Urzekająca i ciepła historia, która udowadnia, że choć nie wszystkie błędy można naprawić, to każdy z nas zasługuje na drugą szansę. Koreański bestseller, ponad milion sprzedanych egzemplarzy.
Na jednej z mało uczęszczanych uliczek Seulu można natknąć się na niepozorny sklep całodobowy. Taki, do którego wpada się tylko na chwilę, by wziąć na wynos kimbap i buteleczkę soju.
Pewnego dnia właścicielka, pani Yeom, odzyskuje cenną zgubę dzięki pomocy pewnego bezdomnego mężczyzny. Poruszona jego losem postanawia zatrudnić go w sklepie.
Wielki jak niedźwiedź Dokko z początku nie wzbudza zaufania. Nie wiadomo skąd się wziął, cierpi na amnezję, ma problemy z mówieniem. Ale to jego obecność sprawia, że w życiu pracowników i klientów sklepu zaczynają dziać się niezwykłe rzeczy…
Młoda dziewczyna zyskuje odwagę, by zrobić krok dalej. Zapracowany ojciec przestaje topić smutki w alkoholu. Zagubiona matka odnajduje nić porozumienia z synem.
Bo czasem jedna iskra dobra wystarczy, aby odmienić życie wielu osób.
Ta nietuzinkowa opowieść pokazuje, że nawet w zwykłej prozie życia możemy odnaleźć prawdziwą magię, która odmieni nas na zawsze (i na lepsze!). «Nietuzinkowy sklep całodobowy» jest dokładnie tym, czego szukam w książkach: podnosi na duchu, wzrusza i zmusza do refleksji.
Agnieszka Klessa-Shin Pyra w Korei
Nietuzinkowy sklep całodobowy
Przekład: Łukasz Janik
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 marca 2024
Rozdział 1 Zestaw rozmaitości
Pani Yeom Yeong-suk zorientowała się, że nie ma w torbie swojej małej saszetki, kiedy pociąg mijał stację Pyeongtaek. Problem w tym, że zupełnie nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie mogła ją zostawić. Ale bardziej niż sama strata zmartwił ją fakt, że miała coraz gorszą pamięć. Oblana w mgnieniu oka zimnym potem rozpaczliwie próbowała odtworzyć, co robiła wcześniej.
Na pewno miała saszetkę ze sobą, kiedy kupowała bilet na pociąg KTX na stacji Seul. W środku znajdował się portfel, z którego wyciągnęła kartę, żeby zapłacić za bilet. Siedziała potem w poczekalni przez jakieś pół godziny i oglądała wiadomości na kanale informacyjnym. Po tym, jak wsiadła do pociągu, przysnęła na chwilę, trzymając torbę przy sobie, a kiedy się obudziła, wszystko zdawało się takie jak wcześniej. Kiedy otworzyła torbę, żeby wyjąć z niej komórkę, zauważyła, że nie ma w środku saszetki. Nie mogła złapać tchu, kiedy zorientowała się, co to oznacza – zgubiła najważniejsze rzeczy: portfel, książeczkę bankową i notes.
Pani Yeom musiała wytężyć umysł, żeby nie pozostać w tyle za pędzącym pociągiem. Krajobraz za oknem przemykał szybko, ona zaś jeszcze szybciej musiała przewijać swoje wspomnienia. Przebierała przy tym nogami i mamrotała pod nosem do siebie, aż w końcu siedzący obok mężczyzna w średnim wieku znacząco odchrząknął. To jednak nie on wyrwał ją z zamyślenia, ale dzwonek komórki w jej torbie – piosenka Abby, pani Yeom nie pamiętała jednak, która dokładnie. Może była to Chiquitita, a może Dancing Queen… „Och, Jun-hui” – przeszło jej przez myśl. „Twoja babcia już naprawdę traci rozum”.
Thank You for the Music! To była ta piosenka. Przypomniała sobie tytuł dokładnie w chwili, kiedy trzęsącymi się dłońmi wyciągnęła komórkę z torby. Spojrzała na wyświetlacz – dzwonił do niej jakiś nieznany numer rozpoczynający się od 02. Wzięła głęboki oddech i odebrała.
– Halo?
Po drugiej stronie nikt się nie odzywał. Słychać było tylko odgłosy tła, ten ktoś musiał znajdować się w miejscu publicznym.
– Kto dzwoni?
– Pani… Yeom… Yeong-suk?
Głos w słuchawce brzmiał, jakby nie należał do człowieka. Był zbyt szorstki i niewyraźny, jak pierwszy pomruk niedźwiedzia, który właśnie wyszedł z jaskini po przebudzeniu z zimowego snu.
– Tak, to ja…
– Pani… portfel.
– Dokładnie! Pan go znalazł? Gdzie pan jest?
– W… Seulu.
– A gdzie dokładnie? Czy przypadkiem nie na stacji Seul?
