Trzech bohaterów w klasycznej powieści fantasy. Przygodowa historia garściami czerpiąca ze schematów gatunku.


Logena Dziewięciopalcego, cieszącego się złą sławą barbarzyńcę, opuszcza w końcu szczęście. Czeka go los martwego barbarzyńcy, który pozostawi po sobie tylko pieśni i równie martwych przyjaciół.

Jezal dan Luthar, uosobienie egoizmu, żywi jedno pragnienie: odnieść zwycięstwo w kręgu szermierczym. Lecz zbliża się wojna, a na polach bitewnych lodowatej Północy walczy się według brutalniejszych zasad niż w turnieju.

Inkwizytor Glokta, kaleka, który stał się oprawcą, nie ucieszyłby się z niczego bardziej niż z widoku Jezala powracającego do domu w trumnie. Z drugiej strony człowiek ten nienawidzi każdego. Konieczność tępienia zdrady w sercu Unii, przesłuchanie za przesłuchaniem, nie zyskuje mu przyjaciół, a kolejne zwłoki pozostawiają za sobą ślad, który może doprowadzić do samego skorumpowanego serca rządu – jeśli Glokta utrzyma się dostatecznie długo przy życiu, by owym tropem podążyć…

Joe Abercrombie
Ostrze
Seria: Pierwsze Prawo – Księga 1
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Premiera: 4 marca 2015

Pytania

Dlaczego to robię?
Kuśtykając korytarzem, inkwizytor Glokta po raz tysięczny zadawał sobie to pytanie. Ściany były otynkowane i pobielone, chociaż nie jakoś ostatnio. Zalatywało stęchlizną, wnętrze sprawiało wrażenie zapuszczonego. Nie było w nim okien, ponieważ korytarz biegł głęboko pod powierzchnią ziemi. W świetle latarń powolne cienie rozpływały się po kątach.
Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć to robić?
Kroki Glokty rozbrzmiewały miarowo na brudnych płytkach posadzki: najpierw pewny stukot obcasa prawego buta, potem puknięcie laski, wreszcie wlokące się bez końca szuranie lewej stopy, któremu towarzyszył znajomy ból, przeszywający nogę od kostki przez kolano i pośladek aż po plecy. Klik, stuk, ból. W takim rytmie się poruszał.
Od czasu do czasu brudną monotonię korytarza przełamywały masywne drzwi nabijane pasami rdzewiejącego żelaza. Przy jednych Glokta odniósł wrażenie, że słyszy dobiegający zza nich stłumiony okrzyk bólu.
Ciekawe, co za nieszczęśnik jest teraz za nimi przesłuchiwany? Jakiej zbrodni jest winien? Jakiej nie? Jakie sekrety próbuje się tam wyszarpnąć, jakie kłamstwa zgłębić, jakie zdrady obnażyć?
Glokcie nie było dane zbyt długo nad tym rozmyślać. Przerwały mu schody.
Gdyby dostał zgodę, by potorturować dowolnego człowieka, zupełnie dowolnego, bez zastanowienia wybrałby tego, który wymyślił schody. Kiedy był młody i powszechnie podziwiany, zanim przytrafiło mu się to nieszczęście, w ogóle ich nie zauważał: przeskakiwał po dwa stopnie i beztrosko szedł swoją drogą. Niestety, to się skończyło.
Są wszędzie. Nie można przejść z piętra na piętro, żeby na nie nie trafić. W dodatku mało kto zdaje sobie sprawę, że schodzenie po nich jest gorsze od wchodzenia. Bo kiedy się wchodzi, z reguły krócej się spada.
Ten odcinek schodów znał doskonale: szesnaście stopni wyciosanych z gładkiego kamienia, lekko wytartych pośrodku, nieco wilgotnych, jak wszystko tutaj, na dole. Nie miały poręczy, nie było czego się przytrzymać.
Szesnastu wrogów. Wyzwanie jak się patrzy.
