Małgorzata Gutowska – Adamczyk w swojej najnowszej powieści zabiera czytelniczki do XIX-wiecznej Francji. „Podróż do Miasta Świateł. Róża z Wolskich” to historia, w której wielka miłość przeplata się z marzeniami o twórczym spełnieniu i chwilami lęku. To musi być bestseller.


Małgorzata Gutowska-Adamczyk - Róża z WolskichTytułową Różę z Wolskich czytelnicy trylogii „Cukiernia pod Amorem” zapewne pamiętają. Ta postać, choć epizodyczna, zwracała uwagę: wyemancypowana malarka będąca obiektem westchnień hrabiego Tomasza Zajezierskiego, egzotyczny ptak na mazowieckiej prowincji, intrygowała. Małgorzata Gutowska – Adamczyk nie pozwoliła jednak czytelnikom nacieszyć się tą bohaterką. Namiętny romans zwieńczył niespodziewany wyjazd Róży. Dokąd wtedy wyjechała? Odpowiedź na to pytanie znajdą czytelnicy w najnowszej książce popularnej pisarki. Rozwinęła ona bowiem do pełnowymiarowej powieści losy tej ciekawej postaci. I nie tylko tej, bo „Podróż do Miasta Świateł. Róża z Wolskich” stanowi też swoisty epilog losów Igi Hryć i jej rodziny. Zacznijmy jednak od początku – „Różę z Wolskich” mogą bowiem z równym komfortem czytać zarówno fani „Cukierni pod Amorem” jak i osoby, które nie miały styczności z wcześniejszymi pracami Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk.

Oto przenosimy się do XIX wiecznego Paryża razem z małą Różą i jej surową matką. Dla obu kobiet nie jest to radosny czas. Ojciec Róży trafił na zesłanie, a ona sama jest niemową. Matka przekonana przez rezydującego w stolicy Francji wuja Izydora przywiozła ją do Paryża by szukać pomocy dla dziecka u najlepszych lekarzy. Ledwo jednak daje sobie radę z emocjami jakie nią targają. Wie, że legł w gruzach cały świat, jaki znała i kochała, i wcale nie pociesza jej fakt, że nie jest w takim położeniu jedyna. Trwa bowiem okres Wielkiej Emigracji na podłożu polityczno-patriotycznym. Do Francji ściąga polska szlachta, żołnierze powstańczy, członkowie Rządu Narodowego, politycy, pisarze, artyści, inteligencja. Nie wszystkim dana będzie bezpieczna przystań, o czym Róża i jej matka prędko się przekonają. Wbrew niesprzyjającym okolicznościom Róża chłonie inspirującą atmosferę Miasta Świateł i odkrywa u siebie artystyczny talent. Zbieg okoliczności, a później także konieczność sprawiają, że dziewczynka styka się ze środowiskiem paryskich malarzy. Z upływem lat uświadamia sobie jak ważny jest dla niej świat sztuki. Dojrzewa, zaczyna rysować, wreszcie staje za sztalugą. Determinacja, nietypowa jak dla kobiety owych czasów, motywowana jest miłością, z którą raz Róża walczy, a raz jej się poddaje. Miłość ta ma swe korzenie w tym samym miejscu gdzie zainteresowanie Róży malarstwem: w pracowni, w której jako dziecko pozowała do portretu studentom. Jak panienka z dobrego domu trafiła w takie miejsce? Odpowiedź na to pytanie warto samemu znaleźć w książce.

Na kartach „Róży z Wolskich” rozgrywa się także inna historia, zupełnie współczesna. Jej bohaterką jest Nina, historyk sztuki, która przyjeżdża do Gutowa pochować ciotkę. Ta smutna okoliczność sprowadza ją do pałacu w Zajezierzycach, gdzie zatrzymuje się na nocleg. Niespodziewanie jego właścicielka prosi Ninę o pomoc w ustaleniu autorstwa pewnego portretu. Małgorzata Gutowska-Adamczyk wiedzie czytelników poprzez te dwie opowieści, przeplatając między sobą epizody z XIX i XXI wieku. Ów zabieg, który przeważnie nadaje tempa powieściom, tutaj sprawia pewien zawód z powodu proporcji: opowieść z dawnych lat jest rozbudowana, pełna detali i emanująca bogactwem historycznych nawiązań. Wątek współczesny zajmuje znacznie mniej miejsca, jest też o wiele skromniejszy w wydarzenia. Nie przekreślajmy go jednak – „Podróż do Miasta Świateł. Róża z Wolskich” będzie mieć bowiem swoją kontynuację. Może druga część przyniesie czytelnikom zaskoczenie w powyższej kwestii?