– Dokładnie… na stacji… Seul.
Pani Yeom odetchnęła głośno z ulgą i odchrząknęła.
– Dziękuję bardzo, że pan zadzwonił. Jestem teraz w pociągu, wysiądę zaraz na następnej stacji i będę wracać. Poczeka pan albo zostawi gdzieś portfel? Odwdzięczę się na miejscu.
– Ja… tu jestem… Nie… nie mam dokąd iść.
– Dobrze, to w takim razie gdzie na dworcu się spotkamy?
– Przy… przy peronie… na lotnisko. Pod sklepem… GS.
– Dziękuję bardzo. Niedługo tam będę.
– Bez… pośpiechu.
– Dziękuję!
To była dziwna rozmowa i pani Yeom miała mieszane uczucia. Bełkotliwy głos rozmówcy, przypominający bardziej zwierzę, przekonał ją, że rozmawiała z bezdomnym. Sam powiedział, że i tak nie ma dokąd pójść; dzwonił pewnie nie z komórki, ale z automatu, bo jak inaczej wytłumaczyć dziwny numer zaczynający się od 02. Portfel niby się znalazł, ale pani Yeom wcale nie była spokojna. Bała się, że nawet jeśli znalazca zwróci jej zgubę, to – ośmielony własną przewagą – zażąda czegoś, o co normalnie by nie poprosił. Pocieszała się, że skoro był na tyle uprzejmy, żeby do niej zadzwonić i na nią poczekać, to nie będzie chciał potem wykorzystać sytuacji. Powinno wystarczyć, jeśli w nagrodę da mu czterdzieści tysięcy wonów, które ma w tym nieszczęsnym portfelu.
Na tablicy informacyjnej w pojeździe pojawił się komunikat, że pociąg zaraz zatrzyma się na stacji Cheonan. Pani Yeom schowała telefon to torby i podniosła się z miejsca.
Kiedy pociąg powrotny mijał stację Suwon, telefon zadzwonił znowu. Pani Yeom w myślach powtórzyła, że to Thank You for the Music, jakby w ramach ćwiczeń przeciwko demencji. Znowu ten dziwny numer. Pani Yeom, ogarnięta nieprzyjemnym przeczuciem, odebrała telefon.
– To… ja – odezwał się ten ktoś przytłumionym głosem.
– Słucham, co się stało? – Pani Yeom postarała się zabrzmieć stanowczo, jak wtedy, kiedy miała do czynienia z uczniami wymyślającymi wymówki.
– Proszę pani… bo… chce mi się jeść…
– Tak?
– Mogę… zestaw… lunchowy…?
Pani Yeom poczuła falę ciepła w piersi. To chyba za sprawą tego „mogę” i zestawu lunchowego. Nagle zechciała pomóc.
– Oczywiście – powiedziała do telefonu. – Proszę sobie kupić. I proszę sobie jeszcze wziąć do tego jakieś picie.
– Ba… bardzo dziękuję.
Chwilę później na ekranie telefonu wyskoczyło powiadomienie o dokonaniu płatności – na tyle szybko, że wyglądało to, jakby ten ktoś dzwonił, stojąc już przy kasie. Musiał być bardzo głodny, co upewniło panią Yeom, że głos należał do nieformalnego przywódcy stacji, przyjaciela gołębi, bezdomnego z dworca. W szczegółach powiadomienia pani Yeom przeczytała jeszcze: „GS Park Chan-ho. Zestaw lunchowy zimny Too Much. 4900 wonów”. Nie kupił sobie picia, pewnie nie miał na tyle śmiałości. Pani Yeom przestała się zastanawiać, czy powinna zadzwonić po kogoś do towarzystwa, kiedy pójdzie odebrać portfel – uznała, że poradzi sobie sama. Mimo swoich siedemdziesięciu lat, mimo objawów demencji, nadal wierzyła w swoje siły. W szkole dawała sobie przecież radę ze wszystkimi uczniami i do samej emerytury nikt jej nigdy nie podskoczył.
Po przyjeździe na stację Seul pani Yeom od razu znalazła schody ruchome prowadzące do peronów, z których odjeżdżały pociągi na lotnisko. Zjechała nimi i dokładnie na wprost siebie zobaczyła sklep całodobowy GS. Nieopodal wejścia przykucnął mężczyzna, zapewne ten o głosie niedźwiedzia, pochylony nad zestawem lunchowym tak nisko, że niemal zanurzał nos w pudełku. Kiedy podeszła bliżej, jej przypuszczenia potwierdziły się. Poczuła lekki niepokój. Nieznajomy miał długie włosy – tak zaniedbane, że przypominały mop – ubrany był w cienką sportową bluzę i spodnie, które albo były beżowe i bardzo brudne, albo po prostu brązowe. Ostrożnie sięgał pałeczkami po kawałki kiełbasek ze swojego zestawu. Nie było już cienia wątpliwości, że to bezdomny. Pani Yeom zebrała się na odwagę i podeszła jeszcze bliżej.
