Powieść historyczna Teodora Parnickiego wydana w 1944 roku w Jerozolimie (wydanie w Polsce: Wrocław 1949). Utwór objęty był w 1951 roku zapisem cenzury w Polsce, podlegał natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek.


Srebrne orłySrebrne orły to druga powieść w dorobku Parnickiego, a zarazem jedna z najpopularniejszych, o czym zdecydował tematyczny związek z dziejami kształtowania się polskiej państwowości (Parnicki rzadko nawiązywał w swoich książkach do historii Polski) oraz fakt, że jest to utwór zbudowany dość tradycyjnie w porównaniu do późniejszych dokonań pisarza.

Parnicki wkroczył do literatury z programem odnowy powieści historycznej. Postulatowi maksymalnej wierności źródłom i opracowaniom naukowym towarzyszyła ambicja wykorzystania zdobyczy nowoczesnej prozy psychologicznej.

W Srebrnych orłach dążenia te znalazły wyraz w samej konstrukcji utworu, przypominającej nieco Cudzoziemkę Kuncewiczowej. Ciągłe opowiadanie zastąpił montaż scen, opisywanych ze stosunkowo niewielkiego dystansu. Autor posłużył się trzecioosobową narracją personalną, główną postacią powieści czyniąc Arona, wychowanka papieża Sylwestra II, a później – opata klasztoru w Tyńcu za rządów Bolesława Chrobrego. Wydarzenia w roku 1015, poprzedzające wybuch kolejnej wojny Chrobrego z Cesarstwem, o których mowa w pierwszych i ostatnich rozdziałach, tworzą fabularną i narracyjną ramę.

Powieść została uznana przez krytykę za najwybitniejsze osiągnięcie wśród utworów podejmujących temat początków polskiej państwowości. Po odwilży 1956 zakaz cenzury cofnięto i do 1975 powieść miała 9 wydań.

Teodor Parnicki urodził się w 1908 r. w Charlottenburgu, na przedmieściu Berlina. Wkrótce jego rodzice wyjechali (ze względu na karierę zawodową ojca, inżyniera) do Rosji, mieszkając kolejno w Moskwie, Kijowie, Baku, Ufie. Po śmierci matki, w 1918 r., Teodor znalazł się w Korpusie Kadetów, we Władywostoku, skąd – jako dwunastoletni chłopiec – uciekł i na własną rękę przedostał się do Charbina w Mandżurii, gdzie pod opieką kolonii polskiej uczęszczał do polskiego gimnazjum; tam miał miejsce rzeczywisty początek związku z językiem i literaturą polską, tam narodziło się jego zainteresowanie powieścią historyczną. W 1928 r. przyjechał do Polski; na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie studiował pod kierunkiem prof. Juliusza Kleinera, poświęcając się jednocześnie anglistyce i orientalistyce. Jako znawca wygłaszał na UJK cykle wykładów o literaturze rosyjskiej.
Po kilku drobniejszych utworach zadebiutował powieścią historyczną Aecjusz, ostatni Rzymianin. Skomplikowane przypadki okresu wojennego rzuciły go do Meksyku, gdzie pozostał aż do 1967 r., kiedy to na stałe przeniósł się do Polski. Do tego czasu ukazało się wiele bardzo ważnych w jego twórczości książek, m.in. “Srebrne Orły”, “Koniec Zgody Narodów”, “Słowo i Ciało”, pierwsze powieści z cyklu “Nowa baśń”. Teodor Parnicki otrzymał za swój dorobek literacki wiele nagród, w 1983 r. Uniwersytet Jagielloński przyznał mu doktorat honoris causa. 5 grudnia 1988 r. śmierć przerwała mu ostatnie zdania “Ostatniej powieści”.

