W „Żywocie człeka zmałpionego” Papcio Chmiel opisuje swoje dzieje od momentu zakończenia wojny po dzień dzisiejszy. Liczne zdjęcia, dokumenty i fragmenty komiksów doskonale ilustrują drogę Henryka Jerzego Chmielewskiego przez wyboje PRL-u, rodzenie się nowego ustroju z całkiem odmiennym rynkiem wydawniczym oraz ostatnie dokonania dziewięćdziesięciotrzyletniego artysty.


Żywot człeka zmałpionegoDo lektury książki zaprasza… Tytus. Pisze:

Nareszcie, drogi dzisiejszy Czytelniku, i Ty, Czytelniku emerycie, możecie przeczytać o wszystkich bezeceństwach z życia Papcia Chmiela od 1947 do 2016 roku.

Dowiecie się, skąd Papcio czerpał pomysły do tych marnych trzydziestu jeden książeczek komiksowych, sześciu albumów historycznych i podręcznika dla analfabetów – „Elemelementarza”.

Dowiecie się, jakiego szmalu i majątku, poza sławą, dorobił się ten wąsatosiwy artysta. Dowiecie się, ilu przeżyliśmy z Papciem premierów, sekretarzy partii, posłów i zawieruch ustrojowych.

Zdradzę Wam również w tym elaboracie tajemnice miłosnych przygód moich i mojego wesołego staruszka.

Henryk Jerzy Chmielewski (Papcio Chmiel) to najpopularniejszy autor komiksów w Polsce, grafik, rysownik i publicysta, nestor i mistrz polskich twórców komiksów. Urodził się 7 czerwca 1923 roku w Warszawie. Był uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Karierę graficzną rozpoczął w 1947 roku jako rysownik w „Świecie Przygód”, a następnie w „Świecie Młodych”. Największą popularność przyniosła mu ukazująca się od 1957 roku seria komiksów „Tytus, Romek i A’Tomek”, która wyznaczyła poziom komiksowej narracji, warsztatu i humoru w twórczości dla młodszych czytelników. Henryk Jerzy Chmielewski był wielokrotnie nagradzany za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej oraz za osiągnięcia w działalności na rzecz rozwoju polskiej kultury; został odznaczony m.in. Warszawskim Krzyżem Powstańczym, Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2007), Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (w 2009 roku podczas uroczystości z okazji 65. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego). Jest Kawalerem Orderu Uśmiechu. Mieszka i pracuje w Warszawie. Czytelnicy, którzy wychowali się na jego twórczości, z nostalgią witają dzisiaj wznowienia znanych książeczek, kupują je swoim dzieciom i niecierpliwie czekają na nowe przygody ukochanych bohaterów z dzieciństwa.

Opowieść o swoich losach w przedwojennej i wojennej Warszawie, Papcio Chmiel, autor znanych komiksów „Tytus, Romek i A’Tomek”, zawarł w książce „Tarabanie w Barbakanie”, wydanej przez Prószyński Media w 2013 roku.

Henryk Jerzy Chmielewski
Żywot człeka zmałpionego
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 2 czerwca 2016
kup książkę

Żywot człeka zmałpionego


Ostrzegam przed czytaniem pierwszych rozdziałów!

Nudy na pudy!

Dlaczego?
Bo nic nie ma o mnie! To takie, „Stron wiela, czyli trela morela o światłym żywocie Papcia Chmiela”. Może ciekawe dla historyków albo psychiatrów. Jednym tchem przeczytają to pewnie tylko emeryci (jeśli nie mają astmy), którzy poznawali moje, jeszcze przedksiążeczkowe, przygody w latach pięćdziesiątych.
Dałem komputeropis książki do konsultacji, koledze z Wysp Nonsensu, Davidowi Klugmanowi. Oto jego opinia o „dziele”:
[…] Nie wiadomo do kogo i w jakim wieku jest ten utwór kierowany. Dla dzieci za poważny, dla nastolatków za nudny, dla inteligentów za płytki. Nie ma narastania dramaturgii. Trochę osobistych wspomnień autora, prywaty, trochę dokumentów z czasów PRL i przemądrzałej pseudofilozofii autora o świecie”.
Reasumując: Nabrałeś się miły czytelniku, kupując tę książkę, omamiony pstrokatą okładką.

