“Mistrz opowieści” to intymny portret człowieka zmagającego się z fizycznym bólem, dotkniętego rodzinną tragedią, odpowiedzialnego za los najbliższych


Życiorysem Roalda Dahla można by obdarować kilka osób.

Wieczny chłopiec, ekscentryk, pisarz, lotnik, szpieg… Oswojony wiking, mroczny Norweg i pełen uroku młody człowiek o błyskotliwym poczuciu humoru.

Autor “Charliego i fabryki czekolady”, “Matyldy”, a także perwersyjnych opowiadań dla „Playboya” i scenariusza do filmu o Bondzie “Żyje się tylko dwa razy”.

Sypiał z najpiękniejszymi i najbogatszymi kobietami świata. Bywał na lunchach u Roosevelta, przyjaźnił się z amerykańskimi milionerami i wybitnymi artystami tamtego czasu, uwielbiał hazard. Życiorysem Roalda Dahla można by obdarować kilka osób.

“Mistrz opowieści” to intymny portret człowieka zmagającego się z fizycznym bólem, dotkniętego rodzinną tragedią, odpowiedzialnego za los najbliższych. Jednak Roald Dahl nie poddał się przeciwnościom – przekuł je na wspaniałe opowieści uwielbiane do dziś.

Donald Sturrock
Roald Dahl. Mistrz opowieści
Przekład: Maria Makuch
Wydawnictwo Znak
Premiera: 20 czerwca 2016


Rozdział dziewiętnasty

Szaman i szczęściarz

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Roald nabrał ogromnej pewności, że doskonale potrafi wniknąć w umysł dziecka. Sam już się starzał, jego ciało było źródłem bólu i często odmawiało mu posłuszeństwa – w połowie lat osiemdziesiątych był o dwa cale niższy w porównaniu ze wzrostem w wieku dwudziestu kilku lat – ale doskonale pamiętał własne dzieciństwo i świetnie potrafił wczuć się w dziecięcą mentalność.
Nawet gdy zbliżał się do siedemdziesiątki, jego niewinne dziecięce spojrzenie nie straciło blasku. „Umysł dziecka jest jak ciemny las. Jest pełen tajemniczych jeszcze nie ugrzecznionych myśli, które ulatują szybko jak sny” – pisał. „I czterdzieści czy pięćdziesiąt lat później dorosłemu niełatwo w pełni i wyraźnie sobie przypomnieć, jak to jest, kiedy się było małym chłopcem albo małą dziewczynką. A ja to pamiętam. Jestem tego absolutnie pewien”. Stosy codziennie przychodzących listów od młodych czytelników potwierdzały to przekonanie i umacniały go w poczuciu pewności co do słusznego wyboru pisarskiej drogi jako twórcy literatury dla dzieci, co było dla niego pocieszeniem w obliczu ostracyzmu, na jaki skazały go elitarne koła literackie Londynu. Krytycy i bibliotekarze mogli nadal dyskredytować jego utwory, ale mocna grupa młodych fanów przywiązana do niego i do jego książek oferowała mu alternatywne i stałe źródło zadowolenia i pożywkę dla poczucia własnej wartości. Dzięki takiemu postrzeganiu przez czytelników czuł się silniejszy. Zaczął mówić o sobie jako o reprezentancie dzieci i ich rzeczniku. Mizantrop, który w opinii jego córki Ophelii „nigdy nie ufał dorosłym”, zmieniał się w „geriatrycznego smarkacza” ocalałego w nim za sprawą młodości pełnych uwielbienia czytelników.
W styczniu 1982 Roald napisał list do trzydziestodwuletniego Stephena Roxburgha z Farrar, Straus & Giroux, przedstawiając się w nim swojemu nowemu redaktorowi. Wyznał mu w liście:

Muszę Pana ostrzec, że nie przejmuje Pan niestety dziarskiego młodzieńczego autora tuż po trzydziestce z całym zapasem lat twórczości przed sobą. Mam lat sześćdziesiąt pięć i pół. Mam dwa stalowe biodra i kręgosłup, który przeszedł nie mniej niż sześć operacji (wskutek ran wojennych). Więc po prostu nie wiem, co będę jeszcze w stanie napisać. Wątpię, czy mógłbym stworzyć powieść dla dorosłych lub choćby tylko nowy zbiór opowiadań. Ale bardzo chciałbym dalej pisać książki dla dzieci, dopóki jeszcze tli się we mnie dawny ogień. Uwielbiam swoją pracę i jestem nieszczęśliwy, jeśli nie mam wypełnionych nią siedmiu dni tygodnia.

