Kolejna klasyczna powieść Johna Brunnera, mistrza złowieszczego science-fiction, przeraża wizją utraty człowieczeństwa, upadku społeczeństwa i degradacji naszej planety.


Po szokujących do dziś, mimo że napisanych w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku, „Wszyscy na Zanzibarze” i „Na fali szoku”, John Brunner po raz kolejny zabiera czytelnika do świata, który stoi na skraju globalnego kataklizmu i samozagłady.

Brunner pokazuje planetę ginącą, ale nie zdającą sobie sprawy z tego, że umiera, z gatunkiem ludzkim niczym ślepe stado owiec kroczącym przed siebie, w przepaść, prosto ku zagładzie. Gruba warstwa smogu, trwający miesiącami brak słońca, stały niedobór tlenu w atmosferze, maski przeciwpyłowe jako niezbędny element codziennego ubioru i uliczne dystrybutory świeżego, filtrowanego powietrza, bezrobocie, strajki i zamieszki na tle rasowym z jednej strony – a z drugiej bezwzględna walka polityków i korporacyjnych decydentów o władzę i zyski. Amerykanie ciągle chcą eksportować na masową skalę swój styl życia, choć to właśnie on ich zabija. Liczy się tylko zysk. Wygodniej jest twierdzić, że wszystko jest w porządku czyli klasyczne podejście “po nas choćby potop”.

Brunner znany z błyskotliwości w przekazywaniu niezwykle trafnych i wręcz proroczych opinii o destrukcyjnej naturze ludzkości w “Ślepym stadzie” sięga chyba najgłębiej w swoim pesymiźmie i upiornym wizjonerstwie, tym razem nie pozostawiając złudzeń i żadnej nadziei – nie ma już szans na ratunek, nasze dążenia do eksterminacji własnej planety przekroczyły punkt krytyczny i pozostało nam już tylko staczanie się w przepaść samozagłady.

Autor pokazuje umierający świat z perspektywy kilku bohaterów, stosując znaną z wcześniejszych powieści, charakterystyczną dla Brunnera manierę snucia opowieści: poszarpane wątki, krótkie rozdziały dotyczące różnych bohaterów, przetykane fragmentami artykułów, wypowiedziami polityków i cytatami z mediów. Autor zamiast prowadzić narrację liniowo, tworzy ją z oderwanych fragmentów rzeczywistości, układając je co prawda chronologicznie, ale rozrzucając je po całym świecie.

powieść bezkompromisowa i śmiała w formułowaniu krytycznych tez o naszej rasie, z samozaparciem dążącej do eksterminacji Ziemi

Taki sposób narracji nie każdemu przypadnie do gustu, wymaga on bowiem skupienia większego niz zazwyczaj, by nadążyć za ciągiem myślowym Brunnera. Nie jest to miła i lekka lektura także z powodu tematu i sugestywnie przedstawionej przerażającej wizji końca ludzkiej cywilizacji, zatraconej niczym stado baranów w bezmyślnej konsumpcji na zdegradowanej planecie.

to książka o upadku naszej cywilizacji – upadku, do którego wszyscy przykładamy ręce

“Ślepe stado” to powieść bezkompromisowa i śmiała w formułowaniu krytycznych tez o naszej rasie, z samozaparciem dążącej do eksterminacji Ziemi, inteligentnie punktująca przywary ludzkości, a przy tym pokazująca całkowitą bezcelowość działań bohaterów w walce ze zbliżającą się zagładą świata, gdzie nie ma już szans na ratunek.

Pozostaje wierzyć, że my mamy jeszcze czas, by coś zmienić…Tomasz Wojciechowski

John Brunner, Ślepe stado, Przekład: Wojciech Próchniewicz, Seria: Artefakty, Wydawnictwo MAG, Premiera: 3 lutego 2016

kup książkę

Ślepe stado

John Brunner
Ślepe stado
Przekład: Wojciech Próchniewicz
Seria: Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera: 3 lutego 2016

