„Samotni” Håkana Nessera to opowieść o wchodzeniu w dorosłość i mierzeniu się z konsekwencjami swoich czynów. Przy okazji to także kryminał. Przy okazji, bo kryminalna zagadka i powiązane z nią śledztwo jest w tym przypadku najsłabszym elementem powieści.


Nesser - SamotniGrupa przyjaciół ma pewien mroczny sekret. Podczas studenckiej podróży w latach siedemdziesiątych, gdy wybrali się wspólnie w autobusową wyprawę po krajach bloku wschodniego, wydarzyło się coś, co zaważyło na ich dalszym życiu. Nie podjęli jednak próby zmierzenia się z traumą. Naiwnie uznali, że jeśli więcej nie powiedzą słowa, o tym co się zdarzyło, to czas uleczy rany, a może nawet wymaże z pamięci jedną koszmarną noc w Rumunii.

Już brzmi dobrze, prawda? Jest tajemnica z przeszłości, którą bohaterowie usiłują pogrzebać i każdy, kto czytał więcej niż jeden kryminał, wie już, że to z pewnością się nie uda, a do tego pojawiają się też dwa niewyjaśnione zgony. Jeden niedługo po feralnej podróży, a drugi w trzydzieści pięć lat później. Jeśli dodać do tego fakt, że najpierw ginie młoda kobieta, a w trzy i pół dekady po niej jej partner sprzed lat – oboje w tym samym wąwozie, w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach, to mamy zestaw elementów, który powinien złożyć się na naprawdę dobry kryminał. I to jest dobry kryminał, napisany zresztą przez Håkana Nessera okrzykniętego przez krytyków mistrzem mrocznych skandynawskich kryminałów – ale dobry do czasu.

„Samotni” to literacka koronkowa robota. Nesser opowiada tym razem o wchodzeniu w dorosłość. Szóstka bohaterów poznaje się w uniwersyteckim mieście Uppsala, gdzie studiują, imprezują i snują plany na przyszłość. Tomas ma duszę lidera i skupia na sobie całą uwagę grupy, jego siostra Maria też przyciąga spojrzenia; po części z powodu wyjątkowej urody, ale też ciętego języka i nieprzewidywalnego zachowania, Rickard – cichy i spokojny, skupiony na swoich myślach, zamierza zostać pastorem i metodycznie zrealizować życiowy plan, Anna interesuje się prądami społecznymi i nowymi ideami, a w przyszłości chce być dziennikarką, natomiast osierocony w dzieciństwie Germund ma duszę filozofa, zajmuje się matematyką i fizyką. Ostatnia z grupy – Gunilla ucieka przed przeszłością i poczuciem winy ze sporą determinacją w kierunku zapewnienia sobie szczęśliwego życia. Ta ekipa to wybuchowa mieszanka usposobień i temperamentów. Nesser snuje powoli opowieść o młodych ludziach, buduje ich wiarygodne portrety nie szczędząc detali.

Dla policyjnych inspektorów Gunnara Barbarottiego i Evy Backman pozostawia mniej miejsca. I choć struktura powieści wskazuje na to, że powinno się ją zakwalifikować gatunkowo do grona kryminałów, to „Samotni” są przede wszystkim opowieścią o zmaganiach z ukształtowaniem własnego życia, już po opuszczeniu rodzinnego domu i wadzeniem się z przeszłością, która zawsze znajdzie sposób na to, by przeniknąć do bieżących myśli i spraw.

Håkan Nesser drobiazgowo wprowadzając czytelników w świat swoich bohaterów pobudza apetyt na poznanie sekretu, który wspólnie ukrywają.

Håkan Nesser drobiazgowo wprowadzając czytelników w świat swoich bohaterów pobudza apetyt na poznanie sekretu, który wspólnie ukrywają. Stosując zróżnicowaną narrację przyspiesza fabułę, w której napięcie wzbiera niczym chmury kumulujące się przed burzą, stwarzając tym samym czytelnikowi nadzieję na imponujący finał. Niestety nadzieja ta pozostaje niespełniona.