Choć choroby dręczyły go przez całe lata osiemdziesiąte, a śmierć przyszła w 1990, ostatnia dekada jego życia była zdecydowanie najbardziej produktywna w całej jego pisarskiej karierze – pomimo że pisanie pojmował bardziej jako rzemiosło niż dar. Zawsze trzymał się swojej mantry, uważając, że jedyne, czego pisarz potrzebuje, to „nieograniczona zdolność do ciężkiej pracy… trzeba naprawdę się brać do roboty i harować, harować i jeszcze raz harować… Poprawiać, przepisywać i poprawiać”.
Ów zapał twórczy był w dużej mierze udziałem Liccy, która rzuciła pracę w Carvers & Gilders i zajęła się wprowadzaniem zmian w Gipsy House. Jej przyjazd nie obył się bez zgrzytów. Lata naznaczone życiem w kłamstwie pozostawiły urazę i gniew. Na początku dzieci Roalda odczuwały swego rodzaju zazdrość z powodu jej obecności w ich domu, natomiast trzy córki Liccy uważały, że zostały „połknięte przez stado Dahlów”. Jak wspomina Neisha, zamiast być jedną z trójki, była teraz „jedną z wielu”. Liccy mimo to była zdeterminowana, by wprowadzić nowy porządek. Oboje z Roaldem uzgodnili, że nie będą mieć ze sobą dzieci, by zminimalizować rewolucję, jaka nastąpiła w ich życiu. Liccy skupiła się na tym, aby w domu zapanowały większy spokój, wygoda i stabilność. Miało być ładniej i bardziej prywatnie. Basen i cieplarnia zostały zlikwidowane, a na ich miejscu z dala od domu powstała osobna część dla gości i pokój do gry w snookera. Dawny pokój gościnny na parterze, a obecnie salon, przerobiono na główną sypialnię. Przeprojektowano ogród. Tradycja prowadzenia domu otwartego, którą siostrzeńcy i siostrzenice pisarza żywo zapamiętali z dawnych czasów, została nieco ograniczona. Roald bardzo się skarżył na prace remontowe. „Całe wnętrze zostało przewrócone do góry nogami i zaprojektowane na nowo” – napisał do swojego dawnego kolegi ze szkoły Douglasa Hightona. „Wszędzie kurz, gruz i jeden jedyny pokój, w którym gotujemy, przebywamy i jemy”.
Tessa wspomina, że jeszcze nigdy ojciec nie był tak zirytowany i zły jak podczas remontu. Jednak efekt końcowy prac przyniósł ogromne ukojenie na resztę życia spędzonego w spokojnym, zacisznym otoczeniu.
Niemal wszyscy widzieli, że jest o wiele szczęśliwszy, mając obok siebie Liccy. Uwielbiała się nim opiekować i oboje promieniowali szczęściem, będąc ze sobą. „Znam bardzo niewiele par, które by się tak kochały” – usłyszałem od Toma Maschlera. „Ona się zajmowała wszystkim” . Roald złożył hołd nowej żonie – zawarli bowiem cichy ślub w 1983 roku w urzędzie stanu cywilnego w Brixton – jako ghostwriter pisząc w 1985 w imieniu swojej australijskiej gosposi Sandy Anderson artykuł na temat życia w Gipsy House. Sandy opiekowała się nim po operacji, tym razem było to podejrzenie raka jelita grubego. „Felicity jest śliczną, czterdziestosześcioletnią kobietą” – pisał. „Jest piękna, pogodna i mądra… ma wszystkie zalety dobrej żony. Jest całkowicie oddana swojemu mężowi i poważnie wątpię, czy bez niej mógłby w ogóle egzystować. Jest w niej oczywiście głęboko zakochany, a ona w nim, i wspaniale jest ich obserwować, gdy są razem”. Nawet jego własne dzieci, które na początku odczuwały w stosunku do niej niechęć, musiały przyznać, że w ojcu dokonała się przemiana. Lucy uważała, że Liccy „motywowała go” i „zaspokajała jego potrzeby w stopniu, w jakim nikt do tej pory tego nie robił”, ponieważ była mocna, pełna energii, optymistyczna i absolutnie nie roszczeniowa. Ophelia dostrzegała u ojca ogromne odprężenie. „Potrafił teraz z przyjemnością pocałować kogoś w policzek i nagle zaczął nas częściej przytulać, a jego dawna szorstkość zniknęła”.
Charlotte uważała z kolei, że Roald uczynił jej matkę „silniejszą, ponieważ wcześniej musiała trochę powalczyć”. Jednocześnie zauważała, że jej potrzeba „kontrolowania” była równie wielka jak u Roalda*. Quentin Blake miał wrażenie, że Liccy dała Roaldowi pewne poczucie „równowagi”, ponieważ nie była wobec niego „konkurującym ego”. Wszyscy dostrzegali u niego niesamowity przypływ sił twórczych.
Teraz, gdy po burzliwych latach Roald nareszcie był otoczony miłością, odnalazłszy się w nowej, stabilnej rzeczywistości, mógł w pełni się skoncentrować na swojej największej przyjemności, czyli na pisaniu. W radiowym wywiadzie z 1970 opisał niemal zmysłową rozkosz, jaka mu towarzyszyła, kiedy wchodził do swojej chatki, zamykał drzwi i siadał w fotelu.