Teodor Parnicki
Srebrne orły
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 13 października 2016

Srebrne orły


1

Nagły przyjazd Rychezy zaskoczył i zaniepokoił Arona. Z żalem odłożył rękopis Pocieszenia filozofii, książkę, z którą nie rozstawał się nigdy, nawet wówczas, gdy jeździł do Kordoby. Zawołał kilku braci i kazał im iść naprzód z łopatami; wdział ciężki kożuch i futrzane buty; przed furtą przeżegnał najpierw siebie, potem klasztor, wreszcie bielejącą w dole, skutą lodem rzekę i ostrożnie począł schodzić ku z dala widnym wielkim saniom, którymi Rycheza przyjechała po lodzie z Krakowa. Im dalej schodził, im lepiej widział jej twarz, tym większy ogarniał go niepokój.
W mroźne słoneczne południe nietrudno było dostrzec już z odległości dobrych kilku kroków, że Rycheza ma oczy pełne łez.
— Ojciec nie wyprawił się do Rzymu! — zawołała pełnym urazy i nawet bólu głosem, wychodząc z sań i wyciągając rękę, by oprzeć się o dłoń Arona. — Nie wyprawił się i nie wyprawi. Poppo powiada, że to już ostateczne postanowienie. A król Henryk, pomyśl, jeszcze w dzień Narodzenia Pańskiego był już w Pawii.
Aron drgnął. Więc znowu wojna? Na pewno znowu! Niech tylko Henryk wróci z Italii. I doprawdy nie można mu się dziwić: trudno o jaskrawsze pogwałcenie układu przyjaźni zawartego w Merseburgu minionym latem!… Poprzez futro kożucha Aron odczuł ostre, dotkliwe zimno. Skurczył się i zmalał od razu.
Wojna!
Gdy w myśli zaczynało mu trzepotać to słowo, kojarzył z nim natychmiast nie wrzawę bitewną, nie przekrzywione wściekłością czy bólem twarze, nie pola usiane kostniejącymi trupami… Nie, przyprawiały go w okamgnieniu o nagły dreszcz, więcej: o mdłości — posłusznie pojawiające się, natrętnie cisnące się obrazy tłumów kijami i batami pędzonych z płonących nadłabskich klasztorów i grodów na wschód. Nigdy nie mógł opanować szczękania zębów, gdy pragnąc usprawnieniem roboty myślowej pokonać rozbujałą wyobraźnię, starał się rozsądnie, trzeźwo, zimno odpowiadać sobie na stale powracające pytanie: jaki właściwie cel przyświeca władcy Polski, gdy zarządza owo masowe przesiedlenie? Czyżby było to tylko upajanie się cierpieniem nieprzyjaciół? Czy raczej chłodny obrachunek, że w połaciach kraju, na które się uderza lub których się broni, nie powinno się pozostawiać na miejscach żywiołu wrogiego czy choćby tylko niepewnego? I czy te rzesze ludzkie pędzi się świadomie na zagładę? Czy też troskliwe oko gospodarza zawczasu cieszy się, że przy karczunku borów i okopywaniu grodów tyle nowych, świeżych pojawi się niewolnych rąk?
Nie obawa jednak przed nową wojną najistotniejszy stanowiła powód nagłego niepokoju Arona. A tym mniej Rychezy. W świetle zimowego słońca patrzyli na siebie wzrokiem pełnym wzajemnego zrozumienia i wspólnego zawodu. Nie wyprawił się Bolesław do Rzymu! Nie okazał się godny nadziei, jakie w nim pokładali przyjaciele, czciciele i dziedzice krwi, ducha i dumnych marzeń największego cudu świata, Imperatora Ottona Trzeciego.