Opracowanie najmniej bolesnej metody schodzenia po schodach zabrało Glokcie sporo czasu. Szedł bokiem, jak krab. Najpierw laska, następnie lewa stopa, potem prawa; bólowi – silniejszemu niż zwykle, gdy lewa noga przyjmowała na siebie ciężar ciała – towarzyszyło uporczywe kłucie w karku.
Dlaczego boli mnie szyja, kiedy schodzę po schodach? Przecież jej nie obciążam. Prawda?
A jednak nie mógł zaprzeczyć istnieniu bólu.
Zatrzymał się na czwartym stopniu od dołu. Prawie je pokonał. Zaciśnięta na uchwycie laski dłoń drżała, lewa noga rwała go wściekle. Powiódł językiem po dziąsłach w miejscu, gdzie dawniej miał przednie zęby, wziął głęboki wdech i ruszył naprzód. Kostka nie wytrzymała, wykręciła się makabrycznie pod jego ciężarem i runął w przepaść, szarpiąc się i kolebiąc na boki. Jak pijak, zatoczył się na kolejny stopień, drapiąc paznokciami gładką ścianę. Jęknął ze zgrozy.
Ty durniu! Ty skończony durniu!
Laska wypadła mu z ręki i zaklekotała na podłodze, niezdarne stopy zmagały się jeszcze chwilę z kamieniem, zanim w końcu znalazł się na dole. Jakimś cudem wciąż stał.
Teraz. To jest ta potworna, piękna, rozciągnięta do niemożliwości chwila pomiędzy uderzeniem się w paluch i odczuciem tego faktu. Ile mam czasu, nim przyjdzie ból? Jak straszny będzie?
Z rozdziawionymi ustami, dysząc ciężko, wsłuchał się w zwiastujące ból mrowienie.
A oto i on…
Męka była niewysłowiona, ognisty skurcz przeszył całą lewą połowę ciała, od stopy po szczękę. Glokta kurczowo zacisnął powieki łzawiących oczu, przytknął prawą dłoń do ust z taką siłą, że zatrzeszczały knykcie. Resztki zębów zgrzytnęły o siebie, ale piskliwy, rzężący jęk i tak dobył się z jego ust.
Krzyczę czy się śmieję? Jak mam to rozróżnić?
Łapał gwałtownie powietrze, bulgocząca wydzielina z nosa klei­ła mu się do dłoni, zdeformowane ciało dygotało z wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie równowagi.
Spazm minął. Glokta ostrożnie poruszył kończynami, każdą z osobna, po kolei, starając się oszacować szkody. Noga paliła go żywym ogniem (pomijając samą stopę, która całkiem mu zdrętwiała); przy każdym ruchu trzeszczało mu w karku, paskudne żądełka bólu sięgały od nasady szyi w dół kręgosłupa.
Nie najgorzej, zważywszy na okoliczności.
Schylił się z wysiłkiem i pochwycił laskę w dwa palce. Wyprostował się znów, wierzchem dłoni otarł smarki i łzy.
To się nazywa dreszcz emocji. Czy mi się podobało? Dla przeciętnego człowieka schody to zwykła rzecz. Dla mnie – prawdziwa przygoda!
Utykając, zagłębił się w korytarz. Parsknął cichym śmiechem i wciąż uśmiechał się leciutko, gdy stanął przed swoimi drzwiami i wszedł za nie.
Brudne białe pudełko z dwojgiem drzwi umieszczonych naprzeciw siebie. Nieprzyjemnie niski sufit, pałające nazbyt jasnym światłem lampy. Z jednego kąta podpełzła wilgoć, tynk obłaził purchlami upstrzonymi czarnymi plamkami pleśni. Ktoś próbował zmyć podłużną plamę krwi z jednej ze ścian, ale niezbyt się do tego przyłożył.
W głębi pomieszczenia stał praktyk Szron z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi. Z kamienną twarzą skinął Glokcie głową. Inkwizytor odpowiedział mu w ten sam sposób. Pomiędzy nimi znajdował się przyśrubowany do podłogi, porysowany i poplamiony drewniany stół. Po bokach stały dwa krzesła. Na jednym z nich siedział nagi, gruby mężczyzna z rękami związanymi za plecami, w brązowym płóciennym worku na głowie. Jego stłumiony, przyśpieszony oddech był jedynym dźwiękiem rozlegającym się w pokoju. Było zimno, lecz grubas pocił się obficie.