Stajesz się inną osobą, nie jesteś już zwykłym facetem, który się krząta tu i tam, zajmuje się dziećmi i je posiłki i robi mnóstwo głupich rzeczy, tylko wkraczasz w zupełnie inny świat. Sam zaciągam wszystkie zasłony w pokoju, tak że nie widzę, co jest za oknem, i włączam małą lampkę, która oświetla moją deskę. Wszystko inne, co jest w twoim życiu, znika, a ty patrzysz na kartkę papieru przed sobą i całkowicie się zatracasz w tym, co robisz. Na chwilę stajesz się kimś innym. Czas zupełnie przestaje istnieć. Zaczynasz na przykład o dziewiątej rano i gdy znów patrzysz na zegarek, bo jesteś już trochę głodny, okazuje się, że jest pora lunchu. I nie masz absolutnie poczucia, że minęły trzy albo cztery godziny. Więc kiedy spotykasz jakiegoś muzyka czy pisarza, nie powinieneś się dziwić, że wygląda on jak zwykły człowiek, bo w tym wycinku jego życia akurat nim jest… Wszyscy wspaniali artyści, jakich poznałem, tacy jak Hemingway i Steinbeck i E.B. White, i Thurber w swym życiu prywatnym zachowywali się bardzo normalnie. Są zwykłymi ludźmi mającymi w mózgu pewną skrytkę, którą otwierają, gdy są sami, i zabierają się do pracy.

Uwolniony od „finansowych niegodziwości” związanych z umową na cztery tytuły z Random House czuł w sobie gotowość, by się podjąć napisania dłuższej książki dla dzieci, pierwszej tego rodzaju od pięciu lat. Pracował nad nią przez niemal cały rok 1981 i w październiku napisał do Dirke’a Bogarde’a: „czuję się trochę lżej… ponieważ wczoraj po 600 godzinach pracy przez siedem dni w tygodniu skończyłem najdłuższą powieść dla dzieci, jaką dotąd napisałem”. Historia zaczęła się od tego, co kiedyś, o wiele lat wcześniej, zanotował w Ideas Book: „Człowiek, który chwytał i przechowywał w butelkach – pomysły rodzące się w mózgu – Myśli – Fragmenty wiedzy – Żarty – widziałem, jak z wściekłością miotają się w szklanych ścianach”. W niewielkim stopniu wykorzystał tę postać w “Dannym mistrzu świata”. Teraz nadszedł czas, by głównym bohaterem nowej powieści został Bardzo Fajny Gigant – BFG.
Zadedykowana Olivii w dwudziestą rocznicę jej śmierci książka stała się ulubionym dziełem Roalda. Jednak tak jak w przypadku jego innych większych powieści przebyła długą drogę, zanim została ukończona. W pierwszej wersji występował męski bohater o imieniu Jody, a sam BFG niemal nie „fligrał ze słowami” – czyli nie mówił poprzekręcanym angielskim charakterystycznym dla jego ekscentrycznej i uroczej postaci.
„Jak ci już mówiłem, dokładnie wiem, jakie słowa chcę wypowiedzieć” – oświadcza BFG bohaterce z ostatecznej wersji, Sophie, noszącej imię po pierwszej wnuczce Roalda – ale tak czy inaczej wychodzi mi jakaś popaplana ględolina”. W ukończonym maszynopisie, jaki trafił do Stephena Roxburgha z Farrar, Straus & Giroux, znalazł się zarówno ów szczególny język, jak i nowy protagonista. Tom Maschler z Cape’a uważał, że nadesłana wersja nadaje się do druku w Zjednoczonym Królestwie i Roald w skrytości ducha był tym bardzo podekscytowany. Wciąż był jednak przekonany, że tekst można by jeszcze poprawić, choć nie czuł się na siłach, by wprowadzać doń zasadnicze zmiany. „Myślę, że jest to najdłuższa książka dla dzieci, jaką napisałem” – oświadczył Roxburghowi – i wierzę, że z czasem będzie miała pozycję równą Charliemu lub Jamesowi, które od jakichś dwudziestu lat ciągle równo się sprzedają. Jestem bardzo samokrytyczny i mam długi staż w tym biznesie, więc takich słów nie rzucam pochopnie. Ale czekaj, czy ty jako redaktor masz jakieś uwagi, by tę książkę w jakiś sposób jeszcze ulepszyć? Nie chodzi mi o żadne większe zmiany. Tego bym nie chciał. Ale przyjąłbym jakieś pomniejsze poprawki. Niedobrane słowo. Zbędne zdanie. Niefortunny akapit. Marny żart. Widzisz, Tom Maschler jest wielkim redaktorem od ilustracji, chyba największym. Ale w jego naturze nie leży troska o słowo”.
Roxburgh i Dahl byli stworzeni dla siebie z różnych powodów. Roxburgh, akademicki specjalista od dziecięcej literatury epoki wiktoriańskiej, poczuł rozczarowanie karierą uniwersytecką i w 1978 roku rozpoczął współpracę z Farrar, Straus & Giroux w niewielkim, lecz prestiżowym dziale literatury dziecięcej. Jego talent został doceniony i w 1981 objął funkcję redaktora naczelnego. Był niesamowicie ambitny, pracowity i tryskał energią; jednak denerwował się na myśl o współpracy z Dahlem. Zarówno Murray Pollinger, jak i Tom Maschler ostrzegli go, że jego nowy autor dość niepokornie przyjmuje redakcję swoich tekstów. Niemniej był przekonany, że nad maszynopisem, który do niego trafił, można będzie jeszcze popracować. Wziął więc głęboki oddech i napisał do Roalda „szczegółowy” jedenastostronicowy list zawierający wiele drobnych zastrzeżeń, a także sugerujący głębsze zmiany w kompozycji BFG i w strukturze dziwacznego języka, jakim posługiwał się olbrzym. Nie omieszkał wypomnieć Roaldowi, że w pewnych fragmentach książki posunął się za daleko i mógłby zrazić do niej dużą część potencjalnego rynku, czyli bibliotekarzy. Z pewnym niepokojem wysłał Dahlowi swoje uwagi.
Nie musiał się zamartwiać. Roald odpisał entuzjastycznie, wyczerpująco komentując wszystkie propozycje. Dla Roxburgha taka odpowiedź była „marzeniem redaktora”. A dla Roalda nawet czymś więcej. Ponownie usłyszał ten szczególnego rodzaju wrażliwy krytyczny głos, jakiego nie doświadczył od czasów Ann Watkins i Sheili St. Lawrence. I przyjął tę nową, ożywczą siłę z entuzjazmem, który wyraził, fligrając słowami:

Jestem absolutnie osłupniały i oszołomomnięty tym, co sobie wziąłeś na głowę, i Twoimi redaktorskimi umiejętnościami, jakimi wykazałeś się w pracy nad BFG. Podczas niemal czterdziestu lat różnych doświadczeń z wydawcami nigdy nie zetknąłem się z takim profesjonalizmem. Od Gottlieba otrzymywałem maksymalnie dwie strony uwag. Od Maschlera zero. Od Raynera Unwina zero. Od Michaela Josepha zero itd… Twoje spostrzeżenia w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach są całkowicie zasadne, a kilka z nich wręcz wielkiej wagi. Wszystko razem musiało doprowadzać Cię do szału. Mnie spotkało to samo, gdy się przez nie przedzierałem. Ale okazało się to w cudowny sposób warte zachodu. Masz rację, że tłoczypianka [pyszny musujący napój, którego bąbelki spadają z góry na dół] i świszczybąki [niesamowicie głośne gazy powstałe wskutek wypicia tłoczypianki] nie powinny pojawić się tylko raz i nigdy już się nie powtarzać. Tak więc poszedłem jeszcze dalej i teraz BFG puszcza świszczybąki przed samą Królową. Może troszkę to wulgarne. Ale zarówno Ty, jak i ja wiemy, że dzieci będą to uwielbiać. A to jest przecież książka dla dzieci. Do diabła ze wszystkimi starymi pannami prowadzącymi biblioteki w Twoim kraju. W tym momencie nic sobie nie robię z ich komentarzy. Im głośniej krzyczą, tym lepiej dla książki. Jedna tylko rzecz w Twym liście mnie niepokoi. W ostatnim akapicie wspominasz, że „książka mogłaby się ukazać w obecnym kształcie i odniosłaby całkiem niemały sukces”. Niepokoi mnie słowo „niemały”. Ma ono dwa znaczenia. Jedno to „umiarkowany”, a drugie „pełny”. Pierwsze znaczenie jest bardziej popularne i jeśli to miałeś na myśli, zaczynam się denerwować. Szczerze myślę o napisaniu książki dla dzieci, która odniesie umiarkowany sukces, ale w tym przypadku mam nadzieję, że tak nie jest. Tak czy inaczej ogromnie Ci dziękuję za krew, pot i łzy, jakie włożyłeś w tę pracę.

 
Wesprzyj nas