„Zaiste — myślał z goryczą Aron — nie można, okazuje się, nie przyznać słuszności słowom jadowitym opata Ryszarda, który nie nazywa księcia polskiego inaczej jak nieociosanym prostakiem, ciemnym barbarzyńcą”. Wprawdzie Aron zawsze odmawiał opatowi Ryszardowi prawa do wydawania sądów o ludziach, których się nie widziało, z którymi się nie mówiło, ale przecież oto niewątpliwy dowód, że Pismo Święte prawdziwie rzekło: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli!”. — Bo istotnie: czyż kiedykolwiek powtórzy się podobna okazja? Aron uczuł przypływ rozpaczy: jakże to? W imię czego więc właściwie przeniósł się on do tego dzikiego, smętnego, strasznego kraju, między te tępe dusze i tępe twarze wczorajszych pogan? W imię czego zatrzasnął za sobą drzwi do skarbnicy nauki i do świątyni własnej sławy pisarskiej?
Kiedyś w Rzymie, w dniu wznowienia świąt Romulusa, zobaczył, jak prowadzono w orszaku cesarskim konia bez jeźdźca, przed koniem niesiono srebrne orły, tak jak przed konno jadącym ku Kapitolowi Imperatorem niesiono orły złote: tak czcił Rzym nieobecnego Patrycjusza Imperium, co w swym dalekim księstwie słowiańskim tyle miał pracy z nasadzaniem świętej wiary, że nie mógł towarzyszyć Imperatorowi, który go patrycjatem obdarzył. Obiecywał przybyć później. Czy przybył? Czy Rzym zobaczył kiedykolwiek srebrne orły przed koniem dźwigającym nareszcie na swym grzbiecie potężnego Patrycjusza?!
A jak go proszono, jak błagano. Aż oto nadeszła chwila, gdy z dawna oczekiwany wjazd został nareszcie postanowiony: Henryk, król Niemców i król Longobardów, wyruszył do Rzymu, by z rąk namiestnika Piotrowego wziąć na swe skronie diadem cesarski. Z trzystu najświetniejszymi wojownikami miał mu towarzyszyć Bolesław Polak. Rycheza upajała się obrazami tego, co ma się stać w Rzymie: nie wątpiła, że Bolesław zażąda od Henryka potwierdzenia nadanej mu przez Ottona godności Patrycjusza; była też pewna, że za przykładem zawartych niedawno w Akwizgranie umów ustalających dziedziczność godności książęcych i hrabiowskich w królestwie niemieckim Patrycjusz zażąda od Imperatora dziedziczności dla srebrnych orłów w rodzie Bolesławowym. Wówczas Patrycjuszem, pierwszym po Imperatorze dostojnikiem w świecie chrześcijańskim, będzie po ojcu Mieszko Lambert, a potem, potem jej, Rychezy, i Mieszka Lamberta syn. Aron pamiętał, jak w Kolonii, w zakrystii kościoła Świętego Pantelejmona, zbity nieco z tropu uwagami zjadliwymi opata Ryszarda, ojciec Rychezy, Herrenfryd, mruknął, że dla wnuczki Ottona Drugiego i pani Bazylissy Teofanii może istotnie syn nieokrzesanego prostaka, władcy słowiańskich barbarzyńców, to żaden zaszczyt, może nawet wstyd… Oto owdowiał król Franków Zachodnich, czemu by nie spróbować za niego wyswatać Rychezy? Krzyknęła wówczas, że wszyscy oni są głupcami i ojciec też, bo czymże jest król francuski wobec Patrycjusza Rzymskiego, najdostojniejszej po cesarzu osoby w świecie chrześcijańskim?!
Gdy w Merseburgu klęknął książę Bolesław przed królem Henrykiem i włożył swoje dłonie w jego ręce, biskup Dytmar, uśmiechając się złośliwie pod zniekształconym nosem, mruknął, że — wedle starego przysłowia — kto przychodzi późno, temu zawsze zostają już tylko kości. Że gdyby Bolesław, zamiast robienia dumnych obrażonych min, przed dziesięciu jeszcze laty zechciał był włożyć swoje ręce w królewskie, jak to czyni teraz, byłby dostał wówczas z tych świętych rąk nie tylko Łużyce, ale i Czechy. Rychezie i Aronowi niemiłe było przyglądanie się owej ceremonii. Aron nawet pomyślał z melancholią, że chyba zupełnie się nie wyznaje w istocie wojny. Bo oto nie rozumie, jakże się to dzieje, że przecież wojna dlatego się zaczęła, ponieważ Bolesław nie chciał nic brać z rąk Henrykowych, trwała sporo lat, Bolesław podobno wciąż zwyciężał, i oto wojna się skończyła, a Bolesław klęczy przed Henrykiem i z rąk jego pokornie bierze ziemie, na których stoją zwycięskie jego drużyny…