grudzień

Przepowiednia

Nadejdzie dzień taki, że na każdej łące
Bezpieczne zobaczymy dziecko igrające,
Wilk drapieżny nie skoczy nań niespodziewany,
A o lwach się nauczy z ksiąg ilustrowanych.
Z żadnego wiekowego drzewa gałąź, co spróchniała,
Nie spadnie, aby głowy mu nie zgruchotała,
Z puszczy wielkiej zostaną schludne zagajniki,
Pustynie się zamienią w zielone trawniki.
Dzieci zaś na wyprzódki i sepleniąc srodze,
Powiedzą sobie – pierwsze: z Zachodu pochodzę,
Gdzie dziadek mój nad groźnym stanął oceanem
I zmienił go w jezioro trudem okiełznane.
Kolejne zaś odpowie: ja jestem ze Wschodu,
Gdzie niegdyś bestia żarłocznego rodu
Żyła i kły szczerzyła, jeśli wierzyć matce;
Widziałem zresztą taką, lecz zamkniętą w klatce.
Podobnie na Północy, dawniej pod śniegami,
Teraz wielkie domostwa ciągną się rzędami,
Brzmi piękna melodia, to się dziecko śmieje,
Są drogi i telegraf, żelazne koleje.
Takoż Południe – polarne kipiele spienione –
Cóż za cel szlachetny – dziś udomowione.
Marzenia te niezawodnie umysł napędzają
I dzielnych Anglików do działania pchają…

„Christmas in the New Rome”
[Święta w Nowym Rzymie], 1862

MASAKRA

Ścigany?
Przez dzikie zwierzęta?
W biały dzień, na autostradzie do Santa Monica? Obłęd! Istny obłęd!
Prawdziwy archetypowy koszmar: uwięziony, bez tchu, niezdolny się poruszyć, a olbrzymie, złowrogie potwory zbliżają się coraz bardziej. Korek ciągnie się na ponad milę, trzy pasy próbują wcisnąć się w zjazd mający tylko dwa, cuchnąc, tłocząc się i rycząc. Na razie jednak bardziej bał się ucieczki niż pozostania na miejscu.
Lśniące kły odbijały szary połysk chmur. Puma.
Obnażone, wysunięte pazury. Jaguar.
Sprężająca się do skoku. Kobra.
Wiszący na niebie. Sokół.
Wygłodniała. Barrakuda.
Ale gdy w końcu nerwy nie wytrzymały i rzucił się do ucieczki, dopadło go coś całkiem innego. Płaszczka.

ZNAKI CZASÓW

PLAŻA OBJĘTA JEST CAŁKOWITYM ZAKAZEM KĄPIELI
WODA NIEZDATNA DO PICIA
NIEZDATNE DO SPOŻYCIA PRZEZ LUDZI
NALEŻY UMYĆ RĘCE (POD KARĄ GRZYWNY W WYS. 50 DOL.)
DOZOWNIK MASEK FILTRUJĄCYCH
DO JEDNORAZOWEGO UŻYTKU PRZEZ MAKS. 1 GODZ.
TLEN 25 CENTÓW