I wtedy to się stało. Nagle trzech mężczyzn podbiegło do bezdomnego, przez co pani Yeom zatrzymała się. Oni również wyglądali na bezdomnych. Próbowali wyrwać temu jedzącemu pudełko, żeby zabrać z niego coś dla siebie. Pani Yeom rozejrzała się dookoła i zaczęła tupać nogami, próbując przywołać bijących się do porządku. Przechodnie patrzyli tylko obojętnie na – zapewne kolejną tego dnia – kłótnię między kloszardami.
Atakowany mężczyzna upuścił pudełko z jedzeniem i zasłonił się rękoma w geście samoobrony. Nie zdało się to jednak na wiele. W szarpaninie, która zaraz potem miała miejsce, napastnicy odebrali mu to, co trzymał w rękach. To była jej różowa saszetka!
Gdy trzej mężczyźni skończyli już pastwić się nad swoją ofiarą, zaczęli oddalać się z miejsca zdarzenia. Pani Yeom musiała usiąść. Trzęsły jej się nogi i ręce, nie wiedziała, co zrobić. Kucający do tej pory bezdomny podniósł się, jakby chciał się teraz zemścić, i całym ciałem rzucił się na tego, który zabrał saszetkę pani Yeom.
– Ałaaa! – krzyknął tamten, chwycił napastnika za nogi i powalił go na ziemię. Pozostali także się na niego rzucili.
Oczy pani Yeom nagle rozbłysły. Stanęła na równe nogi i wrzasnęła, aż wyskoczyła jej żyła na szyi:
– Co się tu wyrabia?! Co to ma być?!
Mężczyźni nagle zamarli. Pani Yeom podbiegła do nich i trzymaną w rękach torebką uderzyła jednego z bezdomnych w głowę. Kiedy ten masował bolące miejsce, pozostali powoli się wycofywali.
– Złodzieje! Chcieliście mi ukraść portfel! Parszywa banda!
Ludzie zaczęli się schodzić i przyglądać całemu zajściu. Bezdomni jeden po drugim uciekli. Na miejscu został tylko ten przykucnięty. Trzymał kurczowo saszetkę pani Yeom.
– Wszystko w porządku? – zapytała go, podchodząc bliżej.
Mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał na nią. Oczy miał podpuchnięte od uderzeń, z nosa leciały mu krew i flegma, twarz miał zarośniętą. Wyglądał jak ranny człowiek pierwotny wracający z polowania. Kiedy zorientował się, że napastnicy uciekli, wyprostował się nieco. Pani Yeom sięgnęła po chusteczkę i schyliła się do niego. Uderzył ją stęchły odór bezdomnego człowieka. Wstrzymała oddech i podała mu chusteczkę, ale mężczyzna pokręcił tylko głową i wytarł nos w rękaw bluzy. Pani Yeom skarciła się w myślach za to, że przejmowała się, czy nie ubrudzi krwią i flegmą jej własności.
– Na pewno nic panu nie jest? – zapytała jeszcze raz.
Mężczyzna przytaknął skinieniem głowy i spojrzał na nią. Wpatrywał się w nią w taki sposób, że pani Yeom zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie powiedziała czegoś niestosownego. Miała już naprawdę ochotę zakończyć całą przygodę i iść w swoją stronę. Musiała jeszcze tylko dostać z powrotem saszetkę.
– Dziękuję, że się pan nią zaopiekował.
Mężczyzna chwycił prawą ręką saszetkę, którą chował pod lewą pachą, i podał ją pani Yeom. Już sięgała, żeby odebrać zgubę, gdy bezdomny cofnął dłoń. Spojrzał na zdezorientowaną panią Yeom i otworzył saszetkę.
– Co pan robi?
– Czy to na pewno pani…?
– No pewnie, że ja, niby skąd wiedziałam, żeby do pana przyjść? Dopiero co rozmawialiśmy przez telefon.
Pani Yeom wyraźnie się zdenerwowała, sytuacja zaczynała być absurdalna. Mężczyzna zaś bez słowa przeszukiwał portfel i zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy znalazł w nim dowód osobisty.
– Pani… numer dowodu?
– No, panu się naprawdę wydaje, że ja pana okłamuję?
– Muszę mieć pewność… trzeba to oddać właścicielce… jestem odpowiedzialny.
– To niech pan tylko spojrzy na zdjęcie w dowodzie i porówna.
Mężczyzna spuchniętymi od pobicia oczami patrzył na przemian to na dowód, to na panią Yeom.
– Nie… nie wydaje mi się… – zawyrokował.
Pani Yeom, zupełnie nieświadomie, cmoknęła. Zrobiło jej się głupio. Nawet się nie zorientowała…
– No wie pan… to stare zdjęcie.
