Nowa powieść Szczepana Twardocha. Targani namiętnościami bohaterowie, żywe konflikty i emocje, wciągająca akcja i jej nieprzewidywalne zwroty.


Szczepan Twardoch KrólPiękne samochody, kobiety, zimna wódka i gorąca krew. Boks, dzielnice nędzy i luksusowe burdele, błoto Woli i eleganckie ulice Śródmieścia. Żydzi i Polacy. Getto ławkowe i walki uliczne. Etniczny, społeczny, religijny i polityczny tygiel Warszawy 1937 roku. A ponad wszystkimi podziałami zasady gangsterskiego świata, w którym siła jest najcenniejszą walutą.

Wszystko zaczyna się w zatłoczonej sali Kina Miejskiego, gdzie rozentuzjazmowana publiczność przygląda się walce bokserskiej. Trwa ostatnie starcie w meczu o drużynowe mistrzostwo stolicy. Polscy kibice dopingują reprezentanta Legii — znanego falangistę Andrzeja Ziembińskiego. Z żydowskich trybun dobiegają okrzyki na cześć zawodnika klubu Makabi Warszawa, Jakuba Szapiry. Ten wieczór należy do niego. Wśród wiwatów jednych i gwizdów drugich, triumfowi Szapiry przyglądają się siedemnastoletni Mojżesz Bernsztajn oraz Kum Kaplica — stary bojownik PPS, socjalista i król warszawskiego półświatka.

Czterdzieści lat później, w Tel Awiwie, emerytowany żołnierz Mosze Inbar pochyla się nad maszyną do pisania, by powrócić do wieczoru, w którym po raz pierwszy ujrzał na ringu pięknego, zuchwałego i niezmiernie pewnego siebie boksera. Wówczas nie wiedział jeszcze, że w 1937 roku to właśnie Szapiro, prawa ręka Kaplicy, zabił jego ojca z powodu niespłaconego długu. Nie przypuszczał też, jak wiele w jego życiu zmieni jeden wieczór i spotkanie z Kumem Kaplicą…

Targani namiętnościami bohaterowie, żywe konflikty i emocje, wciągająca akcja i jej nieprzewidywalne zwroty. Do tego pierwszy w polskiej powojennej literaturze tak ciekawy i wolny od mitologizowania portret żydowskiego bohatera oraz pasjonujące realia Warszawy lat 30. XX wieku.

Żydowski gangster. Polskie piekło. Warszawa 1937.

Szczepan Twardoch
Król
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 13 października 2016