Rozwiązanie zagadki wydusza z siebie wreszcie jeden z bohaterów, nie jest ono wynikiem śledztwa ani żadnych logicznych powiązań. Czytelnik nie ma szansy na samodzielne wydedukowanie odpowiedzi na pytanie: kto zabił? – z tej prostej przyczyny, że na przestrzeni 480 stron nie znalazło się miejsce dla jakichkolwiek tropów prowadzących do tejże odpowiedzi. Lektura ta zapewnia więc dość sprzeczne emocje – rozczarowanie na finał poprzedzone kilkoma godzinami emocjonującego czytania. Robert Wiśniewski

Håkan Nesser, Samotni, Przekład: Maciej Muszalski, seria: Czarna seria, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: marzec 2012, wersja kolekcjonerska w 2 częściach: luty 2016

Nesser – Samotni

Håkan Nesser
Samotni
Przekład: Maciej Muszalski
seria: Czarna seria
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: marzec 2012
wersja kolekcjonerska w 2 częściach: luty 2016

Prolog, wrzesień 1958

Obudziły go głosy kłócących się ludzi.
Nie byli to ojciec i matka. Oni nigdy się nie kłócili. Nie można się kłócić w świętej rodzinie, powtarzał ojciec, śmiejąc się przy tym w ten poważny sposób, który sprawiał, że nigdy nie było wiadomo, czy żartuje, czy mówi serio.
Nie była to również Vivianne ani żadna inna żyjąca istota. Głosy rozbrzmiewały w nim samym.
Zrób to, mówił jeden. Należy im się. Są niesprawiedliwi.
Nie rób tego, odpowiadał drugi. Dostaniesz lanie. On zauważy.
Dziwne, że można się obudzić przez głosy, których tak naprawdę nie ma, pomyślał. Spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do siódmej. Dwadzieścia minut wcześniej, niż zazwyczaj wstawał. To też było dziwne. Właściwie nigdy nie budził się sam. Najczęściej musiała budzić go matka, w dodatku kilka razy.
To dlatego, że dziś był wyjątkowy dzień.
Oczywiście. I z powodu tego, o czym myślał wczoraj wieczorem. Przed zaśnięciem myślał o tym, o co kłóciły się głosy. Na pewno też mu się to śniło, musiało tak być, chociaż nie pamiętał. Leżał jeszcze chwilę, próbując zapaść z powrotem w sen, ale się nie udało.
Usiadł na łóżku. Zrobię to, pomyślał.
Może nic się nie stanie, ale jestem taki zły. To niesprawiedliwe, a kiedy coś jest niesprawiedliwe, nie można tego tak zostawić, jak mawia ojciec.
Daj spokój, przekonywał drugi głos. On zauważy, a wtedy jak to niby wytłumaczysz?
Nie zauważy, zapewniał pierwszy. Nie bądź takim cholernym tchórzem. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz żałował i wstydził się swojego tchórzostwa. A przecież to taka pierdółka.
Wręcz przeciwnie, odpowiadał drugi. Będziesz żałował, jeśli to zrobisz. A to nie jest żadna pierdółka.
Ale ten głos, który chciał go powstrzymać, nie był już taki silny. Był właściwie ledwo szeptem. Wstał i podszedł do krzesła, na którym wisiało jego ubranie. Pogrzebał w kieszeni błękitnego kardigana.
Tak, pudełko tabletek tam było. Proste jak drut, pomyślał. To będzie proste jak drut, a prawdopodobieństwo, że go złapią, jest mniejsze niż pierdnięcie komara. Tak też mawiał ojciec. Inni mówili: „ruch skrzydeł motyla”, ale ojciec zawsze mówił „pierdnięcie komara”.
Drugi głos próbował coś wypiszczeć, ale był tak cichy, że już go nie słyszał. Cichszy niż… właśnie tak, nie mógł powstrzymać chichotu… pierdnięcie komara.
Wszedł do łazienki i poczuł, że coś go drażni w środku. Decyzja była jak rozgrzana kula w jego głowie.

