Książka 40 lat temu zatrzymana przez cenzurę, teraz nie mniej aktualna niż wtedy. Historia dwóch dziewczynek, które łączył wiek – różnił los. Opowieść o ciemności i jasności. Sami wybieramy czerń, czy jesteśmy na nią skazani?
Autorka prowadzi grę z czytelnikiem, myli tropy, rozszczepia losy bohaterów, mówi o rzeczach najważniejszych. A jako narzędzia używa autoironii – bo nie chce, by wielkie słowa przysłoniły prawdę.
Tworzy na wskroś współczesną opowieść o życiu naznaczonym jasnością i ciemnością, o sztuce wyboru i strachu przed jego dokonaniem.
To najbardziej awangardowa, kontrowersyjna i autobiograficzna książka Hanny Krall.
Rytm prozy był najprawdziwszym klejnotem talentu Krall.
Maria Janion
Jest to proza tak oszczędna, tak esencjonalna, że – aby dotrzeć do sedna jej sensu i przesłania – nie można uronić lub przeoczyć żadnego zdania, frazy czy słowa. Wielkim tematem Hanny Krall jest los człowieka uwikłanego w okrucieństwa historii (…), przy czym historia nie jest tu jakimś straszliwym, a zarazem nieuchwytnym i niezdefiniowanym abstraktem, ale ma postać konkretnej i dającej się sprecyzować relacji człowieka do człowieka.
Ryszard Kapuściński
Sublokatorkę warto przeczytać, bo to powieść o tym, że aby wyćwiczyć w sobie jasność, trzeba przejść przez ciemność porządnie i do końca.
Mariusz Szczygieł
Rzeczywiście, książka Hanny Krall jest doskonała – przeczytałem maszynopis z prawdziwym zainteresowaniem.
Jerzy Giedroyć do Kazimierza Romanowicza, styczeń 1985
Sublokatorka
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera w tej edycji: 15 maja 2024
Proszę pana,
(znowu ta intonacja pańskiego ulubionego aktora, Zbigniewa S., mi wyszła. Miało być rzeczowo, z energicznymi samogłoskami w słowie „pana”, nic wspólnego z tym cwaniacko przeciągniętym „a” na końcu. Takie „a” jest może dobre w paradokumentalnym filmie, w którym pański ulubiony aktor udaje, że jest zaopatrzeniowcem naprawdę, ale „proszę pana” w moim liście ma być nijakie, choć kulturalne).
Proszę pana,
przez cały dzisiejszy dzień leżę na materacu yogi i rozmyślam o wczorajszej nocy, która upłynęła nam na dziadkach.
Najpierw byli dziadkowie artystów w Śnie o bezgrzesznej. Artyści zeszli ze sceny i opowiadali o swoich przodkach – chodziło pewnie o ciągłość historii czy o przybliżenie historii… Podchodzili do nas i mówili tak: mój dziadek, legionista, o, tu go widzimy (pokazywali zdjęcie), od Pana Marszałka na skos, organizował wiec w obronie polskości, na który miał przybyć Stefan Żeromski, proszę, tu znowu on, trzeci z prawej, właśnie czeka na przybycie wielkiego pisarza… A moi dwaj dziadkowie (pokazywali dwa zdjęcia, każdy dziadek w innym mundurze) walczyli w armii rosyjskiej jeden, drugi w austriackiej, i oto któregoś dnia stanęli naprzeciw siebie, oko w oko, w bitwie pod Stajenką, brat na brata, z bagnetem w ręku, przetrwała wśród nas żywa legenda o Stajence oraz tego austriackiego dziadka bagnet, który zapoczątkował kolekcję białej broni w naszej rodzinie, co zaś dziadka rosyjskiego się tyczy, to był później serdecznym druhem lejtnanta Szmita, przywódcy buntu na pancerniku Potiomkin, posiadamy oryginalny list lejtnanta, tylko do zwrotu, drodzy państwo, bardzo prosimy – i aktorzy wręczali nam zdjęcia i listy dziadków. Ile tych dziadków mieli, proszę pana, ile dziadków, a jacy udokumentowani wszyscy. Jeszcze siedząc w bezalkoholowej sali restauracji Dworcowa, nie mogłam z wrażenia ochłonąć, a już zaczynał się dziadek następny, Zbigniewa S., pańskiego ulubionego aktora.