Szczepan Twardoch Król


א

ALEF

Mojego ojca zabił wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach i potężnych plecach machabejskiego boksera.
Teraz stoi w ringu, to ostatnia walka wieczoru i ostatnie koło tej walki, a ja patrzę na niego z pierwszego rzędu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie istnieję.
Nazywam się Mojżesz Bernsztajn, mam siedemnaście lat i nie jestem człowiekiem, jestem nikim, nie ma mnie, nie istnieję, jestem chudym, ubogim synem nikogo i patrzę na tego, który zabił mojego ojca, patrzę, jak stoi w ringu, piękny i silny.
Nazywam się Mojżesz Inbar, mam sześćdziesiąt siedem lat. Zmieniłem nazwisko. Siedzę przy maszynie do pisania i piszę. Nie jestem człowiekiem. Nie mam nazwiska.
Bokser w ringu nazywa się Jakub Szapiro. Bokser ma dwóch pięknych synów, Dawida i Daniela, ale wtedy tego jakby nie wiem, wiem teraz, że miał. Ma też czarne, lśniące od ciężkiej brylantyny włosy.
Bokser zabił mojego ojca. A teraz walczy.
Walczy w ostatnim kole tej walki. Teraz po polsku mówi się „runda”. Więc ostatnia runda.
Mecz o drużynowe mistrzostwo stolicy między Legią a Makabi zaczął się od wagi muszej, a wcześniej od dwóch sensacji. Baśkiewicz i Doroba walczyli w wyższych kategoriach, to była sensacja pierwsza. Drugą był spór między sędziami. Chyba jeszcze nie znałem się wtedy na tym, więc niewiele mnie to obchodziło, ale słyszałem, co mówią ludzie siedzący obok. Byli podnieceni. Walką i sensacjami.
Siedziałem w pierwszym rzędzie, w sali Kina Miejskiego na rogu Długiej i Hipotecznej. Salę chętnie dzierżawiono, również na potrzeby walk. Wydaje mi się dziś, że to właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu oglądałem mecz bokserski.
Dwie obce sobie Warszawy zgromadziły się dookoła ringu, ja między nimi, tuż przy podwyższeniu, ale jakbym siedział wszędzie, na każdym zajmowanym przez Żyda krześle, i patrzyłem na ring z bliska i z daleka jednocześnie. Nikt mnie nie widział.
Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym — nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem, ja zaś byłem chudym młodzieńcem o bladej skórze, urodziłem się gdzieś tam, nie pamiętam gdzie, chyba siedemnaście lat wcześniej, powiedzmy więc, że w roku 1920, i nadano mi imię Mojżesz, nazwisko Bernsztajn zaś zwyczajnie odziedziczyłem po ojcu Naumie, nosiła je również moja matka Miriam, wszyscy wyznania mojżeszowego, i urodziłem się jako obywatel niedawno odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej, i jako tejże Rzeczpospolitej obywatel nieco pośledniejszej niż polska kategorii siedziałem na widowni sali Kina Miejskiego, które kiedyś było Teatrem Nowości, potem budynek na rogu Długiej i Hipotecznej zajął teatr Bogusławskiego, a w końcu zajęły kino i boks.
Najpierw walczyli szczupli bokserzy wagi muszej i żydowska Warszawa krzyczała z radości, kiedy po walce sędzia podniósł rękę Rundsteina. Kamiński, kościsty pięściarz Legii, poddał się po pierwszej rundzie, cały zalany krwią.
Dalej — kogucia. W pierwszym kole nasz bokser, jak domyśliłem się po krzykach żydowskiej publiczności, wygrywał. Nazywał się Jakubowicz. Polski sędzia ringowy wyraźnie faworyzował zawodnika Legii, redukując punktową przewagę Jakubowicza kolejnymi, nieuzasadnionymi upomnieniami. Koła były trzy, po trzecim sędzia punktowy niesprawiedliwie przyznał zwycięstwo Baśkiewiczowi z Legii i się zaczęło. Jakiś gruby Żyd w okularach cisnął w sędziego papierową torebką pełną wiśni, krzycząc, że tu wszyscy potrafią liczyć. Rzucił się na niego polski apasz, grubas sprawnie oddawał ciosy, rozdzielono ich zaraz, ale mecz na kilka minut przerwano.