***

Typuję „Różę z Wolskich” na bestseller. To przyjemna, dająca wytchnienie od codziennych zmartwień opowieść łącząca wszystko, czego znękany szarą rzeczywistością czytelnik bardzo potrzebuje. Najpiękniejsze miasto świata w swych najbardziej burzliwych i przełomowych latach, interesujące uwarunkowania społeczne, przekrój przez przeróżne środowiska: od biedoty po żyjącą wystawnie arystokrację, sztuka i miłość, odrobina niepewności, chwile strachu – wszystko to znalazło się na kartach nowej powieści Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Pisarka przygotowując ów tom musiała wykonać wielką pracę – odmalowanie realiów odległej epoki w sposób wiarygodny jest bowiem niełatwym zadaniem, a w tym przypadku udało się to wyśmienicie. Paryż Gutowskiej-Adamczyk pozwala przenieść się do innej rzeczywistości, a to najlepsze lekarstwo na kryzys. Polecam.

Agnieszka Kantaruk

Premiera książki „Podróż do Miasta Świateł. Róża z Wolskich” już 17.10.2012
Wydawnictwo Nasza Księgarnia

***

Zaloguj się i skomentuj. Pośród autorów komentarzy losujemy nagrody książkowe.
Zobacz więcej informacji


Paryż marzec 1867

Miasto u jej stóp jaśniało niczym wielobarwny dywan utkany ze światła. Migotało, czarowało, oszałamiało. Zachwycona nocą i niezwykłym widokiem, chłonęła magiczne obrazy fajerwerków co rusz wybuchających ponad Polem Marsowym. Oglądane z podparyskiego wzgórza Montmartre przypominały Perseidy, spadające gwiazdy. Najpierw unosiły się wysoko, potem zataczały wdzięczny łuk, aż znienacka gasnąc, wtapiały się w ciemność. Inne nieoczekiwanie pękały, rozszczepiając się na tysiące drobin, by opaść pod postacią srebrzystego deszczu lub utonąć w połyskujących złotem rzekach wielkich bulwarów.

„Czyżby wszystkie gwiazdy naraz spadły?” – przestraszyła się i przytrzymując dłonią kapelusz, zadarła głowę. Na poszarzałym firmamencie, jakby zawstydzone, wisiały nad rozświetlonym miastem mocno wyblakłe konstelacje. „Nasze ładniejsze!” – pomyślała z satysfakcją, wspomniawszy wyprawy do kościoła na nabożeństwo pasterki i granatowy nieboskłon aż kipiący od gwiazd podczas mroźnych nocy Bożego Narodzenia.

„Miasto świateł” zachwycało jednak na tysiąc różnych sposobów i z pewnością żadne inne miejsce na świecie nie mogło konkurować z Paryżem, który po zmroku robił jeszcze większe wrażenie niż za dnia, kiedy zadziwiał i przerażał ogromem budynków, hałasem czynionym przez powozy oraz pieszych na bulwarach, zachwycał pięknem kościołów, mnogością pałaców, szerokością ulic, urokiem parków, szokował liczbą teatrów, restauracji, pasaży czy pawilonów wzniesionych specjalnie na wystawę światową.

Zdumiewał przybysza z prowincji różnobarwnym tłumem, przemierzającym miasto wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu coraz to nowych atrakcji. Takiego mrowia wychowana na wsi dziewczynka nie widziała jeszcze nigdy. Gdy przed niespełna dwoma tygodniami wysiadła z pociągu na Gare du Nord, zmęczona kilkudniową podróżą postanowiła, że nigdy nie polubi Paryża. Przestraszył ją hałaśliwy dorożkarz mówiący bełkotliwym francuskim, zatrwożyły piętrowe omnibusy, rozczarowały rozkopane ulice, kurz i błoto, rudery na peryferiach oraz dziury w ziemi, pozostałe po zburzonych domach w centrum. Pośpiech, który odczuła podczas swej pierwszej przejażdżki z dworca do domu wuja, napełnił ją trwogą. Ale te przykre wrażenia powoli ustępowały, miasto zaś, poznawane coraz lepiej dzięki kolejnym wycieczkom, z dnia na dzień zyskiwało jej względy. Zresztą jak mogło być inaczej? Czy ktokolwiek zdołał się oprzeć jego urokowi?