I

1

Rickard Berglund był pod wieloma względami racjonalnym młodym człowiekiem, ale wyjątkowo nie znosił wtorków.
Nie zawsze tak było. Racjonalność pewnie zawsze była jego cechą, ale pod koniec lat pięćdziesiątych – zanim jeszcze wszedł o szczebel wyżej, kończąc podstawówkę Stava i zaczynając szkołę realną [1] w Töreboda – z wtorkami było zgoła inaczej. Opromieniał je swoisty blask. Przynajmniej późną zimą i wiosną. Powód, a raczej powody były proste: wtorek był dniem, kiedy w skrzynce lądował komiks Donald i spółka, i był też dniem, kiedy mama częstowała go semlą z gorącym mlekiem, gdy przychodził do domu w czasie przerwy śniadaniowej.
To połączenie – duża, świeżo posypana cukrem pudrem semla, pływająca w mleku z cynamonem i cukrem oraz jeszcze nieprzeczytany, wyglądający wręcz na nietknięty ludzką ręką komiks, leżący na lewo od talerza, na ceracie w biało-czerwoną kratę – i sama świadomość zbliżającej się frajdy sprawiały, że najczęściej biegiem pokonywał czterysta metrów dzielące szkołę od białej willi przy Fimbulgatan.
Dopiero później wtorki nabrały innego znaczenia. Szczególnie w latach 1963–1964, kiedy zmienił szkołę i wyrósł z Kaczora Donalda, a jego tata Josef leżał w sanatorium w Adolfshyttan i umierał.
Tego właśnie dnia wsiadał ze swoją mamą Ethel do autobusu i jechał w odwiedziny. Autobus był niebieski, miał wytarte siedzenia i w dziewięciu przypadkach na dziesięć prowadził go spasiony stary Benny’ego Perssona – jego prześladowcy ze szkoły Stava. Kiedy wracali na Fimbulgatan, było już ciemno, lekcje miał nieodrobione, a oczy mamy były czerwone od płaczu, któremu się ukradkiem oddawała, gdy jechali do domu.
Tata jednak nie umarł we wtorek, tylko w nocy z piątku na sobotę. Cichy pogrzeb odbył się mniej więcej tydzień później. Był październik 1964 roku, padało od rana do wieczora.
Może to wcale nie wyjazdy do sanatorium były źródłem jego niechęci do wtorków, trudno powiedzieć. Już w bardzo wczesnym dzieciństwie Rickard Berglund miał zdecydowany pogląd na to, jak wyglądają poszczególne dni. Jaki mają kolor i jaki temperament – choć musiało minąć dobrych parę lat, zanim poznał znaczenie słowa „temperament”. Tak więc soboty były czarne, ale ciepłe, niedziele oczywiście czerwone, tak samo jak w kalendarzu, poniedziałki granatowe i bezpieczne… wtorki za to zawsze miały twardą powierzchnię, szarą, zimną i odpychającą, obcowanie z nimi przypominało czasem wgryzanie się w porcelanowy spodek.
Później była ciemnoniebieska środa, która miała w sobie obietnicę harmonii i ciepła, zwłaszcza pod wieczór, czwartek ze swoim błękitnym uczuciem wolności oraz biały piątek – biel piątku była jednak zupełnie innej natury niż wtorkowa lodowatość.
Nie wiedział, skąd mu się wziął ten wyraźny obraz tygodniowego koła – albo skąd w ogóle wiedział, że chodzi o koło – i czasem się zastanawiał, czy inni odbierają to w taki sam sposób. Nigdy jednak, przynajmniej do dwudziestego roku życia, z nikim o tym nie rozmawiał. Być może ze strachu, że zostanie uznany za człowieka, który ma coś nie tak z głową.
W każdym razie wtorkowa fobia go nie opuszczała. Kiedy, już w liceum, budził się tego dnia w wynajmowanym pokoju przy Östra Järnvägsgatan, towarzyszyło mu przygnębienie, świadomość, że niczego dobrego po najbliższych piętnastu–szesnastu godzinach spodziewać się nie można. Ani w szkole, ani w znikomych relacjach z kolegami. Wtorki były z natury twarde jak kamień i wrogie, jedyne, co można było zrobić, to jakoś przetrwać. Zahartować się i przeżyć.