Gdy salę udało się uspokoić, do ringu wkroczyli zawodnicy wagi piórkowej i bardzo powolnego Szpigelmana z łatwością na punkty zwyciężył Teddy, czyli Tadeusz Pietrzykowski, mistrz miasta Warszawy, ten sam, który później, w innym świecie walczył jako więzień w obozach w Auschwitz i Neuengamme.
W lekkiej Rozenblum skutecznie obił twardego i wytrzymałego Bareję.
W półśredniej Niedobier zdecydowanie dominował nad Przewódzkim, mimo to sędzia ogłosił remis. Żydowska publiczność buczała, chrześcijańska biła brawo.
Potem średnia. Doroba z Legii powalił naszego Szlaza w pierwszych sekundach pierwszego koła i nie da się ukryć, Szlaz po prostu wlazł mu na prawy prosty, który Doroba miał wybuchowy. I jak wlazł, tak poległ. Żydowska publiczność ponuro milczała, polska zgotowała zwycięzcy aplauz.
W półciężkiej fortuna się odwróciła: Neuding posłał na deski Włostowskiego, który, liczony, wstał co prawda przy dziewiątce, ale sędziowie ogłosili techniczny knock-out.
Potem na ring wyszli bokserzy wagi ciężkiej.
— W prawym narożniku zawodnik Legii Warszawa Andrzej Ziembiński! — wykrzyczał konferansjer. Oklaski.
Był z nich wszystkich zdecydowanie najprzystojniejszy i w ogóle nie wyglądał jak bokser, raczej jak lekkoatleta. Bardzo wysoki, miał długie, chociaż umięśnione kończyny i również długi tors pływaka, bardzo jasne, prawie białe włosy podgolone po bokach i dłuższe na górze, zaczesane z przedziałkiem, oraz bladoniebieskie oczy i kanciastą szczękę art déco.
Przez chwilę wydał mi się podobny do gwiazdora filmowego, ale zaraz zrozumiałem, że to coś innego, że wygląda jak ze zdjęć i rysunków niemieckich sportowców, aryjskich półbożków, jakie czasem przedrukowywała ilustrowana prasa. Jednocześnie było w jego twarzy coś delikatnego, prawie dziewczęcego, zadbanego, coś, czego nie potrafiłem nazwać, a o czym dziś wiem, że jest po prostu cechą ludzi z klas wyższych, rozpieszczanych przez życie.
— W lewym, proszę państwa… — konferansjer zrobił pauzę.
Po żydowskich trybunach poniósł się szum.
— W lewym narożniku w barwach Makabi Warszawa… — jeszcze jedna pauza.
Szumiało. Konferansjer z satysfakcją rozglądał się po trybunach. Na mecz przyszło ponad dwa i pół tysiąca widzów.
— Jakub Szapiro!!! — ryknął w końcu.
Żydowskich kibiców roznosił entuzjazm, klaskali, krzyczeli, skandowali jego nazwisko, kibice polscy bili oszczędne brawa, bokserzy stanęli naprzeciwko siebie. Zabrzmiał gong i sala ucichła.
Był piękny, pięknem innym niż Ziembiński, urodą jakby posępną, był też trochę niższy, ale mierzył na pewno powyżej metra osiemdziesiąt, i nie tak smukły, wyraźnie cięższy.
Rysy miał twarde i grube, na nosie ślad dawnego złamania, mimo to był piękny nawet w tych śmiesznych, lśniących spodenkach, w gimnastycznym podkoszulku na ramiączkach z napisem „Makabi” na piersi i w przypominających skarpetki sportowych pantoflach, którymi macał jasno oświetlony ring, jakby dotykał kruchego lodu, lekko, lewa-prawa, lewa-prawa, tak lekko, jakby nie był zwalistym bokserem wagi ciężkiej, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy zbitych mięśni, twardych kości i akurat takiej ilości twardego sadła nad szerokim pasem bokserskich spodenek, by wypełnić kamizelkę, gdy zamieni sportowy strój na garnitur.
Ziembiński ważył osiemdziesiąt dziewięć kilogramów, ale wyglądał na mniej, pod skórą grama tłuszczu, tylko mięśnie wyrzeźbione ciężką pracą, niczym na greckim posągu.
Czułem bardzo wyraźnie spokój i pewność siebie żydowskiego boksera. Czułem też przyjemność, dreszcz przyjemności, gdy tłum krzyczał jego nazwisko. I czułem, jak ten dreszcz, niby seksualna rozkosz, rozchodził się w jego ciele, kiedy skandowali:
— Sza-pi-ro, Sza-pi-ro, Sza-pi-ro!
Widziałem, z jakim spokojem się nosi, jak jest pewien swojego ciała, jak nim włada, jak mu się to ciało wyćwiczone, skatowane na treningach poddaje, jakby naciągnięte wewnętrznymi sprężynami, z jaką swobodą pracuje głową i ramionami, jakby prześlizgiwał się pod belkami niskiego stropu.
I jak uderza.
Siła idzie z nóg. Stopy, wewnętrzne krawędzie, kolana do środka, wszystko bardzo sprężyście, prawa pięść w rękawicy broni zawiasów żuchwy z prawej strony, lewych — lewy bark, łokcie blisko przy ciele. A kiedy uderza, całe ciało musi się spiąć w jednym wyrzucie energii.
Lewe biodro i bark skręcają się, szarpnięte mięśniami brzucha i grzbietu. Skurcz tych mięśni ściska przeponę, żebra, dlatego uderzeniu towarzyszy syknięcie, kiedy ucieka wyciśnięte z płuc powietrze.
Skręca się też lewa stopa, jakby peta gasił, i nagle wyrzuca lewą rękę, jakby kamieniem rzucał, pięść się w locie skręca i uderza krótkim strzałem, jak batem, i zaraz wraca, jakby cały był sprężyną.
Czasem jednak pięści nie owija bandaż ani nie otula rękawica. Czasem pięść nie uderza w worek. Czasem kość uderza o kość, sypią się zęby.
Czasem tak właśnie jest. Czasem tak musi być.
Ale teraz tanecznym krokiem podchodzi do Ziembińskiego, płynie po ringu, zmienia nogi, trochę jak Charlie Chaplin w kinowej komedii, podchodzi, lewą delikatnie dźgając powietrze, jakby szukał dziury w otaczającym przeciwnika kokonie.
Ziembiński odpowiada, walczy dobrze, to świetny bokser, teraz to wiem, bo wtedy chyba nie wiedziałem, wydaje mi się, że nie znałem się na boksie, że patrzyłem i nie wiedziałem, co widzę, ale teraz przypominam sobie moje ówczesne na nich spojrzenie i wydaje mi się ono spojrzeniem rozumnym, spojrzeniem analitycznym, spojrzeniem dostrzegającym w nich wszystko, co dostrzec potrafi tylko spojrzenie wprawne, zaznajomione z tym, na co patrzy. Może to moje spojrzenie dzisiejsze, nie ówczesne.
Walczyli w tempie szybszym niż to, w jakim zwykle walczą ciężcy bokserzy. Przed którymś z szybkich jak Luxtorpeda (tak następnego dnia napisali w gazecie) lewych Ziembińskiego Szapiro schodzi obrotem, lecz nie na wiodącej lewej nodze, tylko na prawej i na moment przyjmuje postawę mańkuta, z prawą z przodu, po czym zaskoczonemu Ziembińskiemu wrzuca w twarz dwa szybkie prawe, rozbijając lewy łuk brwiowy. Bokser Legii nawet nie wie, co go trafiło, ale Szapiro mu odpuszcza, odskakuje, rozluźnia się metr dalej, chociaż mógłby go teraz zepchnąć na liny, zasypać gradem sierpów na głowę i żebra.
— Kończ go teraz, kończ…! — krzyczy sekundant.
Szapiro mógłby teraz skończyć. Ale odpuszcza. Jest pewny siebie, zbyt pewny siebie. Ignoruje krzyki sekundanta. Chce się jeszcze bić.
Ma trzydzieści siedem lat. Nie jest już młody. Urodził się jako poddany cara Mikołaja II, pod adresem Nowolipki 23, numer mieszkania 31, niecałe dwa kilometry od miejsca, w którym właśnie walczy. W akcie urodzenia figuruje rosyjskie imię Иаков, żona (chociaż nie mają ślubu, to jednak żona) mówi do niego po polsku „Jakub”, albo czasem, tak jak matka, zwraca się doń imieniem Jankiew, po żydowsku, nazwisko pozostawało niezmienne, ale dla mnie zawsze był Jakubem, kiedy oczywiście przestał być panem Szapiro.
Przyglądałem mu się wtedy z nienawiścią, chociaż nie wiedziałem jeszcze, że zabił mojego ojca. Wiedziałem tylko, że go zabrał. Wszystkiego dowiedziałem się później i później też pokochałem Jakuba Szapirę i chciałem stać się Jakubem Szapirą i może jakoś się nim stałem.
A może już wiem. Może wiem już wszystko.

 
Wesprzyj nas