Ma powody.
Glokta podkuśtykał do drugiego krzesła, starannie oparł laskę o skraj stołu i powoli, ostrożnie, z mozołem usiadł. Wykręcił szyję w lewo, w prawo, aż w końcu pozwolił ciału osunąć się bezwładnie do względnie komfortowej pozycji. Gdyby pozwolono mu uścisnąć dłoń dowolnego człowieka, zupełnie dowolnego, bez zastanowienia wybrałby tego, który wymyślił krzesło.
Dzięki niemu moje życie prawie da się znieść.
Szron bezszelestnie wynurzył się z kąta, dwoma palcami – bladym mięsistym wskazującym i grubym białym kciukiem – złapał za górną krawędź worka i na dany przez Gloktę znak zerwał go z głowy ofiary. Ostre światło oślepiło Salema Rewsa.
Wredna, świńska, paskudna gęba. Rews, ty wredna, paskudna świnio. Ty odrażający wieprzu. Założę się, że jesteś już gotowy się przyznać, gotowy gadać i gadać, bez przerwy, aż wszystkich nas zacznie od tego mdlić.
Na policzku Rewsa widniał jeden potężnych rozmiarów siniak, drugi zdobił żuchwę nad podwójnym podbródkiem. Kiedy ­załzawione oczy oswoiły się ze światłem, Rews rozpoznał siedzącego naprzeciw Gloktę i na jego twarzy nagle odmalowała się nadzieja.
Jakże płonna nadzieja. Jakże płonna.
– Glokta, musisz mi pomóc! – jęknął Rews, wychylając się w przód, na ile pozwalały na to więzy. Słowa płynęły z jego ust rozpaczliwie bełkotliwym strumieniem. – Zostałem fałszywie oskarżony, przecież wiesz! Jestem niewinny! Przyszedłeś mi pomóc, prawda? Jesteś moim przyjacielem! Masz znajomości. Jesteśmy przyjaciółmi. Przyjaciółmi! Mógłbyś się za mną wstawić! Jestem niewinnym człowiekiem, zostałem fałszywie oskarżony! Jestem…
Glokta uciszył go, podnosząc dłoń. Przez chwilę wpatrywał się w znajomą twarz Rewsa takim wzrokiem, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Odwrócił się do Szrona.
– Powinienem znać tego człowieka? – zapytał.
Albinos nie odpowiedział. Maska praktyka zasłaniała dolną połowę jego twarzy, górna część zaś niczego nie zdradzała. Patrzył na siedzącego na krześle więźnia różowymi oczami, martwymi jak oczy trupa. Nie mrugał. Nie zamrugał odkąd Glokta znalazł się w pokoju.
Jak on to robi?
– To ja, Rews! – wysyczał spanikowany grubas. Jego głos przybierał coraz bardziej piskliwą nutę. – Salem Rews! Przecież mnie znasz, Glokta! Razem walczyliśmy na wojnie, zanim… no wiesz… Byliśmy przyjaciółmi! Byliśmy…
Glokta znów dał mu znać, żeby zamilkł, i rozsiadł się wygodniej. Postukał paznokciem po niedobitkach zębów, jak człowiek pogrążony w głębokiej zadumie.
– Rews… Brzmi znajomo. Kupiec, członek Gildii Bławatników. Ponoć człowiek zamożny, tak mówią. Teraz sobie przypominam… – Glokta pochylił się nad stołem i dla większego efektu zawiesił na chwilę głos. – Był zdrajcą! Został aresztowany przez inkwizycję, a jego majątek skonfiskowano! Widzisz, Rews uknuł spisek mający na celu wymiganie się od królewskich podatków.
Rews rozdziawił szeroko usta.
– Królewskich podatków! – powtórzył Glokta i uderzył otwartą dłonią w stół.
Grubas wybałuszył oczy. Musnął językiem jeden z zębów.
Górny, po prawej. Drugi od tyłu.