Zdjęcie może i było stare, ale chyba nie aż tak, żeby nie rozpoznać właścicielki portfela. Na pewno wzrok mu szwankował – przecież ktoś taki musi cierpieć na rozmaite schorzenia. Chyba że rzeczywiście tak bardzo się już zestarzała.
– Numer dowodu… proszę podać… – powiedział bezdomny.
Pani Yeom wzięła głęboki oddech i po chwili odezwała się spokojnym głosem.
– Pięć, dwa, zero, siedem, dwa, pięć… – zaczęła. – Zadowolony? – zapytała, kiedy skończyła recytować ciąg cyfr.
– Dobrze… zgadza się… Trzeba wszystko robić porządnie, prawda? – zapytał mężczyzna, szukając potwierdzenia swoich słów.
Schował dowód z powrotem do portfela i podał saszetkę pani Yeom, która sięgnęła po nią z wdzięcznością. Kiedy było już po wszystkim, poczuła się zobowiązana. Koniec końców zaciekle bronił jej własności, mimo że został brutalnie zaatakowany. To ewidentnie była oznaka wyjątkowego poczucia odpowiedzialności.
Mężczyzna odchrząknął i podniósł się. Pani Yeom wyprostowała się pośpiesznie i wyjęła z portfela czterdzieści tysięcy wonów.
– Proszę. – Podała pieniądze bezdomnemu. – Proszę, to dla pana – dodała, gdy dostrzegła jego wahanie.
On z kolei, zamiast wziąć pieniądze, sięgnął gdzieś w zakamarki bluzy i wyciągnął kawałek papierowego ręcznika, po czym przetarł sobie nos, odwrócił się i zaczął odchodzić. Pani Yeom stała jeszcze przez chwilę z wyciągniętą ręką, w której trzymała pieniądze, i patrzyła na niego. Czuła się zawstydzona. Mężczyzna wracał w stronę sklepu, przed którym wcześniej kucał, jedząc lunch. Pani Yeom poszła za nim. Mówił coś do siebie, patrząc na pudełko jeszcze niedawno zawierające jego posiłek. Jęczał przy tym żałośnie. Pani Yeom przez chwilę się mu przypatrywała, po czym podeszła bliżej i poklepała go po plecach. Kiedy się do niej odwrócił, odezwała się do niego głosem nauczycielki rozmawiającej z uczniem.
– Pan pójdzie ze mną w jedno miejsce, dobrze?
Kiedy wychodzili z dworca zachodnim wyjściem, mężczyzna zatrzymał się na chwilę. Sprawiał wrażenie zwierzęcia schwytanego w dziczy, które nie chce dać się zaciągnąć do ciężarówki stojącej na drodze. Pani Yeom ponagliła go, żeby się nie ociągał, i wkrótce kroczyli jedno za drugim ulicą w stronę Galwol-dong. Mężczyzna podążał za panią Yeom w odległości kilku kroków. Tak minęli Galwol-dong i szli w stronę Cheongpa-dong. Przejrzałe owoce miłorzębów, leżące na chodniku pod drzewami, miały taki sam zapach jak ten mężczyzna. Pani Yeom zastanawiała się, dlaczego właściwie zdecydowała się go ze sobą zabrać.
Chciała mu się jakoś odwdzięczyć, a nie wziął od niej pieniędzy. W końcu zaciekle bronił jej saszetki, należało się mu więc jakoś zrewanżować, nawet jeśli był to bezdomny. Jakaś część pani Yeom powielała nadal wzorce wypracowane w czasach, kiedy była nauczycielką. Była też chrześcijanką, tak jak jej matka. Chciała zachować się jak dobra samarytanka wobec kogoś, kto sam najpierw stał się samarytaninem dla niej. Szli tak przez jakieś piętnaście minut, kiedy wreszcie, na końcu zupełnie niepozornej uliczki, ich oczom ukazał się imponujący gmach kościoła. Znajdowała się tam też uczelnia dla kobiet, dlatego ulicę wypełniały grupki chichoczących koleżanek w dżinsach i sweterkach. Od czasu, kiedy lokalna telewizja zrobiła krótki materiał o budce z przekąskami, codziennie ustawiały się przed nią kolejki. Pani Yeom spojrzała za siebie – mężczyzna rozglądał się z zaciekawieniem po okolicy. Niektórzy ludzie omijali ich szerokim łukiem. Zastanowiło ją, jak ich dwoje musi wyglądać w oczach przypadkowych przechodniów. Cheongpa-dong to była właściwie jej okolica i tam też znajdował się jej sklep.