Ale i Rycheza, i Aron pocieszali się, że to nie z rąk króla niemieckiego książę słowiański — z Imperatora rąk rzymskiego Patrycjusz rzymski lenno bierze. Że po to klęka teraz Bolesław, by za dwa czy trzy miesiące klęknął przed nim, jako przed namiestnikiem majestatu cesarskiego, Rzym.
I oto nie klęknie Rzym. Nie klęknie, bo Bolesławowi odechciało się wyprawy do Wiecznego Miasta. Dlaczego? Ciemny barbarzyńca, nieokrzesany prostak, nierozumiejący tego, co dla niego najważniejsze? Czy też złośliwiec cieszący się, że ma możność nieoczekiwanie taki zawód sprawić temu, przed kim musiał zgiąć kolano?!
Aron nawet nie usiłował pocieszać Rychezy. Ostatecznie przyjechał do tego kraju na jej żądanie. Uwierzył jej, że właśnie tu — nie gdzie indziej — płonie jeszcze, jak mówiła, ogień wiary i potęgi, z którego aniołowie wykuwają rubiny na diadem, prawdziwie cesarski diadem, godny, by zdobić czoło tych, którzy urzeczywistnią wszystkie najśmielsze nawet marzenia Ottonowe o wszechświatowym Imperium. Były inne jeszcze powody, które skłoniły Arona, by przystał na rozstanie się ze szkołami klasztornymi nad Mozelą. Ale Aron o nich nie lubił mówić z nikim, nawet z Rychezą. Przecież i te powody wiązały się z marzeniami o wyprawie Bolesława do Rzymu. Więc zawód i tak, i owak. I Aronowi aż płakać się chciało na myśl, że gdyby nie te i tamte marzenia z osobą Bolesława wiązane — marzenia, do których urzeczywistnienia Bolesławowi, okazuje się, wcale niespieszno, bo do nich najwidoczniej nie dorósł — gdyby nie to, toby dziś on, Aron, mógł stać na czele szkoły retoryki i gramatyki, i filozofii, szkoły górującej nad tak przesadnie wychwalaną powszechnie szkołą Fulberta w Chartres.
Rycheza tym razem żadnego zainteresowania nie okazała dla rozrostu klasztoru, który przecież sama ufundowała. Nagliła Arona, by zaraz zbierał się do drogi. Weźmie go do Krakowa. Po drodze namyślą się, jak zaradzić temu, co się stało. Ba, trzeba nie tylko zaradzić — przede wszystkim należy dowiedzieć się, dlaczego tak się stało.
— Myślałam, że jeżeli ojciec uparł się, to może Mieszka przynajmniej do Rzymu pośle. Bylibyśmy z nim ruszyli: ja, ty i Tymoteusz, może także Antoni. Ale Mieszkowi kazał ojciec do Pragi jechać, do Udalryka.
Istotnie w Krakowie zastali już kilku możnych włodyków czeskich, przysłanych przez księcia Udalryka w charakterze zakładników. Nie zdradzali żadnego niepokoju ani nawet zatroskania — widocznie pewni byli przyjaznego przebiegu rozmów w Pradze. Pełni natomiast byli gorączkowego zaciekawienia: przechadzając się po długiej sieni zamczyska wawelskiego, raz po raz zaglądali przez drewnianą kratę do obszernej, zawalonej barwnymi poduszkami komnaty. Na poduszkach leżał nieruchomo bogato odziany mężczyzna. Wiedzieli, że leży tak już jedenaście