– Ale, ale… Gdzie się podziały moje maniery? – zagadnął retorycznie Glokta. – My mogliśmy być w przeszłości znajomymi, nie sądzę jednak, byś miał okazję poznać mojego asystenta. Praktyku Szron, proszę się przywitać z tym tłuściochem.
Cios – mimo że wymierzony otwartą dłonią – był wystarczająco silny, żeby wysadzić Rewsa z krzesła. Samo krzesło zaklekotało tylko, ale się nie przewróciło.
Jak on to robi? Żeby zwalić więźnia na ziemię, nie przewracając krzesła…
Rews rozciągnął się jak długi na posadzce. Gulgotał coś z twarzą przyciśniętą na płask do kafelków.
– Przypomina mi wieloryba wyrzuconego przez fale na plażę – zauważył beznamiętnie Glokta.
Albinos złapał Rewsa za jedną rękę, dźwignął go i pchnął z powrotem na krzesło. Rozcięty policzek kupca krwawił, ale w świńskich oczkach malował się teraz upór.
Niektórzy od bicia miękną, inni twardnieją. Nigdy bym nie pomyślał, że ten akurat okaże się twardzielem, ale cóż, życie jest pełne niespodzianek.
Rews splunął krwią na stół.
– Posuwasz się za daleko, Glokta, powiadam ci. Bławatnicy to szanowana gildia. I wpływowa! Nie będzie tego tolerować! Jestem znanym człowiekiem! Moja żona na pewno już zwróciła się do króla z wnioskiem o zapoznanie się z moją sprawą!
– Ach tak, twoja żona… – Glokta uśmiechnął się smutno. – Piękna kobieta. Piękna i młoda. Chyba nieco zbyt młoda dla ­ciebie. Niestety, skorzystała z okazji do pozbycia się ciebie i sama oddała nam twoje księgi. Wszystkie księgi.
Rews zbladł.
– Przejrzeliśmy je. – Glokta wskazał wyimaginowany plik papierów po lewej stronie blatu. – I porównaliśmy z księgami skarbnika królewskiego. – Skinął na drugi nieistniejący stos, po prawej stronie. – Wyobraź sobie nasze zaskoczenie, kiedy się okazało, że sumy się nie zgadzają. Do tego doszły nocne wizyty twoich pracowników w magazynach w starej dzielnicy, małe łodzie niefigurujące w rejestrze, łapówki dla urzędników, sfałszowana dokumentacja… Mam wymieniać dalej? – Z najwyższą dezaprobatą pokręcił głową.
Grubas przełknął ślinę i oblizał wargi. Podsunięto mu pióro, atrament i szczegółowe zeznanie, gotowe, wypisane przez Szrona pięknym, równym charakterem pisma. Brakowało tylko podpisu.
Który dostanę tu i teraz.
– Przyznaj się, Rews – wyszeptał Glokta – a całą tę smutną sprawę uda się zakończyć bezboleśnie. Przyznaj się i wskaż swoich wspólników. I tak wiemy, kim są, a w ten sposób wszystkim ułatwisz życie. Nie chcę cię skrzywdzić, naprawdę; to mi nie sprawi przyjemności.
Nic mi jej nie sprawi.
– Przyznaj się. Przyznaj się, a zostaniesz oszczędzony. Wygnanie w Anglandzie wcale nie jest takie straszne, jak się mówi. Tam też można się przyjemnie urządzić, a każdy dzień uczciwej pracy w służbie króla daje ogromną satysfakcję. Przyznaj się!
Rews wbił wzrok w posadzkę, oblizując ząb.
Glokta osunął się na oparcie krzesła i westchnął ciężko.
– Jeśli tego nie zrobisz – zapowiedział – wrócę ze swoimi narzędziami.
Szron zrobił krok naprzód, jego potężny cień padł na twarz grubasa.
– Ciało znalezione w porcie – szeptał Glokta – wzdęte od morskiej wody, potwornie okaleczone… nie do rozpoznania, absolutnie nie do rozpoznania. – Dojrzał do tego, żeby mówić. Spasiony, dojrzały, lada chwila pęknie. – Czy rany zadano przed śmiercią, czy już po? – zapytał pogodnym tonem, patrząc w sufit. – Czy tajemniczy zmarły był mężczyzną, czy kobietą? – Wzruszył ramionami. – Kto to może wiedzieć?
Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Rews ożywił się, na nowo przepełniony nadzieją.
Nie teraz, do licha!
Szron podszedł do wejścia i uchylił drzwi. Padły jakieś słowa, drzwi się zamknęły i Szron nachylił się nad Gloktą.
– Fo Fewehah – zabrzmiał niewyraźny bełkot Szrona, z którego Glokta wywnioskował, że za drzwiami czeka Severard.
Tak szybko?
Uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby usłyszał dobre wieści. Rews nieco sposępniał.
Jak to możliwe, że człowiek, który zawodowo zajmował się ukrywaniem faktów, w tym pokoju nie potrafi ukryć nawet własnych emocji?
Znał odpowiedź na to pytanie.
Trudno zachować spokój, kiedy jesteś przerażony, bezradny, osamotniony i zdany na łaskę ludzi, którzy nie wiedzą, co to łaska. Nikt nie wie o tym lepiej ode mnie.
Westchnął i, przywołując swój najbardziej znużony prozą życia ton, zapytał:
– Chcesz złożyć zeznanie?
– Nie!
Świńskie ślepia więźnia na nowo zapałały nieposłuszeństwem. Glokta odpowiedział milczącym, czujnym spojrzeniem. Zacmokał bezzębnymi dziąsłami.
Zaskakujące. Naprawdę zaskakujące. Ale przecież dopiero zaczynamy.
– Przeszkadza ci ten ząb, Rews?
Glokta wiedział o zębach dosłownie wszystko. Nad jego własnymi pracowali najlepsi.
Albo najgorsi, zależy jak na to spojrzeć.
– Chwilowo muszę cię opuścić, ale przez ten czas będę myślał o twoim zębie. Będę się bardzo poważnie zastanawiał, co z nim zrobić. Chciałbym również, żebyś ty z kolei bardzo poważnie zastanowił się nad podpisaniem swojego zeznania.
Nieporadnie wstał od stołu i rozprostował obolałą nogę.
– Wydaje mi się jednak, że powinieneś odpowiednio zareagować na zwyczajne bicie, dlatego przez najbliższe pół godziny zostawię cię pod opieką praktyka Szrona.
Usta Rewsa stały się bezgłośnym krążkiem zaskoczenia. Albinos podniósł krzesło razem z więźniem i powoli obrócił je w swoją stronę.
– W tej dziedzinie Szron nie ma sobie równych – dodał Glokta.
Szron sięgnął po parę sfatygowanych skórzanych rękawic i zaczął je starannie zakładać na wielgachne dłonie, powoli, palec po palcu.
– A ty przecież zawsze lubiłeś to, co najlepsze. Prawda, Rews?
Inkwizytor ruszył do drzwi.
– Zaczekaj! Glokta! – zakwilił Rews przez ramię. – Zaczekaj, ja…
Obleczona w rękawicę dłoń Szrona zacisnęła się na jego ustach. Wyprostowany palec drugiej dłoni praktyk przyłożył do swojej maski.
– Ćfffff – powiedział.
Szczęknął zatrzask zamykanych drzwi.
Severard stał oparty plecami o ścianę korytarza, zaparłszy się o nią stopą podkulonej nogi. Pogwizdywał fałszywie pod maską i przeczesywał palcami długie proste włosy. Na widok Glokty wyprostował się i ukłonił lekko. Po jego oczach było widać, że się uśmiecha.
On się zawsze uśmiecha.
– Superior Kalyne chce się z panem widzieć – powiedział Severard z tym swoim silnym, pospolitym akcentem. – Osobiście uważam, że nigdy jeszcze nie widziałem, żeby tak się wściekał.
– Severardzie, moje ty biedactwo, musisz być przerażony. Masz walizeczkę?
– Mam.
– Wziąłeś coś dla Szrona?
– Tak.
– Dla żony też, mam nadzieję?