Rzuciła szybkie spojrzenie na matkę, by sprawdzić, czy ona również podziwia obraz rozświetlonego nocnego Paryża. Ale Krystyna Wolska stała sztywno, bez uśmiechu, utkwiwszy wzrok gdzieś w zamykającej horyzont czerni. Od początku uważała tę późnowieczorną eskapadę za szaleństwo i zgodziła się na nią wyłącznie dlatego, że wuj Izydor tak bardzo nalegał.

– Zamknij usta, Różo! – syknęła, nie potrafiąc ukryć rozdrażnienia. – Masz już prawie dziewięć lat, w tym wieku nie powinno się zapominać o dobrych manierach. Róża posłusznie opuściła wzrok i dygnęła. Z zamkniętych ust dziecka nie padło ani jedno słowo. Prawie nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała matkę uśmiechniętą. Liczyła na to, że niecodzienne doznania, dla których mimo późnej pory tłukli się tu dorożką przez prawie pół miasta, chociaż na chwilę rozchmurzą jej oblicze. Była to wszak winna wujowi, albowiem wszelkimi sposobami próbował umilić im pobyt w Paryżu. Dzięki jego uprzejmości widziały już przecież tyle zabytków i ciekawych miejsc; mogłyby nawet zapomnieć, po co tu w ogóle przyjechały.

Okazuje się jednak, że tylko Róży się to udało. Matka, przygnieciona przez troski, załamana, wciąż przeżywająca wszystkie nieszczęścia, jakie ostatnio spadły na rodzinę Wolskich, nie potrafiła wydobyć się ze stanu przygnębienia, który ścinał chłodem jej oblicze. I nawet tak piękna podróż oraz zachwycające miasto i wielka feta z okazji wystawy powszechnej, wywołująca entuzjazm nie tylko zwykłych ludzi, ale nawet koronowanych głów, nie zmieniły zachowania Krystyny. Wuj Izydor wiedział o wszystkich zmartwieniach siostrzenicy i serdecznie jej współczuł, mimo to jednak twierdził z całą stanowczością, że zbyt surowo wychowuje ona małą.

– Ależ, ma chérie! – próbował ratować sytuację. – Wszak to moja wina, nie każ dziecku się smucić. Uśmiechnijże się, proszę! Zobacz, jaka ona szczęśliwa! Róża spod rondka swego kapelusika rzuciła matce nieśmiałe spojrzenie i rozbrajający uśmiech, ale Krystyna Wolska tym razem znów nie potrafiła zdobyć się na żaden miły odruch. − Popraw kapelusz, Różo! Wyglądasz niczym przekupka!

Dziewczynka posłusznie wyrównała kapelusz, a bezsilny wuj Izydor pokręcił głową. Rozumiał Krystynę, podzielał rozpacz spowodowaną skazaniem męża na długoletnią zsyłkę, poczucie beznadziejności, w jakim żyła, tragiczną sytuację finansową. Jednak przecież chciał dać jej wsparcie, dlaczego więc ciągle nie pozwalała sobie na ani jeden uśmiech i wciąż strofowała małą? Czyżby to miało przynieść jej ulgę?

Dziecko po każdej takiej uwadze stawało się smutne, pogrążone w zadumie, nieraz nawet uroniło cichą łzę. A przecież lekarz wyraźnie powiedział, żeby obchodzić się z Różą delikatnie, niepotrzebnie nie narażać na smutek, nie robić przykrych uwag, nie podnosić wobec niej głosu. Krystyna w obecności doktora Fourniégo przytaknęła wszystkiemu, a potem nie zastosowała się do żadnego ze wskazań.

Minione dwa tygodnie niemal od rana do wieczora spędzali w swoim towarzystwie i Izydor Ziółkowski miał okazję zauważyć niejedno takie zachowanie. Siostrzenica postępowała według niego zbyt surowo. Gdyby dziecku nic nie dolegało, można by to pominąć milczeniem, ale skoro przyjechała tu, aby dziewczynkę kurować, powinna słuchać zaleceń. Kilkakrotnie próbował poruszyć ten temat, jednak jako kawalerowi niezręcznie mu było wtrącać się do spraw wychowania.