lat, z rzadka tylko podnosząc się, by przechadzać się bezszelestnie po miękkiej podściółce. Czasem też, jak opowiadali Czechom strażnicy zamkowi, staje przy kracie, chwyta się jej oburącz i śpiewa, śpiewa całymi godzinami, ale niegłośno i raczej przyjemnie, tak, że mu się nie przeszkadza; gdy się wyśpiewa, kładzie się i od razu zasypia. A w wielkie święta prowadzą go do stołu biskupa lub samego księcia, gdy ów do Krakowa zjeżdża. Siedzi przy stole nieruchomo — sam sobie nie kraje, nie smaruje, z dzbana ni misy nie nalewa — wszystko to dlań robi biskup lub sam pan.
Rycheza, zobaczywszy Czechów przy kracie, pociągnęła tam Arona — wzbraniał się, tłumacząc, że spieszno mu do biskupa. W istocie zaś nie stać go było na dziecięce rozbawione zaciekawienie, z jakim wszyscy, nie wyłączając Rychezy, przyglądali się księciu Bolesławowi czeskiemu, którego Bolesław polski, jako możny opiekun i sprzymierzeniec, zaprosił przed laty do siebie na poufną, przyjazną rozmowę i w czasie uczty obfitej a wystawnej dał stojącym przy drzwiach wojownikom znak, by oślepili gościa.
Czesi, którzy przybyli jako zakładnicy dla zapewnienia bezpieczeństwa Mieszkowi, uprzejmie a dwornie witali Rychezę, z żywością opowiadając, jaką to wielką wdzięczność, a w wyniku jej i przyjaźń, żywi książę Udalryk dla księcia Bolesława polskiego za oślepienie i trzymanie w zamknięciu tak niebezpiecznego dla obu wroga, jakim był jego, Udalryka, przyrodni brat, ów Bolesław Rudy.
Idąc do biskupa, Aron spotkał Mieszka Lamberta. Zaczęli z sobą rozmowę po łacinie i Aron musiał przyznać, że najdostojniejszy z jego uczniów olbrzymie znów zrobił postępy. Zadał też od razu pytanie, dlaczego wedle Mieszka jego ojciec zaniechał wyprawy do Rzymu. Mąż Rychezy z uśmiechem odpowiedział, że od ojca otrzymuje tylko rozkazy, nigdy wyjaśnienia. Jeśli chodzi o jego, Mieszka, osobisty sąd, pan i ojciec Bolesław najprawdopodobniej musiał otrzymać jakieś ostrzegawcze wiadomości od strony wschodniej — nie jest wykluczone, że stary Włodzimierz ruski lub któryś z jego licznych synów zamierza powtórzyć wypad sprzed dwu lat na opola białych Chrobatów. Przecież Aron od razu zorientował się, że Mieszko nieomal tak samo zgnębiony jest postanowieniem ojca jak Rycheza. Ale starał się nie dać poznać tego po sobie, gdy mówił z właściwym sobie uroczym uśmiechem, że cieszy się, iż jedzie do Pragi, bo stamtąd bliżej do Rzymu niż z Krakowa — jak gdyby z żalem utajonym napomykał, iż oto upragniony Rzym niestety i jego też ominął. Aron z przyjemnością wpatrywał się w subtelną, myślącą twarz Mieszka. O tym by nawet Ryszard z Verdun nie ośmielił się powiedzieć: nieociosany prostak!… Chcąc sprawić Mieszkowi przyjemność, zapytał go, czy ciesząc się jako wojownik z możliwości nowych starć na wschodzie, nie martwi się prawdopodobieństwem zupełnego zamknięcia dopływu książek greckich, które przecież można dostawać tylko przez Kijów? Mieszko zarumienił się, poklepał Arona po ramieniu i nazwał go sprytnym pochlebcą, bo przecież czcigodny opat wie chyba najlepiej, że on, Mieszko, ledwie sylabizuje, gdy weźmie się do greckiej książki, więc te rękopisy, które ma, wystarczą mu na długo, chyba na cały czas niejednej nawet na wschodzie wojny.

 
Wesprzyj nas