– O tak. – Oczy Severarda uśmiechnęły się jeszcze szerzej niż przedtem. – Moja żona nie będzie narzekać. Jeśli kiedyś się takowej dosłużę.
– Doskonale. Śpieszę zatem odpowiedzieć na wezwanie superiora. Odczekaj pięć minut, a potem wejdź ze skrzynką.
– Mam tak po prostu wparować do jego gabinetu?
– Dla mojej przyjemności możesz go na dodatek dźgnąć prosto w twarz.
– Jak pan sobie życzy, inkwizytorze.
Glokta pokiwał głową, odwrócił się… i z powrotem odwrócił się do praktyka.
– Ale lepiej go nie dźgaj. Dobrze, Severardzie?
Praktyk uśmiechnął się oczami i schował nóż. Glokta przewrócił oczami i stukając laską w płytki podłogi, pokuśtykał w swoją stronę. Noga tętniła mu bólem. Klik, stuk, ból. W takim rytmie się poruszał.

***

Gabinet superiora był przestronnym, bogato wyposażonym pokojem na jednej z wyższych kondygnacji Domu Pytań, pokojem, w którym wszystko było zbyt duże i zbyt wyszukane. Za ogromnym, misternie zdobionym oknem, zajmującym większość jednej wyłożonej boazerią ściany, rozpościerał się widok na wypielęgnowany ogród. Równie olbrzymie i ozdobne biurko stało pośrodku wielobarwnego dywanu z ciepłych i egzotycznych krain. Łeb jakiegoś zwierzęcia z krain zimnych, choć wcale nie mniej egzotycznych, wisiał nad kamiennym kominkiem, w którym tlił się żałosny, bliski wygaśnięcia ogienek.
Jednakże przy superiorze Kalyne przepyszny pokój wydawał się mały i smętny. Potężny, rumiany, dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna nosił obfite siwe bokobrody, jakby chciał w ten sposób nadrobić braki w przerzedzonym owłosieniu głowy. Budził zgrozę nawet w szeregach inkwizycji, lecz Glokta dawno przekroczył punkt, w którym mógłby się go bać, i obaj zdawali sobie z tego sprawę.
Za biurkiem stało duże, ozdobne krzesło, ale superior wolał przechadzać się po pokoju, pokrzykując i wymachując rękami. Glokta siedział na meblu, który – choć bez wątpienia drogi – został zaprojektowany specjalnie w taki sposób, żeby był maksymalnie niewygodny dla użytkownika.
Niezbyt mi to przeszkadza. Niewygoda to i tak najlepsze, na co mogę liczyć.
Kiedy superior ciskał na niego gromy, on zabawiał się myślą o zastąpieniu zwierzęcego łba nad kominkiem głową Kalyne’a.
Do złudzenia przypomina ten swój kominek, wielki dureń. Wygląd imponujący, ale w środku niewiele się dzieje. Ciekawe, jak by się zachował podczas przesłuchania? Zacząłbym od tych jego kretyńskich bokobrodów.
Twarz Glokty niezmiennie pozostawała maską wyrażającą uwagę i szacunek.
– Tym razem przeszedłeś sam siebie, Glokta. Ty obłąkany kaleko! Jak się bławatnicy dowiedzą, każą cię obedrzeć ze skóry!
– Próbowałem obdzierania. Łaskocze.
Do diaska, trzymaj gębę na kłódkę i uśmiechaj się. Gdzie jest ten pogwizdujący błazen Severard? Kiedy stąd wyjdę, każę go oskórować.
– Świetnie, Glokta, świetnie. Wręcz doskonale! Patrz, jak zaśmiewam się do rozpuku! Unikanie królewskich podatków? – Superior zmarszczył brwi i nastroszył bokobrody. – Królewskich podatków?! – wrzasnął, obryzgując Gloktę kropelkami śliny. – Wszyscy to robią! Bławatnicy, kupcy korzenni, wszyscy! Każdy głupi, który tylko ma łódź!
– Ale ten był wyjątkowo bezczelny, superiorze. To była dla nas zniewaga. Czułem, że musimy…
– Czułeś, tak? – Czerwony na twarzy Kalyne aż dygotał ze złości. – Otrzymałeś przecież jasne polecenie: zostawić w spokoju bławatników, kupców korzennych i inne duże gildie!