Może na dłuższą metę mogło to przynieść jakąś korzyść.
Dziś jednak nie był wtorek. Był poniedziałek. Dokładnie 9 czerwca 1969 roku, a szynowy autobus z Enköping z przeciągłym piskiem i szarpnięciem zatrzymał się na torze czwartym stacji Uppsala Central. Było dwadzieścia po jedenastej, Rickard Berglund chwycił zieloną płócienną torbę i wyszedł na skąpany w słońcu peron.
Kilka sekund stał w całkowitym bezruchu, chcąc zachować, wryć sobie w pamięć tę chwilę, tak długo oczekiwaną, kiedy to po raz pierwszy postawił stopę na opiewanej w tylu pieśniach ziemi miasta nauki. Ulf Peder Olrog. Pieśni Gluntarne. Chór Orphei Drängar. Wielka chwila.
Kiedy jednak przyjrzał się tej stopie i jej najbliższemu otoczeniu, z przykrością stwierdził, że nie wygląda to zbyt okazale. Równie dobrze mogła to być czyjakolwiek stopa, postawiona na peronie w Herrljunga, Eslöv czy innej zapadłej wsi w królestwie Szwecji. Mimo woli westchnął. Wzruszył ramionami, poszedł za tłumem wzdłuż peronu i wziął miasto we władanie.
Przynajmniej tak to sobie powiedział. Teraz biorę miasto we władanie. Był to sposób, by trzymać lęk w szachu; myślenie kursywą oznaczało przejęcie władzy nad rzeczywistością. Wiedział, że zna go z jakiejś książki, którą czytał w pierwszej albo drugiej klasie szkoły średniej, ale nie pamiętał ani tytułu, ani autora. Tak czy inaczej, ta prosta metoda działała: kursywowane myśli zwalczają wrogość otoczenia.
Po wyjściu z peronu zatrzymał się raz jeszcze. Spojrzał na pompatyczną, pstrokatą rzeźbę w kamiennym okręgu i pomyślał, że na pewno jest znana. W mieście takim jak Uppsala jest mnóstwo znanych obiektów. Budowli, zabytków, historycznych miejsc, a już niedługo on to wszystko pozna, spokojnie i metodycznie, tutaj nie ma się co spieszyć.
Szedł dalej prosto, przeszedł przez jedną dużą i mocno zatłoczoną ulicę oraz kilka mniejszych i po kilku minutach był nad rzeką. Fyris. Przekroczył drewniany most, zobaczył katedrę i piętrzące się po prawej stare miasto, kiwnął głową z zadowoleniem i skierował się w tamtą stronę.
Każdy człowiek powinien mieć dwa plany: wielki i mały. Wielki ma dotyczyć tego, jak zamierza się przeżyć życie, mały – jak przeżywa się dzień.
To nie było jego własne kursywowane stwierdzenie, niestety nie, autorem był pan Grundenius. Spośród wszystkich mniej lub bardziej specyficznych nauczycieli, jakich spotkał w ciągu trzech lat w liceum Vadsbo, to właśnie Grundenius zrobił na Rickardzie Berglundzie największe wrażenie. Władczy i nieobliczalny, czasem nawet humorzasty, ale zawsze ciekawy jako mówca. Najczęściej zarówno zaskakujący, jak i bystry w swoich spostrzeżeniach i pytaniach. Religia i filozofia. Mówiło się o nim, że skąpi dobrych ocen, ale Rickard z obu przedmiotów miał piątkę z minusem; trudno stwierdzić, czy rzeczywiście na nie zasługiwał. Trudno ocenić własną wartość.
Tak czy inaczej, miał wielki i mały plan. I kiedy tak szedł wzdłuż rzeki w stronę katedry, której ostre iglice zdawały się falować na tle chmur, wielki plan stanął mu przed oczami. Życie. Rickarda Emmanuela Berglunda chwila na ziemi, tak jak to zostało obmyślone i zaplanowane.