Szli dalej w stronę żeńskiego uniwersytetu Sookmyung – pani Yeom przodem, mężczyzna posłusznie za nią, jakby był przywiązany do niej sznurkiem – aż doszli do skrzyżowania. Tam zatrzymali się przed niewielkim osiedlowym sklepem. To był mały biznes pani Yeom i zarazem miejsce, gdzie mężczyzna mógł dostać nowy zestaw lunchowy. Pani Yeom otworzyła drzwi i gestem ręki zaprosiła mężczyznę do środka. On zawahał się, ale poszedł za nią.
– Dzień dobry! – Shi-hyeon, pracująca dorywczo w sklepie, powitała szefową, uśmiechając się promiennie. – Już pani jest?
Pani Yeom też się uśmiechnęła, ale nie mogła nie zauważyć, jak wyraz twarzy Shi-hyeon zmienił się na widok mężczyzny.
– W porządku – uspokoiła dziewczynę. – On jest ze mną.
Te słowa jeszcze bardziej zdezorientowały pracownicę. Pani Yeom pomyślała tylko, że młoda musi się jeszcze bardzo wiele nauczyć o życiu, i poprowadziła gościa do półki z zestawami lunchowymi. On szedł za nią cicho i posłusznie. Mogło to oznaczać jedno z dwóch: był albo bardzo bystry, albo wręcz przeciwnie.
– Proszę sobie coś wybrać, coś, co najchętniej by pan zjadł – zachęciła go, a kiedy nadal się wahał, dodała: – To mój sklep, proszę się nie krępować i coś sobie wybrać.
– A… bo… tego… – mężczyzna oblizał wargi i patrzył bezrozumnie przed siebie.
– Co się stało? Nie ma tego, co pan lubi?
– Nie ma zestawów… sygnowanych przez Parka Chan-ho?
– My nie jesteśmy franczyzą GS, jego zestawy są tylko tam – tłumaczyła pani Yeom. – Ale nasze też są smaczne, proszę sobie coś wziąć.
– Ale… jego zestawy są… naprawdę dobre…
Pani Yeom, zaskoczona takim obrotem sprawy, sięgnęła po największy zestaw ze swojej oferty i wyciągnęła go przed siebie.
– Proszę spróbować tego. W tym zestawie jest bogaty wybór, mówimy o nim, że to zestaw rozmaitości. Naprawdę dobry.
Mężczyzna chwycił opakowanie i skrupulatnie przeliczył zawartość. Dwanaście przystawek. Pani Yeom patrzyła na niego, kiedy tak badał otrzymany obiad, i pomyślała, że to trochę zbyt zuchwałe zachowanie jak na bezdomnego. Mężczyzna podniósł wzrok i przytaknął skinieniem głowy, po czym odwrócił się i wyszedł ze sklepu do stojącego pod oknem stolika, jakby miał tam rezerwację.
Mały, plastikowy, zielony stolik przed sklepem wkrótce stał się jadalnią bezdomnego.
Mężczyzna otworzył pudełko, jakby było szkatułką wypełnioną kosztownościami, ostrożnie rozdzielił pałeczki, nabrał sobie porcję ryżu i wsadził ją do ust. Pani Yeom przyglądała mu się chwilę przez okno, po czym odwróciła się w stronę regału, sięgnęła po miskę zupy z pasty sojowej i położyła ją na ladzie. Shi-hyeon o nic nie pytała, zeskanowała tylko produkt. Pani Yeom nalała do zupy gorącej wody, wsadziła w nią łyżkę i skierowała się do wyjścia.
– Nie można tak bez zupy. Co to za obiad bez zupy?
Postawiła danie na stoliku przed mężczyzną, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem i szybko wziął łyk z miski, nie czekając nawet, aż dostanie łyżkę. Wysiorbał w ten sposób połowę zupy, zupełnie jakby wcale nie była gorąca, po czym skinął głową i sięgnął z powrotem po pałeczki. Pani Yeom weszła do sklepu i nalała wody do papierowego kubka. Wróciła z nim do stolika, postawiła przed mężczyzną i usiadła naprzeciwko. Patrzyła, jak bezdomny je obiad. Był jak niedźwiedź jedzący miód, czy to głodny po okresie zimowego snu, czy przed zimą, kiedy je, żeby uzupełnić zapasy. Bezdomnym na pewno trudno zdobyć jedzenie. Dlaczego więc ten przed nią wyglądał tak dobrze? Zupełnie jakby codziennie jadał trzy pełne posiłki. Może działała tu ta sama zasada, wedle której ludzie o niskich dochodach są bardziej narażeni na otyłość. A może, kiedy już udało mu się dorwać do jedzenia, zjadał wszystko, co tylko było dostępne.
– Proszę jeść spokojnie. Nikt panu nie zabierze.
Mężczyzna spojrzał na nią z ustami pełnymi zupy z kimchi. Nie wyglądał już na sponiewieranego, sprawiał wrażenie, jakby chciał się z nią zgodzić.