NIE JEST NAM PISANE

Radio powiedziało:
– Zasługujecie na bezpieczeństwo. Na prawdziwą twierdzę!
Wjazd na parking pod firmą był zablokowany przez autobus, ogromny, niemiecki, elektryczny i przegubowy. Wypluwał pasażerów. Philip Mason, czekając niecierpliwie aż odjedzie, nadstawił uszu. Reklama konkurencyjnej korporacji?
Przypochlebny głos ciągnął, wsparty niemelodyjnym dźwiękiem wiolonczeli i skrzypiec.
– Zasługujecie na spokojny sen. Na wyjazdy wakacyjne, najdłuższe, na jakie możecie sobie pozwolić, wolne od trosk o pozostawione domostwo. Czyż nie mówi się, że mój dom jest moją twierdzą? Czy nie powinniście tak właśnie się czuć?
Nie. Nie firma ubezpieczeniowa. Jakaś parszywa firma deweloperska. Co w ogóle robi tu ten autobus? Oznaczenia ma z Los Angeles, fakt, odpowiedni kolor, nazwę na boku – ale zamiast tablicy z numerem i końcowym przystankiem ma napis WYNAJĘTY, a przez brudne szyby nie widać pasażerów zbyt wyraźnie. Nic dziwnego zresztą – jego szyba była tak samo brudna. Już miał zatrąbić, ale zamiast tego wcisnął guzik spryskiwacza do szyb. Chwilę później ucieszył się z tej decyzji – teraz był w stanie dostrzec wewnątrz twarze kilkorga znudzonych dzieci – troje czarnych, dwoje żółtych, jedno białe, obok niego kule inwalidzkie. Aha.
Radio gadało dalej:
– Zbudowaliśmy więc dla państwa tę twierdzę. W nocy uzbrojeni ochroniarze pilnują wszystkich bram, przez które można się dostać do osiedla, chronionego zwieńczonym kolcami ogrodzeniem. Osiedle Twierdza zatrudnia najlepiej wyszkoloną ochronę. Nasz personel rekrutuje się z policji, a nasi strzelcy wyborowi – z piechoty morskiej.
Której mamy pod dostatkiem, odkąd wykopali nas z Azji. O, autobus wrzucił kierunkowskaz. Przejeżdżając za jego tyłem, zauważył za tylną szybą tabliczkę z informacją o najemcy – Ziemski Fundusz Wspólnotowy, Inc. Mrugnął światłami do następnego auta, prosząc o zgodę na przejazd przed nim. Zgodę dostał, przyśpieszył – i moment później znów musiał ostro hamować. Przez wjazd przechodził inwalida, nastoletni chłopak-Azjata, najpewniej Wietnamczyk, z jedną nogą podkurczoną i przygiętą do uda, ręce szeroko rozłożone, żeby utrzymać równowagę w czymś w rodzaju aluminiowego balkoniku z licznymi paskami.
Z Haroldem, dzięki Bogu, nie jest aż tak kiepsko.
Wszyscy uzbrojeni strażnicy – czarni. Pot wystąpił mu na czoło na samą myśl, że mógł przejechać chłopaka pod lufami ich karabinów. Żółty to jak honorowy czarny. Dobrze jest mieć towarzyszy w niedoli. A skoro mowa o towarzyszach… towarzyszkach? Daj spokój, zamknij się!
– Nie będziecie państwo musieli obawiać się o dzieci – ciągnęło radio. – Opancerzone autobusy codziennie będą odbierać je spod drzwi i zawozić do dowolnie wybranej szkoły. Ani przez chwilę nie pozostaną bez opieki odpowiedzialnych i serdecznych dorosłych opiekunów.
Chłopak dokuśtykał na drugą stronę chodnika; Philip był wreszcie w stanie przesunąć się autem do przodu. Ochroniarz zauważył firmową naklejkę na szybie i podniósł biało-czerwony szlaban. Philip pocił się bardziej niż zwykle, bo był potwornie spóźniony – i choć nie była to jego wina, przepełniało go abstrakcyjne poczucie winy, przez które miał wrażenie, że dzisiaj wszystko to jego wina, od zamachów w Baltimore, po komunistyczny przewrót na Bali. Rozejrzał się wokół. Cholera. Wszystko zajęte. Nie było ani jednego miejsca, na którym mógłby zaparkować bez pomocy, chyba że poświęci masę drogocennego czasu, żeby się gdzieś mozolne wcisnąć.
– Będą się bawić w klimatyzowanych salach zabaw – obiecywało radio. – A ewentualna pomoc medyczna będzie na miejscu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, i to po bardzo niskich, kontraktowych stawkach!
W sam raz dla kogoś zarabiającego sto tysięcy rocznie. Dla większości z nas nawet kontraktowe stawki są zaporowe – sam dobrze o tym wiem. Co, żaden z tych ochroniarzy nie pomoże mi zaparkować? Cholera, w życiu – wszyscy wracają na posterunek.
Wściekły, opuścił szybę i zamachał gwałtownie. Powietrze od razu wywołało kaszel, oczy momentalnie zaszły łzami. Po prostu nie był przyzwyczajony do takich warunków.
– A teraz informacje policyjne – powiedziało radio.
Najbliższy ochroniarz podszedł do niego, bez maski, z miną wyrażającą odrobinę – czego? Zdziwienia? Niechęci? W każdym razie jakąś opinię o palancie, który nie potrafi oddychać zewnętrznym powietrzem, żeby się nie rozkaszleć.
– Pogłoski, że w Santa Ynez wyszło słońce, są całkowicie bezpodstawne. Powtarzam… – rzekło radio. I powtórzyło, ledwie słyszalne przez brzęczenie niewidocznego przez chmury samolotu. Philip wygramolił się z auta, wyciągając z kieszeni pięciodolarowy banknot.
– Zajmie się pan moim autem? Jestem Mason, menedżer na Denver. Jestem spóźniony na spotkanie z panem Chalmersem.
Tylko tyle zdążył powiedzieć, zanim zgiął się w kolejnym ataku kaszlu. W głębi gardła piekło go od gryzącego powietrza; wyobrażał sobie, jak tkanki rogowacieją, twardnieją, stają się nieprzenikliwe. Jeśli ta praca faktycznie będzie wymagać częstych wycieczek do L.A., trzeba będzie kupić maskę filtrującą. I pieprzyć to, że wygląda się w niej jak ciota. Sam widziałem po drodze, że już nie tylko dziewczyny je noszą.
Radio wymamrotało coś o ekstremalnych korkach na wszystkich wylotówkach na północ.
– Dobra – powiedział ochroniarz, biorąc banknot i zręcznie, jedną ręką, zwijając go w rurkę jak jointa. – Może pan iść. Czekali na pana.
Pokazał ręką podświetloną reklamę nad obrotowymi drzwiami, życzącą światu Wesołych Świąt od firmy ubezpieczeniowej Angel City Interstate Mutual.