Teologia.
To był kamień węgielny. Ziemia, którą dane mu było uprawiać, czy jak to tam nazwać. Nie podjął tej decyzji w jakimś szczególnym momencie, a przynajmniej takiego momentu sobie nie przypominał, była to raczej decyzja, która się w nim krystalizowała, nieubłaganie i nieodwracalnie, przez wiele lat. Może wyssał to już z mlekiem matki, bowiem o tym, że istnieje jakiś bóg, był przekonany przez całe swoje świadome życie, jednak po śmierci ojca zrozumiał również, że nie chodzi o bezpiecznego i przyjaznego Boga z odmawianych w dzieciństwie wieczornych modlitw, lecz kwestia jest bardziej skomplikowana. Dużo bardziej skomplikowana.
Warta zbadania.
Josef Berglund był pastorem w parafii wolnego kościoła Aronsbröderna, wczesnego odłamu Szwedzkiego Związku Misyjnego, ale wspólne modlitwy parafian za swojego pasterza w trudnym dla niego czasie ani trochę nie złagodziły jego cierpień. Modlitwy żony i syna też nie pomogły i głównie ten fakt ukształtował złożony obraz Boga w oczach Rickarda Berglunda.
Dlaczego nie słyszy naszych modlitw?
A jeśli słyszy, dlaczego nie spełnia naszych skromnych próśb? Dlaczego pozwala, by jego wyznawcy cierpieli?
Kiedy przy jakiejś okazji poruszył ten temat w rozmowie z mamą, ona z pełnym przekonaniem stwierdziła, że nie do człowieka należy wyobrażanie sobie głębszego celu i pobudek Jego działań. W żadnym wypadku. Albowiem ludzkie uproszczone rozumienie dobra i zła jest zawsze w szerszej perspektywie skazane na niepowodzenie. Nawet takiego faktu jak cierpienie prostego, bogobojnego pastora nie jesteśmy w stanie należycie rozpatrzyć i ocenić.
Mniej więcej w tym stylu. Ale Rickard Berglund chciał sobie wyobrazić. Pragnął zrozumieć, nawet jeśli matka utrzymywała, że takie ambicje przypominają duchową pychę, i tym stwierdzeniem najczęściej kończyła ich rozmowę. Nie mógł w tej sprawie stanąć przeciwko niej, jeśli potrzeba było walki, buntu przeciwko Bogu, było to przedsięwzięcie, którym musiał się zająć na własną rękę. Rickard i Pan Bóg? Cel jego życia?
Doszedł do ciemnych drzwi. Plac przed katedrą skąpany był w słońcu, ale ciężkie wrota do świątyni były zamknięte na cztery spusty i pogrążone w cieniu. Zdecydował, że nie będzie wchodził – a ściślej mówiąc, podjął tę decyzję jeszcze w pociągu, kiedy układał plan dnia. Było za wcześnie, najpierw chciał popatrzeć z zewnątrz, obejrzeć potężną, trochę niepokojącą architekturę, zlokalizować Dekanhuset, bo w tym budynku mieściła się teologia, to pewnie ten duży gmach na południe od kościoła… a może na zachód? Już myliły mu się kierunki. Ten znacznie mniej groźnie wyglądający kościół po drugiej stronie to bez wątpienia Święta Trójca, potocznie zwana „wiejskim kościołem”. Rickard Berglund widział najważniejsze zabytki Uppsali w albumie Uppsala dawniej i dziś, który dostał w kwietniu od mamy na dwudzieste urodziny. Była taką samą zwolenniczką jego planu jak on i czasami zadziwiała go oczywistość tych widoków na przyszłość. Czy to naprawdę było takie proste? Czy nie powinna istnieć jakaś inna opcja, chociażby po to, by ją odrzucić?