– Naprawdę… dobre – odezwał się. Spojrzał jeszcze raz na wieczko pudełka i dodał: – Zestaw rozmaitości… – Zawiesił głos, wziął do ręki miskę z zupą i, skinąwszy głową, wypił łyk.
Wydawało się, że porządny posiłek pozwolił mu wrócić do pełnej świadomości. Pani Yeom odczuwała pewien rodzaj satysfakcji, gdy patrzyła, jak bezdomny sprawnie je, nabierając pałeczkami kolejne kęsy ciasta rybnego. Była w tych jego ruchach, w tej jego przyjemności jedzenia jakaś pierwotna prawda o życiu.
– Proszę tu do mnie zaglądać, kiedy będzie pan głodny. Zawsze będę coś dla pana miała. – Mężczyzna przestał jeść i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. – Dam znać moim pracownikom, że może pan tu jeść bez płacenia.
– Ale nie stare jedzenie? – dopytywał mężczyzna.
– Oczywiście, że nie. Nowe i świeże. Dlaczego miałby pan jeść stare?
– Pracownicy tak… zawsze jedzą stare. Ja myślałem… To bardzo miło…
– W naszym sklepie nie jemy niczego, co jest po terminie. Czy to pracownicy, czy teraz pan. Jemy same dobre rzeczy, zapewniam pana.
Mężczyzna wydawał się przez chwilę zdezorientowany, ale pochylił się znowu i jadł dalej. Pani Yeom podała mu w końcu łyżkę, którą wcześniej dla niego przyniosła. Wziął ją do ręki i przyglądał się jej przez chwilę wzrokiem szympansa trzymającego smartfona. Wkrótce jednak oprzytomniał, jakby jego ciało przypomniało sobie, co robi się z tym narzędziem, i zaczął zagarniać łyżką resztki ciasta rybnego. Z satysfakcją wsadził sobie do ust całą porcję. Po wszystkim podniósł głowę znad pudełka i spojrzał na panią Yeom.
– To było… bardzo dobre. Dziękuję…
– To ja dziękuję, że pan się zaopiekował moimi rzeczami.
– Ją… miało wcześniej dwóch innych.
– Dwóch innych?
– Ale się na nich wydarłem i im zabrałem…. Tam był portfel…
– Czyli uratował pan przed nimi moją saszetkę? Tymi dwoma, co ją ukradli? Żeby mi ją oddać?
Mężczyzna przytaknął i napił się wody z kubka, który wcześniej przyniosła mu pani Yeom.
– Jak jest dwóch… to dam radę. Trzech… to już ciężko… Oni mnie jeszcze potem będą zaczepiać.
Najwidoczniej ponownie przeżywał teraz niedawne zajście, bo wyraźnie się zdenerwował. Pani Yeom skrzywiła się lekko na widok pożółkłych zębów i kawałków papryczki utkwionych pomiędzy nimi, ale zrobiło jej się jednocześnie miło, bo widziała, że w mężczyznę wstąpiła nowa siła. Dopił wodę i rozejrzał się.
– A… gdzie… jesteśmy?
– Jesteśmy w Cheongpa-dong. Wie pan, zielone wzgórza.
– Zielone wzgórza… Fajnie.
Chyba uśmiechnął się pod tą swoją gęsta brodą. Podniósł się, zabierając ze stołu pudełko i miskę po zupie. Zachowywał się zupełnie swobodnie i naturalnie. Wyrzucił śmieci do kosza, po czym sięgnął po kawałek papierowego ręcznika i wytarł sobie usta. Ukłonił się potem w pas i odszedł. Pani Yeom patrzyła jeszcze za nim, kiedy szedł w stronę dworca kolejowego, i w końcu weszła do sklepu. Gdy tylko znalazła się w środku, Shi-hyeon zarzuciła ją pytaniami, trzeba więc było zdać jej relację z wydarzeń – od momentu, w którym okazało się, że saszetki nie ma, aż do teraz. Na koniec historii Shi-hyeon wybuchnęła płaczem w przypływie zdziwienia i troski.
– Ciekawy człowiek – powiedziała pani Yeom. – Aż trudno mi uwierzyć, że to bezdomny.
– Mnie wygląda po prostu na zwykłego bezdomnego… Proszę sprawdzić, czy na pewno nic pani nie zginęło z portfela.
Pani Yeom otworzyła saszetkę i przeszukała jej zawartość. Wszystko było na swoim miejscu. Wyjęła z niej swój dowód osobisty i, uśmiechając się tajemniczo, podeszła do młodej dziewczyny.
– Rozpoznałabyś mnie? – zapytała ją.
– Wygląda pani identycznie. Trochę się pani siwych włosów sypnęło, ale w ogóle się pani nie postarzała.
Pani Yeom przyjrzała się swojemu zdjęciu. Były oczywiste różnice między nim a aktualnym stanem faktycznym.
– Muszę jednak przyznać z bólem, że on ma rację.