***

Czekali? No, mam nadzieję, że to nie znaczy, że się poddali i zaczęli beze mnie!
Postawił stopy na znakach Wagi, Skorpiona i Strzelca, a obrotowe drzwi posapywały wokół niego. Obracały się ciężko – widocznie niedawno wymieniano hermetyczne uszczelki. Za nim było chłodne, wyłożone marmurem foyer, także zdobione zodiakalnymi ornamentami. Przekaz reklamowy Miasta Aniołów opierał się na idei ucieczki przed tym, co komu pisane z urodzenia, i zarówno ci, co brali astrologię poważnie, jak i ci sceptyczni zgadzali się, że całkiem poetyckie wychodziły z tego hasła.
Tu powietrze było nie tylko oczyszczone ale i delikatnie naperfumowane. Na ławeczce, ze znudzoną miną siedziała bardzo ładna dziewczyna o beżowej karnacji, w obcisłej zielonej sukience z długim, skromnym rękawem, spódnicą sięgającą eleganckich czółenek na słupku… nie, pardon, na ostrej szpili.
Za to z przodu miała rozcięcie prawie do pasa. Co więcej, nosiła łonowe majteczki, z sugerującą włosy kępką futerka w kroczu.
Wczorajszy wieczór w Vegas. Jezus, chyba zdurniałem, wiedziałem, że muszę się wyspać i być w dobrej formie na dzisiaj. Ale wczoraj tak to nie wyglądało. Po prostu… Cholera, sam chciałbym wiedzieć. Brawura? Żądza odmiany? Dennie, przysięgam, że cię kocham. Nie zaprzepaszczę tej drogocennej pracy, nawet nie spojrzę na tę dziewczynę!
Chalmers siedzi na trzecim, prawda? Gdzie jest tabliczka z informacją? A, tutaj, za dozownikiem z maskami.
(A z tym wszystkim mieszała się jednak duma, że pracuje dla takiej firmy, która ma na tyle postępowy wizerunek, że dba, by nawet asystentki były ubrane w najmodniejsze stroje. Bo ta sukienka nie była z poliestru czy nylonu – to była wełna).
Mimo wszystko trudno było na nią nie patrzeć. Wstała i powitała go szerokim uśmiechem.
– Pan Philip Mason! – Głos miała lekko zachrypnięty. Miło słyszeć, że innym ludziom też szkodzi tutejsze powietrze. Gdyby tylko ten timbre nie był aż tak sexy… – Poznaliśmy się, kiedy był tu pan poprzednio, pewnie pan nie pamięta. Jestem asystentką Billa Chalmersa. Felice.
– Oczywiście, że pamiętam.
Kaszel zwalczony, choć powieki jeszcze delikatnie swędziały. Nie była to pusta uprzejmość – teraz faktycznie ją sobie przypominał, choć ostatni raz był tu latem. Miała wtedy krótką sukienkę i inną fryzurę.
– Czy mógłbym gdzieś umyć ręce? – dodał, unosząc dłonie, żeby pokazać, że naprawdę chodzi mu o mycie.
Były aż jakby oślizłe od unoszących się w powietrzu paskudztw, które prześliznęły się przez osadnik w samochodzie. Nie był przewidziany, by radzić sobie w Kalifornii.
– Jasne! W korytarz i na prawo. Zaczekam na pana.