Twój szczerze Ci oddany

Rozdział pierwszy

Od kaprala do redaktora
„Świata Przygód”


Mimo że do pracy przyszedłem punktualnie o godzinie ósmej, spóźniłem się, bo piesek, kundloratler, już zdążył się wysikać. Świeża strużka płynęła ze stosu listów od czytelników do redakcji „Świata Przygód”, które miałem właśnie otwierać i segregować. Wyprowadzanie pieska redaktora naczelnego na ulicę było jednym z moich redakcyjnych obowiązków, chociaż niewpisanych w umowę o pracę.
Redakcja „Świata Przygód” mieściła się w Warszawie, przy ulicy Grażyny 8, na drugim piętrze czynszowej, nieotynkowanej kamienicy. Na klatce nie było schodów. Nie zostały jeszcze odbudowane po powstaniowych bombardowaniach i wchodziło się po murarskich dechach. Cała redakcja składała się z dwóch pokoi z kuchnią, przy czym większy pokój był przedzielony kotarą, za którą mieściło się mieszkanie redaktora naczelnego Mariana Niewiarowskiego i jego żony Edy. Piękna, wysoka, zgrabna pani Eda była równocześnie sekretarką redakcji i redakcyjnym specjalistą do spraw finansowych. Mogłem ją zobaczyć dopiero koło południa, gdy dopełniła agresywnego makijażu.
Ja, chłopak bądź co bądź wojskowy, bo jeszcze nie ochłonąłem z reżimu wojskowego (przecież minęło zaledwie kilkanaście dni, jak zostałem zdemobilizowany z armii), nie mogłem przyzwyczaić się do rozlazłego i niepunktualnego życia otoczenia: grafików, dziennikarzy i pieska.
Od dziecka czytałem „Świat Przygód” i przerysowywałem postacie występujących w tych komiksach bohaterów: Ferdka i Merdka, Pata i Pataszona, Flipa i Flapa, a nawet Tarzana. I teraz będę w tym tygodniku pracował, może nawet rysował komiksy? Nie do wiary!
Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy, że te wszystkie utwory są kopiami z amerykańskich gazet, „wzbogaconymi” o polskie teksty w dymkach. Dopiero gdy w roku 1966 pojechałem do Stanów, zobaczyłem – o dziwo! – że mój ulubiony bohater, marynarz, siłacz Ferdek, to wcale nie Polak i nazywa się Popeye, a dlatego po zjedzeniu puszki szpinaku staje się nadzwyczaj silny, że reklamuje jakiś koncern produkujący żywność w puszkach.
W „Świecie Przygód” nie zobaczyłem już moich dawnych bohaterów komiksowych, bo amerykańskie, kapitalistyczne wytwory zaczęto zaliczać do wrogich ustrojowi komunistycznemu. Za to zobaczyłem kopie z francuskiego pisma dla dzieci „Vaillant”. Ten wielokolorowy tygodnik był wydawany przez Francuską Partię Komunistyczną, więc siłą rzeczy wszystko, co było w nim drukowane, było prawomyślne. Dlatego też można było kopiować komiks o przygodach misia i liska Placid et Muzo (w polskiej wersji Pikuś i Mikuś). Już w pierwszym dniu pracy w redakcji dostałem to zadanie do wykonywania i na kalce przerysowywałem historyjkę, wpisując tłumaczone teksty w dymki. Co tydzień jeden obrazeczek. Nie znam francuskiego, ale tak się wycwaniłem, że gdy nie dostałem tłumaczenia, to sam komponowałem teksty do obrazków, domyślając się, co też takiego lisek mógł gadać do niedźwiadka.
Swoje powojenne odrodzenie rozpoczął „Świat Przygód” w Katowicach 29 marca 1946 roku jako „Nowy Świat Przygód”. Nie wydrukował go oczywiście żaden prywatny wydawca, jak przed wojną, żeby zarobić na tym kupę szmalu, ale Zarząd Główny Związku Walki Młodych, synek Partii, podbudówka PPR-u (Polska Partia Robotnicza – przez „wrogów ludu” inicjały tłumaczone złośliwie jako Płatne Pachołki Rosji).
W ramach koncentracji wydawnictw w stolicy, pod zarządem nowo utworzonej Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”, tygodnik przeniesiono w czerwcu 1947 roku do Warszawy, już pod skróconym tytułem „Świat Przygód”. Miał 8 stron formatu A3, drukowanych na nędznym papierze w technice druku wypukłego i ukazywał się raz w tygodniu. Kolportowany był przez „Ruch” i sprzedawany w kioskach. Czytelnikami byli głównie chłopcy w wieku 11–15 lat z dużych miast. Nakład każdego numeru, około 50 tys., rozchodził się błyskawicznie przy małych zwrotach. Małe zwroty nie świadczyły wcale o poczytności gazety. Przy brakach papieru ludzie kupowali gazety na opakowania. Im większa płachta gazety, tym mniejsze zwroty. Z tego powodu najchętniej kupowano „Głos Ludu”, a później „Trybunę Ludu”.