– Słucham? – Shi-hyeon nie wiedziała, o co chodzi.
– On mówił, jak jest. A ty jesteś po prostu uprzejma.
Pani Yeom upewniła się, że Shi-hyeon nie zapomni dać zestawu lunchowego mężczyźnie, jeśli ten jeszcze się pojawi, i że poinstruuje w tej sprawie pozostałych pracowników. Dziewczyna nie wydawała się zachwycona pomysłem, ale posłusznie wysłała wiadomość do wszystkich członków sklepowego czatu. Pani Yeom rozejrzała się z zadowoleniem po lokalu, jednak jej entuzjazm nie trwał długo. Uświadomiła sobie, że nie pamięta, czy w czasie, kiedy jej niespodziewany gość jadł swój obiad, do sklepu wchodzili jacykolwiek klienci. Zrobiło jej się zimno, gdy pomyślała, że to może być kolejny objaw nadchodzącej demencji. Odpłaciła jednak dobrem za dobro – przynajmniej pod tym względem był to udany dzień.
– Nie jedzie już pani do Busanu? – zapytała Shi-hyeon.
– O masz! Zupełnie zapomniałam!
Ten dzień jeszcze się nie skończył, pani Yeom musiała przed północą dostać się do Busanu. Miała jechać na pogrzeb kuzynki i przy okazji załatwić jeszcze kilka innych spraw. Schowała saszetkę do torebki i znów poszła na dworzec.
Zajrzała do sklepu pięć dni później, w drodze powrotnej do domu. Shi-hyeon przywitała się z nią spojrzeniem, jednocześnie przyjmując pieniądze od klientów płacących za kawę. Zaczęły rozmawiać dopiero wtedy, kiedy zostały same. Po przywitaniu się i zdaniu relacji z tego, co nowego pojawiło się w sklepie, Shi-hyeon złapała panią Yeom za rękę. Widać było, że czekała kilka dni, żeby jej o czymś powiedzieć.
– Proszę pani, on przychodzi codziennie, nie opuścił ani jednego dnia.
– Ale kto taki? – zapytała zdezorientowana pani Yeom. – A, ten bezdomny?
– Tak – potwierdziła Shi-hyeon. – Przychodzi zawsze na mojej zmianie, wybiera sobie jedno opakowanie i je.
– I nie przychodzi o innej porze?
– Nie, tylko wtedy, kiedy ja mam zmianę.
– No to chyba znaczy, że cię polubił – zażartowała pani Yeom, na co Shi-hyeon tylko wzdrygnęła się z obrzydzenia i przymknęła oczy. – Żartowałam, już dobrze – uspokoiła ją szefowa i uśmiechnęła się.
– Tylko że, widzi pani, on przychodzi na mojej zmianie, już pod koniec, około ósmej, i wybiera sobie zestaw, który zaczyna tracić ważność.
– Co takiego? Mówiłam, że ma sobie wziąć świeży.
– Dokładnie, też mu mówiłam. Ale on powtarza, że jemu już dużo życia nie zostało, i bierze zawsze któryś z tych starszych.
– Powiedziałam mu, że mam dla niego zawsze nowy zestaw… Jak się zatruje, to sobie nie wybaczę.
– Wiem, że nie powinnam tak mówić, ale nie mam ochoty się z nim sprzeczać przy ladzie. Śmierdzi od niego. Jakby ktoś nam w sklepie zrobił kupę. Zdarza się, że na jego widok klienci rezygnują z zakupów. Co mam wtedy zrobić? Najlepiej dać mu to, co chce, i niech idzie, rozumie pani? I tak trzeba po nim wietrzyć sklep.
– No rozumiem, rozumiem.
– Mnie się wydaje, że on tak specjalnie. Przychodzi dokładnie o tej porze, kiedy trzeba się zabierać do wyrzucania niesprzedanych zestawów.
– Coś w tym jest…
– Wczoraj był trochę później, martwiłam się, że coś mu się gdzieś stało.
Shi-hyeon, cała rozemocjonowana, przejechała po wargach koniuszkiem języka, na co pani Yeom zaśmiała się sucho.
Chuda i wysoka pracownica, łatwo przejmująca się wszystkim naokoło, przywodziła jej na myśl nadmuchiwaną kukłę, którą czasami wystawia się przed sklep, żeby przyciągnąć klientów.
– Shi-hyeon, jesteś wrażliwą dziewczyną, ale nie uratujesz całego świata.
– Ale to pani zaproponowała bezdomnemu darmowy posiłek dziennie. A co, jeśli on przyprowadzi kolegów? – odparowała dziewczyna.
Nawet nadmuchiwana kukła potrafi się odwinąć.
– On taki nie jest.
– Przecież nic pani o nim nie wie.
– Umiem się poznać na ludziach. Zatrudniłam na przykład ciebie, prawda?