Minął Dekanhuset, okrążył wiejski kościół i zszedł po schodach z małego wzgórza na Drottninggatan. Po prawej stronie górowała okazała biblioteka, a wyżej na wzniesieniu między drzewami dostrzec można było zamek. Na zamkowym wzgórzu Slottsbacken kwitły jeszcze czeremcha i bez, panowała późna, przeciągająca się wiosna. Jak pięknie, pomyślał. Przeciął Drottninggatan, wszedł w Nedre Slottsgatan i w końcu dotarł do cukierni naprzeciwko podłużnego sztucznego stawu. Dzikie kaczki, kilka łabędzi i inne nieznane mu wodne ptaki pływały sobie w błogim wczesnoletnim lenistwie, a przynajmniej tak to wyglądało. Nigdy do końca nie wiadomo. Zamówił kawę w dzbanuszku, kanapkę z serem i gotowaną metkę. Przypomniał sobie, że to także było częścią planu i poczuł zadowolenie, że wszystkie wstępne kroki wykonał z taką łatwością i elegancją. Ani razu nie musiał pytać o drogę i już zaliczył prawie wszystko, co sobie zaplanował: Rzekę Fyris. Katedrę i Teologikum. Muzeum Gustavianum i budynek uniwersytetu. Bibliotekę Carolina Rediviva, widziany z oddali zamek oraz cukiernię z ogródkiem. Zaliczone.
A była dopiero dwunasta piętnaście. Ugryzł kanapkę, wypił łyk kawy i z zewnętrznej kieszeni torby wyciągnął kartę powołania. Zawahał się chwilę, po czym wyjął grubą książkę i położył ją ostrożnie na stole, sprawdziwszy uprzednio, czy nie ma na nim plam. Pisma wybrane. Søren Kierkegaard. W pociągu przeczytał ponad czterdzieści stron, a teraz znów pojawiła się myśl, która przyszła mu do głowy na przystanku autobusowym w Hova. W Hova prawdopodobnie nie było nikogo, kto czytałby Kierkegaarda, a ile takich osób mogło być w Uppsali? Sto? Tysiąc?
A inni? Schopenhauer. Nietzsche. Kant. Nie zapominając o współczesnych filozofach, jak Althusser, Marcuse i cała reszta. Ekscytująca była myśl, że w tym mieście ktoś przy sąsiednim stoliku w cukierni takiej jak ta albo w kolejce do mięsnego mógł być równie dobrze obeznany z Heglem i Sartre’em.
Rickard Berglund miał kanon, listę lektur, obejmującą dzieła pisarzy, z którymi zamierzał zawrzeć znajomość w nadchodzącym roku. Zanim na poważnie zajmie się teologią. Może powinien nawet liznąć Marksa i Lenina, żeby mieć o nich pojęcie. Nic, co ludzkie, nie powinno ci być obce, próbował zaszczepić mu Grundenius… i prawie nic, co nieludzkie. Jeżeli nie poznasz swojego rywala, nigdy go nie pokonasz.
Rickard nie wierzył w komunizm. Wojna prowadzona przez Stany Zjednoczone w Wietnamie była oczywiście pod wieloma względami niesłuszna, ale to tylko część prawdy. Stalin miał na sumieniu więcej istnień niż Hitler, wystarczyło spojrzeć do podręczników historii. Rickard poza tym żywił wręcz fizyczną niechęć do wszelkich demonstracji. Ożywiony tłum, slogany i uproszczona demagogia przerażały go. Z ruchem hippisowskim, muzyką pop i wszystkimi długowłosymi bojownikami o wolność było tak samo. Nie obchodzili go po prostu. Rickard Berglund miał nadzieję – czy też raczej zakładał – że odtrutkę na wszystkie plagi obecnych czasów znajdzie w miejscu przepojonym klasyczną kulturą i tradycją. Alma Mater, gaudeamus igitur… przyjdzie czas, myślał, przyjdzie czas, że zapuści w tym mieście korzenie.
Po raz setny przeczytał lakoniczny tekst na karcie.
Miejsce: AUS. Arméns underofficersskola – wojskowa szkoła podoficerska, Dag Hammarskjölds väg 36, stawić się w wartowni.
Czas: poniedziałek, 9 czerwca, w godzinach 13–21.
Długość kursu: 15 miesięcy. Data zwolnienia: 28 sierpnia 1970.