– Wracamy? – rzucił żwawo, schwyciwszy lękliwe spojrzenie małej posłane matce.
– A gdzież my o tej porze znajdziemy fiakra? – Zapinając guziczek rękawiczki, Krystyna sposępniała jeszcze bardziej. – Pora już tak późna, że pewnie przyjdzie nam do rana szukać!

Ale nie spełniła się fatalna przepowiednia. Wielu ludzi tego pięknego majowego wieczora wybrało się na wzgórze, aby obejrzeć pokaz ogni bengalskich nad Polem Marsowym, i nim minął kwadrans, znalazła się wolna dorożka. Chwilę potem zjeżdżali już w dół, ku bulwarom. Róża, zmęczona nadmiarem wrażeń, przytuliła się do rękawa aksamitnego bolerka matki i zamknęła oczy. Dochodziła dziesiąta wieczór, dawno już powinna spać. W rytmicznym stukocie uderzających o bruk końskich kopyt powieki zaczęły się kleić także wujowi Izydorowi.

Tylko Krystyna Wolska nie pozwalała sobie na drzemkę, ktoś przecież musiał czuwać. Mimo że nie znała Paryża, rozglądała się uważnie, jakby chciała przyłapać woźnicę na tym, że obrał okrężną trasę. Przytrzymując drzemiące dziecko, siedziała sztywno wyprostowana z poważną, niemal wzgardliwą miną, ze zmarszczonym czołem i z opadniętymi kącikami ust, które ją postarzały, żłobiąc na twarzy brzydkie bruzdy. W skromnej czarnej sukni niemal całkowicie pozbawionej ozdób wyglądała niczym wdowa. Nie troszczyła się jednak o to, z pogardą odrzucając kokieterię. Zresztą czy ktokolwiek inny, znalazłszy się w podobnej sytuacji, dbałby o pozory?

Świat i miasto z jego urokami im piękniejsze, tym bardziej ją irytowały. Nie potrafiła i nie starała się nawet ukryć rozdrażnienia, w które wprawiało ją to niecichnące nigdy ludzkie rojowisko. Patrzyła z przerażeniem na zbyt strojne, obwieszone biżuterią oraz wyzywająco umalowane kobiety, z włosami ufarbowanymi na ognistorudy kolor i zgodnie z najnowszą modą ubrane w jaskrawe suknie czy chichoczących niczym podlotki, próbujących dotrzymać im kroku mężczyzn, dla których przymus zabawy i używania życia wydawał się najważniejszym przykazaniem.

Cały ten paryski światek, zbyt szalony, zbyt głośny, zbyt powierzchowny, mógłby wyprzeć z jej myśli i serca tragedię, której doświadczyła, zasklepić rozdrapywaną wciąż od nowa ranę. Drżała z obawy, że w końcu sama zacznie stroić miny wzorem napotykanych kobiet, które kpiąc ze swej reputacji, głośno się śmiały, odchylając do tyłu głowy. Nie mogła sobie pozwolić na radosne kontemplowanie miasta, bo poczułaby się jak zdrajczyni. A przecież powinna wytrwać w powadze, musiała pielęgnować swój ból, jej obowiązkiem było stawić opór szaleństwu ulic, podtrzymywać cierpienie, smutek i żałobę. Aż do końca być wierną złożonej przysiędze.

Nie chciała myśleć o tym, co się stało tam, w Polsce. Pamiętała tylko wypadki ostatnich dni. W jej uszach wciąż rozbrzmiewał gwar dworców kolei żelaznej, przenikliwe gwizdki oznajmiały odjazd pociągów. Czuła duszący zapach skłębionego dymu z parowozów, zdawało się, że słyszy miarowe dudnienie kół na szynach. Gdy tylko na jedną chwilę przymykała powieki, nieproszone zjawiały się obrazy z uciążliwej, kilkudniowej podróży. Wczesnoporanne lub późnonocne przesiadki w Aleksandrowie, Berlinie, Hanowerze, Kolonii i Liège.

 
Wesprzyj nas