***

Drzwi do męskiej toalety nosiły znak Wodnika, a damskiej – Panny. Gdy zaczynał pracę, udało mu się rozśmieszyć grupkę kolegów stwierdzeniem, że w imię prawdziwej równości powinny być tylko jedne drzwi, oznaczone symbolem Bliźniąt. Dzisiaj nie było mu do żartów.
Pod zamkniętymi drzwiami jednej z kabin – stopy. Nieufnie, pamiętał bowiem o zdarzających się w dzisiejszych czasach napadach w męskich toaletach, ulżył sobie, wpatrując się jednym okiem w tamte drzwi. Usłyszał delikatne syknięcie, potem szczęknięcie. Jezus, ktoś tam napełnia strzykawkę? Zakradł się tu narkoman o kosztownym nałogu, żeby mieć święty spokój. Mam wyciągać gazówkę?
Prosta droga do paranoi. Buty były elegancko wyglansowane, mało prawdopodobne u zaniedbanego narkomana. Poza tym ostatni rozbój zdarzył mu się ponad dwa lata temu. Sytuacja się poprawiała. Podszedł do umywalek, choć świadomie wybrał tę, w której lustrze widać było zajętą kabinę.
Nie chcąc zostawiać tłustych plam na jasnych spodniach, ostrożnie poszukał w kieszeni monety do dozownika wody. Szlag. Zmienili to cholerstwo od ostatniej wizyty. Miał centówki i ćwierćdolarówki, ale napis mówił, że mogą być tylko dziesiątki. A nie ma choć jednego bezpłatnego? Nie.
Już prawie wychodził, żeby poprosić Felice o drobne, gdy drzwi kabiny się otworzyły. Wyszedł facet w ciemnym ubraniu, ­wkładający marynarkę, w której prawej bocznej kieszeni kryło się coś ciężkiego. Niewyraźnie go kojarzył. Rozluźnił się. Ani narkoman, ani ktoś obcy. Pewnie cukrzyca albo problemy z wątrobą. Wygląda przy tym całkiem nieźle, pełne policzki, rumiana twarz. Ale kto to…?
– A, pan pewnie na to spotkanie z Chalmersem! – Nieobcy podszedł ku niemu, już wyciągając dłoń, by zaraz ze śmiechem ją cofnąć.
– Przepraszam, może najpierw umyję ręce. Jestem Halkin, z San Diego.
I jaki taktowny do tego.
– Ja jestem Mason, z Denver. Hmm… nie ma pan czasem dziesiątki?
– Jasne! Proszę bardzo.
– Dziękuję – mruknął Philip i staranie zatkał umywalkę przed puszczeniem wody.
Nie miał pojęcia, ile warta jest dziesiątka, ale jeśli tyle samo, co cent półtora roku temu, to ledwo wystarczało tego, żeby namydlić i spłukać dłonie. Skóra swędziała, jakby pokrywał ją pył. W lustrze nie było nic widać, a zaczesane do tyłu brązowe włosy wciąż wyglądały schludnie – więc wszystko w porządku – ale Halkin był ubrany praktycznie, w prawie czarny garnitur, podczas gdy on wbił się w najnowsze i najelegantsze ubranie – według standardów z Kolorado i pod silnym wpływem elit towarzyskich zjeżdżających się co roku na sporty zimowe. Było bladoniebieskie, bo Denise mówiła, że pasuje mu do oczu. Choć się nie gniotło, na kołnierzu i mankietach już miało ciemne smugi. Zanotować: następnym razem, jadąc do L.A….
Woda była paskudna, niewarta dziesięciu centów. Mydło – dobrze chociaż, że firma nie oszczędzała i porozkładała na umywalkach kostki, zamiast żądać kolejnej dziesięciocentówki za nasączoną nim chusteczkę – ledwo się pieniło. Kiedy opłukiwał twarz, woda spłynęła mu do ust. Smakowała solą morską i chlorem.
– Pan pewnie też utknął, tak samo jak ja – powiedział Halkin, odwracając się, by wysuszyć ręce suszarką. Była darmowa. – Co się stało? Ci cholerni trainiści okupują Wilshire?
Mycie twarzy było błędem. Nie było ręczników, ani papierowych, ani innych. Nie pomyślał, żeby wcześniej to sprawdzić. Jest jakaś wielka afera o włókna celulozowe w Pacyfiku. Coś czytałem, ale nie skojarzyłem. Czując się zupełnie jak niezręczny nastolatek, spróbował podetknąć twarz pod strumień ciepłego powietrza, mimochodem zastanawiając się, czego używają zamiast papieru toaletowego – okrągłych kamyków, jak muzułmanie?
Za wszelką cenę zachować pozory.
– Nie, po prostu korek na autostradzie do Santa Monica.
– A, no tak. Słyszałem, że straszne dziś korki. Przez te plotki, że wyszło słońce?
– Nie, po prostu… – powstrzymał absurdalny odruch sprawdzenia, czy nie słyszy go żaden czarny, ani Felice, ani ochroniarze z parkingu – po prostu jakiś walnięty czarnuch wyskoczył z auta w połowie korka i próbował przebiec na drugą stronę.
– Co pan mówi? Pewnie nawalony?
– Pewnie tak. O, dziękuję… – Halkin uprzejmie przytrzymał mu drzwi. – Samochody musiały go omijać, hamować i pierdut, pozderzały się, chyba ze czterdzieści. Cudem go ominęły, ale i tak nic mu to nie dało. W drugą stronę auta też jechały prawie stówę i zaraz jak przelazł przez barierkę, wpadł pod sportowy samochód.
– Matko Boska.
Stanęli oko w oko z Felice, która przytrzymywała im windę. Zaprosili ją do środka, a dłoń Halkina zawisła nad przyciskami.
– Trzecie, prawda?
– Nie, nie jesteśmy u Billa w gabinecie. W sali konferencyjnej na siódmym.
– A samochód cały? – ciągnął Halkin.
– Na szczęście karambol mnie ominął. Ale musieliśmy ponad pół godziny stać i czekać aż przywrócą ruch… A pan się spóźnił przez trainistów?
– Tak, na Wilshire. – Zawodowy uśmiech Halkina ustąpił skrzywieniu. – Leserzy i żule, co do jednego! I pomyśleć, że to dla nich musiałem się pocić…! Pan też odsłużył swoje, jak rozumiem?
– Oczywiście. W Manili.
– Mnie wzięli do Wietnamu i Laosu.
Winda zwalniała. Zerknęli na podświetlane cyfry. Piąte, nie siódme. Drzwi rozsunęły się, ukazując pryszczatą kobietę, która mruknęła:
– A, cholera! – Ale i tak wsiadła. – Przejadę się z wami do góry, a co tam – dodała głośniej. – W tym parszywym budynku zdechnąć można, zanim się człowiek windy doczeka.

