przyjaciel katolik, który odwiedził Athos kilka lat wcześniej, przestrzegł mnie, żebym przenigdy nie przyznawał się do tego, że jestem katolikiem. Sam popełnił ten błąd i opowiadał, że gdyby wyznał, iż choruje na trąd albo ma trzecie stadium syfilisu, nie zostałby tak zdecydowanie potępiony, jak po ujawnieniu wyznania. Podkreślał, że niewzbudzanie podejrzeń u mnichów jest w moim przypadku wyjątkowo ważne, jako że nie ufają oni żadnym gościom, szczególnie tym, którzy pytają o ich manuskrypty. Na Athos dobrze wszystko pamiętano — mnisi nigdy nie wybaczyli papieżowi zgody na grabież Konstantynopola w czasie czwartej krucjaty sprzed ponad ośmiuset lat, zwłaszcza jednak nie zapomnieli dziewiętnastowiecznych bibliofilów, którzy zdziesiątkowali biblioteki Świętej Góry zaledwie wiek wcześniej.
Angielski podróżnik, szacowny Robert Curzon, jest tam nadal uważany za najgorszego bluźniercę: po szybkim przeglądzie bibliotek na Athos pod koniec lat czterdziestych XIX wieku (w towarzystwie mojego stryjecznego pradziadka, co ze wstydem przyznaję) Curzon wyjechał ze Świętej Góry z kuframi zapełnionymi iluminowanymi manuskryptami i bizantyjskimi chrysobullami. W swojej książce Visits to Monasteries in the Levant [Wizyty w klasztorach Lewantu] opisuje kupowanie na wagę bezcennych manuskryptów od opatów, jakby to były figi albo granaty na tureckim bazarze.
Jeszcze gorsze wspomnienia mnichów dotyczą niemieckiego bibliofila Constantina von Tischendorfa. Mniej więcej w dwadzieścia lat po odwiedzinach góry Athos przez Curzona Tischendorf opuścił greckokatolicki klasztor Świętej Katarzyny na górze Synaj, zabierając ze sobą Codex Sinaiticus — najwcześniejszy istniejący egzemplarz Nowego Testamentu — wetknięty w sakwy zawieszone na wielbłądzie. Tischendorf twierdził potem, że znalazł różne karty manuskryptu w koszu z drewnem opałowym i uratował je przed mnichami, którzy mieli zamiar je spalić, żeby ogrzać się zimą. Tymczasem mnisi do dzisiaj utrzymują, że Tischendorf upił bibliotekarza i podstępem przejął bezcenną księgę — która, podobnie jak łupy Curzona, znalazła się w zbiorach British Library — za butelkę dobrej niemieckiej wódki.
Christoforos zwrócił uwagę na moje milczenie i zapytał ponownie, czy jestem heretykiem, czy prawosławnym.
— Jestem katolikiem — odpowiedziałem.
— Mój Boże. Tak mi przykro. — Mnich pokręcił głową z zatroskaniem. — Szczerze mówiąc, opat nigdy nie pozwala nieprawosławnym oglądać świętych ksiąg. Zwłaszcza katolikom. Opat uważa obecnego papieża za Antychrysta, a jego matkę za Babilońską Nierządnicę. Mówi, że sprowadzą na nas dni ostatnie, tak jak zostało to opisane w Apokalipsie świętego Jana.
Christoforos zaczął mamrotać modlitwę.
— Proszę — powiedział w końcu — nie mów nikomu w klasztorze, że jesteś heretykiem. Gdyby opat się o tym dowiedział, musiałbym odbyć tysięczne pokuty.
— Nie pisnę o tym nikomu ani słowa.
Christoforos trochę się odprężył. Zdjął okulary i przetarł je fałdą habitu.
— Wiesz, że w tym roku odwiedził już nasz klasztor inny katolik?
— Kto to był? — zapytałem.
— Chórmistrz z Bawarii — odparł Christoforos. — Miał piękny głos.
Postawiłem księgę na pulpicie i zacząłem rozpinać pokrowiec.
— Powiedział, że w naszej cerkwi jest cudowna akustyka — Christoforos mówił dalej, ustawiając lampy na stole. — Zapytał nawet brata Jakowosa, czy może zaśpiewać Gloria w katolikonie, pod kopułą.
— I co brat Jakowos mu odpowiedział?
— Powiedział, że chyba nie może pozwolić heretykowi modlić się w cerkwi. Ale w końcu zgodził się na odśpiewanie krótkiego Alleluja w przedsionku.
Zdjąłem płótno ochronne. Przepięknie zdobiona złotem skórzana oprawa lśniła w płomieniach lamp. Otworzyłem manuskrypt. Tekst w środku został napisany fioletowym atramentem na najprzedniejszym welinie — mocnym, sprężystym i woskowanym, ale tak cienkim, że aż przezroczystym. Kaligrafia odznaczała się cudowną klarownością i miała formę kursywy średniowiecznej uncjały. Zgodnie ze szczegółowym katalogiem, w tomie zebrano różne wczesnobizantyjskie teksty średniowieczne. Pierwsza stronica, na której otworzyłem księgę, była najwyraźniej napastliwym kazaniem świętego Hieronima potępiającego zażywanie kąpieli jako jego zdaniem pogańskiej praktyki: „Kto ukąpał się w Chrystusie — grzmiał święty — nie potrzebuje innych kąpieli”.
Dopiero pod koniec księgi na odwrocie strony dwieście osiemdziesiątej siódmej natknąłem się na pierwsze wersy tekstu, który przyjechałem zobaczyć. Jego autorem był wspaniały bizantyjski mnich-podróżnik Jan Moschos, a swoje dzieło napisał pod koniec życia, gdy przed tysiąc trzystoma laty szykował się do śmierci w klasztorze w Konstantynopolu.
„Według mnie łąki na wiosnę ukazują nam wyjątkowo zachwycający widok. Objawiają one oczom widza bogactwo różnorakiego kwiecia, które przykuwa jego uwagę swym powabem; pobudza ono bowiem do zachwytu jego wzrok, a swym zapachem raduje jego powonienie. Jedna część takiej łąki rumieni się różami, w innym miejscu przeważają lilie, zwracając na siebie jego uwagę, a odwracając ją od róż. Gdzie indziej niczym płomień wybucha barwa fiołków, przypominając kolor królewskiej purpury. Krótko mówiąc, różnorodność i wielość niezliczonych kwiatów z każdej strony cieszy zarówno zmysł wzroku, jak i powonienia. W taki właśnie sposób spójrz na to dzieło, Sofroniosie, mój święty i umiłowany synu. Odkryjesz w nim bowiem cnoty świętych ludzi, którzy wyróżnili się w tych naszych obecnych czasach, ludzi, o których Psalmista powiada, że są «zasadzeni nad strumieniem». Byli oni wszyscy z łaski Chrystusa tak samo umiłowani przez Boga, choć cechowała ich ogromna różnorodność cnót, dzięki którym zyskali oni swe piękno i powab. Zerwałem spośród nich najpiękniejsze kwiaty i uplotłem z nich wieniec, który tobie, najwierniejszy synu, ofiaruję, a przez ciebie całemu światu”*.
Podkręcając knot lampy, przewróciłem stronę.

 
Wesprzyj nas