Oskar Staemmler się nazywał, bo wtedy jeszcze tak właśnie, przez „ae”, się pisali, dopiero potem zmienili się w Sztemlerów, co raz tylko zabrzmiało dwuznacznie, przysparzając trochę nieprzyjemności, i był, jak wszyscy od pokoleń w ich rodzinie, Niemcem czy Austriakiem i prawnikiem, ściślej – adwokatem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Piękna to była historia: dziadek Oskar przybywa razem z profesorami uniwersytetu, jako ich adwokat, do sali numer 66 na wezwanie gestapo; profesorów wywożą do obozów; rodzina Staemmlerów podnosi krzyk, przykra omyłka się wyjaśnia, i komendant Oświęcimia osobiście przeprasza Oskara Staemmlera. Koniakiem częstuje… Na co Oskar mówi: „Ależ dziękuję panu uprzejmie, nieporozumienie zaszło. Jestem Polakiem i zostaję ze wszystkimi”. I Oskar Staemmler, w którego domu nigdy nie mówiło się inaczej jak po niemiecku, zostaje z wyboru, z własnej woli, w Oświęcimiu, skąd wraca po wojnie już jako Sztemler (która to pisownia, jak mówię, przysporzyła im pewnych kłopotów, ale to później, w dwadzieścia trzy lata po Oświęcimiu) – no i taki to, zakończył aktor Zbigniew S. swoją opowieść w restauracji Dworcowa, był mój dziadek, i tak zaczęła się polskość w mojej rodzinie1.
Nic dziwnego, że wzruszeni na równi ze Zbigniewem S., zamilkliśmy przy stoliku – nawet pan zachował taktowne milczenie za okularami, a smutną naszą zadumę przerwał wreszcie sam Zbigniew S., który z pewnym wysiłkiem jeszcze, ale już opanowany, serdeczny, spojrzał pytająco na pana: a ty? a twój dziadek? Na co szybko i zdecydowanie odparł pan: – Mój? Mój budował sracze.
Nie pomylił się pan. Przy stoliku powstała spora konsternacja, popłoch nawet, no bo istotnie, po dziadku Oskarze, który wybrał polskość w Oświęcimiu, ten pański budowniczy sraczy nie zabrzmiał może najlepiej, Zbigniew S. przytomnie więc pospieszył panu z pomocą: „Masz na myśli, że stolarzem był? cieślą?”. (Rzemieślnik, innymi słowy. Zacny rzemieślnik. W rodzinie Staemmlerów, choć i adwokackiej, zawsze ceniło się szczerą i uczciwą pracę). No i w tym miejscu pan, niestety, nie wytrzymał braterskiej i demokratycznej serdeczności swojego przyjaciela. Pozwolił nam pan zaczekać chwilę i powiedział: „Cieślą? nie, czemu cieślą? Premierem był. Sławoj-Składkowski się nazywał”.
Niepokoi mnie mój ton w relacji o dziadku Zbigniewa S. „Smutna zaduma…”, „ale już opanowany, serdeczny…”.
Skąd do tej przepięknej historii ta ironijka, ten jakże nie na miejscu uśmieszek?
(Do wspaniałej, nie do przepięknej. „No i skąd do tej wspaniałej historii…” i tak dalej).
Wie pan?
Ja też wiem. Tylko udaję, że muszę się zastanowić, ale wiem od początku. Za pierwszym razem rzeczywiście miałam z tym uczuciem pewien kłopot i nie rozpoznałam go – kiedy dostałam list od człowieka, który służył pod majorem Krallem (załóżmy na chwilę, że ja, narratorka, noszę nazwisko autorki niniejszej powieści) i gotów był mi opowiedzieć, jak major zginął, bo umierał na jego rękach i powierzył mu swoje ostatnie słowa – ale teraz już wiem. To jest zazdrość. O słowa „ależ dziękuję panu uprzejmie”, które mógł wypowiedzieć w Oświęcimiu dziadek Oskar, a także o majora Kralla, który umierał na rękach swojego wiernego żołnierza.