Kiedy Rickard Berglund próbował wyobrazić sobie ten czas, te wszystkie dni niewiadomej treści i niewiadomego charakteru, czuł, jak coś sznuruje mu gardło. Wydawało się, że jeśli tego nie zwalczy, może się rozsypać.
Może tam nie wytrzyma?
Może po paru tygodniach zwolnią go ze służby i odeślą do domu? Skąd człowiek ma wiedzieć, czy się nadaje? No właśnie.
Albo skierują go do zupełnie innych zadań w zupełnie innej jednostce gdzieś w kraju? To byłby jeszcze większy wstyd. W materiałach informacyjnych napisano, że może się tak zdarzyć. Taki los spotykał od dziesięciu do piętnastu procent przyjętych na kurs sztabowy. A jeśli wyląduje w Boden? Albo w Karlsborgu? Uppsala była jak wygrany los na loterii, grunt, by go nie zmarnować… Westchnął, zdając sobie sprawę, że właśnie w takie ponure tony obiecał sobie nie uderzać.
Plan był bowiem ustalony. Piętnaście miesięcy służby wojskowej w Stabs och sambandsskolan – wojskowej szkole sztabu i łączności, później jakiś czas na teologii, cztery albo pięć lat, to się okaże. Potem święcenia kapłańskie i w drogę, głosić Słowo Boże.
Ni mniej, ni więcej.
A jeśli się wytrzymało jedenaście miesięcy w firmie betoniarskiej Lapidus Betong AB, można chyba znieść wszystko. To wuj Torsten pomógł mu zaczepić się tam trzy dni po maturze i jakkolwiek przedstawiałaby się sprawa oświaty na terenach od Hova do Gullspång, Rickard był jedynym pracownikiem firmy Lapidus, który podczas przerwy na kawę czytał Bunyana i Hjalmara Bergmana.
Prowokowało to czasem takie czy inne docinki, ale to już przeszłość. Zarówno przemysł betoniarski, jak i dom przy Fimbulgatan Rickard zostawił za sobą. A także dziecięcy pokoik, w którym mieszkał, odkąd pamięta. Mama próbowała dziś rano w kuchni zwalczyć płacz, jednak bez powodzenia.
– Zostawiasz mnie samą, Rickard – chlipała Ethel. – Tak być musi, ale pamiętaj, że tu zawsze są dla ciebie otwarte drzwi.
Bez wątpienia przygotowała to sobie wcześniej, a zabrzmiało jak stara maksyma wyhaftowana na makatce nad ławą w kuchni. Odkąd zmarł pastor, odzywała się w tym stylu coraz częściej. Rickard w głębi duszy wstydził się uczucia wolności, jakiego doznał, kiedy tylko wyszedł z domu.
Uczucie wolności, kiedy trzeba iść w kamasze? Nie należało chyba się do tego przyznawać, ale w takim właśnie był nastroju. Dzisiaj życie zaczynało się na poważnie, ot co. Całą wiosnę czekał na ten dzień, a kiedy teraz obserwował te wszystkie nieznane kaczki, nieznane łabędzie i przechadzających się chodnikiem nieznanych ludzi, pomyślał, że nigdy – jakkolwiek ułoży się jego życie, cokolwiek stanie się z wielki planem – nie zapomni tej chwili. Cukierni Fågelsången w Uppsali w samo południe 9 czerwca 1969. Pomyślał sobie, że będzie mógł przychodzić tutaj co roku tego samego dnia, siadywać, filozofować trochę, sięgać myślami wstecz i wybiegać w przyszłość, i…
Strumień jego świadomości został przerwany przez cień, który nagle padł na stół, i przez fakt, że właściciel cienia zasygnalizował swoją obecność dyskretnym chrząknięciem.
– Proszę, proszę. Kierkegaard. Nieźle.
Rickard Berglund podniósł wzrok. Przyglądał się mu wysoki, młody mężczyzna w dżinsach, T-shircie i rozpiętej flanelowej koszuli. Miał ukośną, ciemną grzywkę, która zasłaniała mu połowę twarzy, i uśmiechał się szeroko. Wskazał wolne krzesło przy ścianie.

 
Wesprzyj nas