– Jest pani niesamowita.
Pani Yeom lubiła swoją relację z pracownicą. Traktowała dziewczynę jak drugą córkę. Życzyła jej jak najlepiej na egzaminie na urzędnika państwowego, ale sama myśl o tym, że Shi-hyeon kiedyś opuści sklep, napawała ją smutkiem.
Dzyń, dzyń. Do sklepu weszli kolejni klienci, a Shi-hyeon wróciła za ladę i ich powitała. Pani Yeom rozejrzała się po sklepie i zerknęła na zestawy lunchowe, które się nie sprzedały. Postanowiła, że raz pojawi się w sklepie, kiedy trzeba będzie ściągnąć z półek niesprzedane zestawy. O tym mężczyźnie wiadomo tylko tyle, że jest bezdomny. Może by go tak chociaż zapytać, jak się nazywa?
Tej nocy pani Yeom zasnęła przed telewizorem. Obudził ją dzwonek telefonu. Spojrzała na wyświetlacz – było już po północy, dzwonił jej syn. Miała złe przeczucia. Kombinacja tych dwóch informacji sprawiła, że ze stresu ścisnęło ją w żołądku. Tak jak się spodziewała, po drugiej stronie odezwał się pijany głos. Jej własny syn nie wiedział, że była w Busanie, ani też że następnego dnia miała urodziny. Przyrzekał jednak, że ją kocha, i przepraszał, że w całej tej miłości nadal nie okazuje jej należytego szacunku. Na końcu tego wywodu, składającego się w głównej mierze z powtórzeń, padło, jak zawsze, to samo pytanie: „Jak się mają sprawy w sklepie?”. Pani Yeom odpowiedziała, żeby jej syn nie zawracał sobie tym głowy. On z kolei powiedział, jak zwykle, że żyłoby jej się dużo lepiej, gdyby zamknęła podupadający sklep, zebrała środki i zainwestowała je w jego biznes. Pani Yeom nie miała ochoty już tego słuchać.
– Posłuchaj, Min-shik, sprawy rodzinne nie mają tu nic do rzeczy.
– Mamo! – zaprotestował syn. – Dlaczego ty mi nie ufasz? Naprawdę masz o mnie takie złe zdanie?
– Spędziłam życie, ucząc historii, i powiem ci jedno – odparła pani Yeom. – Zarówno całe narody, jak i pojedynczych ludzi ocenia się po tym, co zrobili w przeszłości. Przypomnij sobie tylko, co kiedyś narobiłeś. Zaufałbyś sam sobie?
– Mamo… – jęczał Min-shik do słuchawki – jestem zupełnie sam. Siostra, matka, wy obie mnie odrzucacie. I to ma być rodzina?
– Jak masz mi tak gadać po pijaku, to się lepiej rozłącz – odparła ostro pani Yeom.
– Mamo…
Wcisnęła przycisk zakończenia rozmowy i przeszła do kuchni. Serce jej się ściskało, ból promieniował na całą klatkę piersiową. Otworzyła lodówkę, wyjęła z niej puszkę piwa i wypiła całą jej zawartość. Piła łapczywie, żeby ugasić ogień w sercu i ból w piersiach, tak szybko, że w końcu się zakrztusiła. Było coś żałosnego w tym, że sama musiała się upić, żeby nie myśleć o pijanym synu.
I co tu teraz zrobić?
Wydawało jej się, że żyła tak, jak należy, zachowując się odpowiednio w każdej sytuacji, jednak problemy jej własnego dziecka wskazywały, że coś szło bardzo nie tak. Przypuśćmy, że zamknęłaby sklep, żeby dołożyć pieniądze do biznesu syna. On by splajtował… i co wtedy? Zostałyby jej tylko te dwa małe pokoje. Małe mieszkanko w starym domu, który stoi na wzgórzu Cheongpa od dwudziestu lat. Jej syn będzie bankrutował kolejno w każdym nowym biznesie, aż w końcu dorwie się do tej ostatniej rzeczy, która jej została.
Nie chciała tego przyznać, ale jej syn był obrzydliwym krętaczem. Jego była żona szybko się na nim poznała, dlatego rozwiedli się pośpiesznie po dwóch latach małżeństwa. Pani Yeom była na nią zła, zarzucała jej rozbuchaną ambicję, ale musiała w końcu przyznać przed samą sobą, że problem leżał po stronie syna. W ciągu trzech lat, które nastąpiły potem, przepuścił wszystko, co mu zostało. W takiej sytuacji dziecko może liczyć już tylko na pomoc własnej matki, a co ona robiła? Karmiła jakiegoś bezdomnego ze stacji kolejowej, zamiast zająć się własnym synem, uwikłanym w problem alkoholowy.
Kiedy wypiła piwo do końca, zaczęła się modlić przy kuchennym stole. Już tylko to jej pozostało.