Jeszcze przyśpieszył kroku w swojej przechadzce tam i z powrotem po pokoju.
Dywan ci się wytrze, jak będziesz tak po nim pomykał. I gildie będą ci musiały kupić nowy.
– Ale nie, ty musiałeś coś poczuć! No to teraz będziemy musieli się z tego wycofać! Będziemy musieli go wypuścić, a ty musisz znaleźć drogę do uniżonych przeprosin! Co za przeklęta hańba! Przez ciebie wyszedłem na idiotę! Gdzie on w ogóle teraz jest?
– Zostawiłem go pod opieką praktyka Szrona.
– Tego mamroczącego zwierzęcia? – Superior w desperacji darł sobie włosy z głowy. – Czyli już jest za późno, prawda? Został z niego strzęp człowieka! Nie możemy go odesłać do domu w takim stanie! Jesteś skończony, Glokta. Skończony! Idę z tym prosto do arcylektora! Prosto do arcylektora!
Severard otworzył kopniakiem drzwi i swobodnym krokiem wmaszerował do gabinetu. Pod pachą niósł drewnianą skrzynkę.
W samą porę.
Superior wytrzeszczył oczy, rozdziawił usta i zaniemówił z wściekłości, gdy Severard postawił skrzynkę na biurku, czemu towarzyszył głuchy łoskot i metaliczny brzęk.
– Co to ma znaczyć, do…
Severard podniósł wieko i Kalyne zobaczył pieniądze. Całą masę śliczniutkich pieniędzy. Urwał w pół zdania, jego usta zamarły w bezruchu, niezdolne uformować następne słowo. Na jego twarzy odmalowało się najpierw zaskoczenie, potem niezrozumienie, na koniec ostrożność. Odął wargi i powoli usiadł.
– Dziękuję, praktyku Severardzie – powiedział Glokta. – Możesz odejść.
Severard wyszedł. Superior gładził w zadumie bokobrody, jego twarz z wolna odzyskiwała swój normalny różowy odcień.
– Skonfiskowane Rewsowi. Teraz to już własność korony, rzecz jasna. Pomyślałem, że powinienem oddać je panu jako swojemu bezpośredniemu przełożonemu, superiorze. Żeby mógł je pan przekazać do skarbca.
Albo kupić sobie większe biurko, pijawo.
Glokta pochylił się, opierając dłonie na kolanach.
– Mógłby pan chyba wyjaśnić, że Rews posunął się za daleko, ludzie zaczęli zadawać pytania i trzeba było kogoś przykładnie ukarać. Nie można przecież dopuścić do tego, żeby zarzucano nam bierność. A tak… duże gildie zaczną się niepokoić. I spokornieją.
A kiedy się zaczną niepokoić, będziesz mógł z nich więcej wydusić.
– Z drugiej strony, zawsze może im pan powiedzieć, że jestem obłąkanym kaleką, i obwinić mnie o wszystko.
Glokta widział już, że superiorowi zaczyna się to podobać. Starał się tego nie okazywać, ale baczki drżały mu na widok takiej fortuny.
– W porządku, Glokta. W porządku. Dobrze. – Wyciągnął rękę i starannie zamknął wieko skrzynki. – Ale jeśli jeszcze kiedyś ośmielisz się pomyśleć o czymś podobnym… to najpierw przyjdź z tym do mnie, dobrze? Porozmawiamy. Nie lubię niespodzianek.
Glokta wstał z wysiłkiem i, kulejąc, skierował się do wyjścia.
– Aha, jeszcze jedno – usłyszał za sobą.
Odwrócił się sztywno. Kalyne przyglądał mu się z powagą spod kapryśnych, krzaczastych brwi.
– Kiedy udam się na spotkanie z bławatnikami, będę musiał zabrać ze sobą zeznanie Rewsa.
Glokta uśmiechnął się szeroko, odsłaniając lukę po przednich zębach.
– Żaden kłopot, superiorze.

 
Wesprzyj nas