***

Okna sali konferencyjnej miały żółtoszarą barwę. Narada zaczęła się bez czekania na dwóch spóźnialskich – Philip cieszył się, że nie wchodzi sam. Ośmiu czy dziewięciu mężczyzn siedziało sobie w wygodnych fotelach, na składanych podłokietnikach mieli książki, notatniki, dyktafony. Naprzeciwko nich, za stołem w kształcie niedożywionego bumerangu, siedział William Chalmers, wiceprezes ds. sprzedaży regionalnej, czarnowłosy facet pod pięćdziesiątkę, który wyhodował sobie zbyt duży brzuch, żeby dobrze wyglądać w modnym obcisłym garniturze. Thomas Grey, starszy aktuariusz, chudy, łysy, pięćdziesięcioletni, w okularach z tak grubymi szkłami, że aż chciało się myśleć, że to przez nie garbi się w ramionach, akurat stał; ewidentnie przerwali mu, wchodząc. Wyglądało na to, że stracił wątek – podrapał się w roztargnieniu pod lewą pachą i przywitał ich zaledwie zdawkowym skinieniem głowy.
Natomiast Chalmers powitał spóźnionych bardzo serdecznie, nie pozwolił dokończyć przeprosin, zaprosił na wolne miejsca – oczywiście w pierwszym rzędzie. Zegar na ścianie zamiast planowej dziesiątej trzydzieści pokazywał za dwie jedenastą. Philip, starając się nie zwracać na niego uwagi, wziął z przydzielonego mu fotela teczkę z papierami i rozdał mechaniczne uśmiechy współpracownikom, których znał przelotnie, z widzenia.

 
Wesprzyj nas