Serdecznie zapraszam panią do nas – pisał w liście ów człowiek od majora Kralla – domek mamy nieduży, ale zawsze, chętnie…
Proszę pana.
Taką miałam ochotę pojechać i usiąść w niedużym domku przy stole… Do dzisiaj czuję cień drzew, które widziałabym za oknem – jest upał, ale dzięki tym drzewom w pokoju panuje chłodny mrok, z dużego kredensu pani domu wyjmuje filiżanki i mówi: „Morele w tym roku nie wyszły mi najlepiej”; a ja siedzę i ze łzami w oczach, których gospodarz stara się nie zauważyć, słucham, jak umierał major Krall, mój ojciec.
Od tamtej pory zaczęłam sobie układać różne życiorysy ojca. Zupełnie jak bohater opowiadania Stanisława Benskiego, który prowadzi Dom Opieki na Nowym Mieście. W Domu mieszka pięćdziesięciu żydowskich pensjonariuszy i jest to największe skupisko Żydów w całej Polsce; Stanisław Benski ma tam prawdziwą kopalnię materiału do swoich opowiadań. Bohater jednego z nich, który ma fatalny życiorys, bo spędził wojnę w Nowym Jorku, na Wielkanoc czterdziestego trzeciego roku jadł koszerne parówki z macą i nie przeżył getta ani strony aryjskiej, więc nie może się ludziom na oczy pokazać – układa sobie, otoczony materiałami źródłowymi, nowy, przyzwoity życiorys. Wszystko idzie tam jak najlepiej: do żadnej Ameryki nie wyjeżdża, siedzi w Warszawie pod bombami i właśnie wybiera się na aryjską stronę do braci Wieczorków, gdy nagle, i to już koło roku czterdziestego pierwszego, załamuje mu się żona Róża, która spędziwszy wojnę w Samarkandzie, też powinna się nieco podciągnąć. Niestety, Róża nie życzy sobie dostać się do getta. – Ja nie znoszę widoku krwi, ja uciekałam, kiedy rzezak zarzynał kurę, to jak ja mogę przeżyć te okropności. Nie, Gabriel, nie wymagaj czegoś podobnego ode mnie, ja umarłam z powodu ataku serca, ja już nie żyję. – Gdyby wszyscy Żydzi byli tacy jak ty, moja żono – odpowiada jej mąż Gabriel Lewin – to całe getto wymarłoby natychmiast i hitlerowcy nie mieliby czym się pochwalić przed swoim wodzem. Ja tam wstąpiłem do partyzantki żydowskiej i już jestem w lesie, i już walczę…
No więc ja tak samo.
Siedzę i układam nowy życiorys mojemu ojcu.
Na przykład: ojciec jest w niewoli (bo w zasadzie trzymam się listu tego żołnierza majora Kralla), a my z mamą czekamy na niego. Mama, smutna, lecz dzielna, ima się jakichś prac, papierosami handluje lub wypieka ciastka, nie tracąc nic ze swojej szlachetnej dumy, bardzo też dba o schludny wygląd zewnętrzny. Codziennie pierze jedyną białą bluzeczkę, o świcie ją prasuje, mnie zaś nie pozwala się głośno śmiać. – Mario – powtarza, w ważnych sprawach zawsze zwraca się do mnie pełnym imieniem – nie wolno się śmiać, tatuś i Ojczyzna są w niewoli. – Skarciłaby mnie surowo któregoś czerwcowego dnia czterdziestego roku, jeździłabym hałaśliwie i beztrosko na rowerze, a ona by krzyknęła: – Mario, jak możesz, Francja padła! – czego bym nie zrozumiała zresztą i odjechała w głąb ogrodu… Naturalnie, że ogrodu, wszystko by się przecież w ogrodzie działo. Choinkę ubierałybyśmy w bibułkę biało-czerwoną, a po wojnie mogłyby się odbywać marsze patrolowe szlakiem majora Kralla z udziałem byłych żołnierzy lub uroczyste apele szczepu harcerskiego jego imienia w mieście rodzinnym. Dostawałabym zawsze zaproszenia na te imprezy z miniaturowym zdjęciem ojca w rogatywce na stronie tytułowej, starannie wykonane przez któregoś z podkomendnych, właściciela zakładu fotograficznego obecnie.
I jeszcze mam w zanadrzu pewien epizod: uderzenie w twarz. Nie wiem dokładnie, jak to wszystko pogodzić, bo i śmierć na rękach autora listu, i niewola, a teraz jeszcze uderzenie w twarz w obecności żony, ale co z tego, w końcu i na jazdę na rowerze w czterdziestym roku byłam trochę za mała, nie bądźmy więc drobiazgowi. Faktem jest, że oficer niemiecki na oczach mojej dumnej mamy policzkuje ojca i to musi raz na zawsze pozostać najsilniejszym przeżyciem okupacyjnym naszej rodziny. Do dziś opowiadam o nim ze ściśniętym gardłem, jak sprawę najboleśniejszą: – I wtedy on podchodzi do ojca i… – dalej wzruszenie nie pozwala mi mówić, ale kobieta, której próbuję opowiedzieć tę największą hańbę mojego dzieciństwa, patrzy na mnie nierozumiejącymi oczami i czeka na dalszy ciąg, gotowa wyrazić współczucie natychmiast, kiedy tylko się dowie, na czym polegała tragedia. – Uderzył… i co? – A tymczasem okazuje się, że już, że to wszystko: ojciec major uderzony w twarz – więc tamta, jak idiotka, w śmiech: – I już?! – dosłownie, uspokoić jej nie można. – I nikt go kolbą po głowie, jak nie miał siły szybciej iść? Ani obcasem, jak już leżał (bardzo pani tatuś krzyczał – mówił dozorca ich domu, który był przy tym i widział wszystko – bardzo, a tamten go tą kolbą jeszcze raz…)? – Nie – mówię, nie rozumiejąc doprawdy, o co chodzi – nic więcej nie było – i kobieta, której opowiadam, uśmiecha się wreszcie z poczuciem winy: – No tak, to musiało być okropne, spoliczkowany oficer – już spokojnym głosem to mówi, jak to jedna normalna pani z drugą normalną panią rozmawiają sobie o okropnościach wojny.
Mamy więc: spoliczkowanego oficera i marsze patrolowe, i „Mario, Francja padła”, uważam więc, że można by z tego ułożyć zupełnie ładny życiorys, w każdym razie na pewno byłoby o czym pogawędzić z autorem listu w zapadającym już zmierzchu letniego, upalnego dnia – ale niestety, nie mogłam jechać. Mój ojciec nie mógł swoich ostatnich słów powierzyć mojemu gospodarzowi, ponieważ powierzył je sufitowi budynku, który stoi zaraz u wejścia… To jest ten mały baraczek z tabliczką „41”, za bramą, z prawej strony. Ściany w nim są sinoszare, z niebieskimi zaciekami, a na suficie gdzieniegdzie płytkie wyżłobienia, jak gdyby nierówności tynku. Myślałam z początku, że pod wpływem czasu tynk się wykruszył, ale usłyszałam któregoś dnia, że to od rąk. Przewodniczka opowiadała wycieczce, że kiedy wpuszczano gaz i ludzie zaczynali się dusić, drapali paznokciami sufit, próbując się wydostać… Może któreś z wyżłobień jest śladem rąk mojego ojca? Dlaczego by nie miało być śladem jego rąk?
1 Nietrudno się domyślić, że Zbigniew S. to Jerzy Stuhr, ulubiony aktor Krzysztofa Kieślowskiego (przypis autorki).