Wracając do „Świata Przygód”, przy dwukolorowej winiecie miał dorysowaną amerykańską, disnejowską Myszkę Miki. Cena 15 złotych, która nam dzisiaj nic nie mówi o wartości ówczesnego pieniądza. Cena przedwojennego „Świata Przygód” wynosiła 10 groszy, ciastko zaś kosztowało 20 groszy, jajko 5 groszy, bilet do podłego kina 55 groszy, a dolar 5 złotych.
Redaktorem naczelnym był dalej Marian Niewiarowski, który przyholował ze sobą z Katowic część katowickiej załogi: Ewalda Guyskiego, bardzo zdolnego, wszechstronnego grafika, jego żonę, rysującą realistyczne obrazki metodą „pajęczynki” (podpisywała się „Sława”), rysownika komiksów Józka Olejarkę, bardzo zdolnego plastyka, a przede wszystkim przyjechała najważniejsza siła redakcji – pani Stefania Zalewska.
Pani Zalewska, bardzo wykształcona 40-letnia osoba, polonistka, znająca pięć języków, była matką Mietka Pfanhausera, mojego szkolnego kolegi i równocześnie żołnierza Armii Krajowej w mojej drużynie, kompanii „Stachna”, 7. Pułku Piechoty „Garłuch”, ps. Juhas. Jasne więc, że gdy tylko przybyłem do Warszawy bezdomny i bez pracy, natychmiast mnie zaprotegował matce jako zdolnego „Kalikaturę”. Tak mnie przezywali w Liceum Budownictwa Wodnego i Lądowego, kiedy rysowałem karykatury kolegów i profesorów.
Od 1 września zacząłem pracę w redakcji jako inteligentne chłopię do wszystkiego za 10 000 zł miesięcznie. – Oczywiście o AK ani mru-mru, czyli morda w kubeł – uprzedziła pani Zalewska. Pieniądze te wystarczały mi na opłacenie miesięcznie domowego jedzonka u matki mojej chrzestnej pani Agniesi Piotrowskiej. Ba! Nawet zostało mi jeszcze na kupno wielkiej skórzanej teczki. No bo jakże, pan redaktor bez teczki? Niepoważnie!
Nie potrzebowałem pieniędzy na ubrania, bo miałem ich w nadmiarze z paczek otrzymywanych od kuzynów z Ameryki. Wyglądałem czasami za bogato i za amerykańsko na tle wyniszczonego wojną społeczeństwa. Nie mogłem na przykład wkładać pstrokatych krawatów i kolorowych pasiastych skarpetek, aby nie być przezywanym „bikiniarzem”. Tak samo nie mogłem wkładać seledynowego garnituru, który na wywatowanych, poszerzonych ramionach miał fałdki jak u damskiej bluzki, bo… wyglądałem niesocjalistycznie.
Pani Piotrowska mieszkała przy ulicy Targowej 45 (m. 24) razem z mężem, który miał konia i dorożkę w podwórku. Przed wojną był listonoszem. Mieszkali wtedy przy ulicy Karmelickiej, gdzie mieli pralnię. Pod szyldem „pralnia” należy rozumieć: balia, tara, kotły, wyżymaczka, maglownica, żelazko węglowe i dziarska, młoda dziewczyna ze wsi. Po utworzeniu getta Niemcy przesiedlili ich na ulicę Targową, do mieszkania, z którego wyrzucili rodzinę żydowską. Miałem spanie na polowym łóżku i mogłem rysować na okrągłym pożydowskim stole po odsunięciu pięknej, ręcznie tkanej koronkowej serwety. Mieszkał tu również wnuczek pani Piotrowskiej, Zbysio, którego wciągnąłem do konspiry (ps. Turek). Razem mieliśmy atakować lotnisko Okęcie. Zatrzymany przez Niemców 1 sierpnia, wywieziony do obozu, tkwił jeszcze gdzieś w Niemczech.
Gdy tylko przyszedłem do redakcji, natychmiast, dzięki pani Zalewskiej, dostałem robótkę graficzną – rysowany tytuł do opowiadania Joe, król Dzikiego Zachodu. I ta winieta, zamieszczona w 66 numerze „Świata Przygód” z datą 1 września 1947 roku, stała się moim pierwszym w życiu wydrukowanym rysunkiem. Również w tym numerze i w dalszych wydrukowano moje pierwsze historyjki obrazkowe: Ranek na obozie harcerskim, Nasza obozowa orkiestra, Listonosze. Były to pierwsze, nieudolne kroki rysownika.
Jak ja wtedy rysowałem! Teraz lepiej rysują dziesięcioletni chłopcy. Jedynie kolekcjonerzy, którzy kopiują dziś moje bohomazy, cieszą się: „Panie, to nic, że nieudolne – to historia”.
Redaktor Niewiarowski, dusza kupiecka, przeglądał zachodnie magazyny i pilnie pracował nożyczkami. Wycinał ze szwedzkiego tygodnika (tytułu nie pamiętam) czarno-biały komiks Sierżant King z królewskiej konnicy. Pani Zalewska tłumaczyła, a ja wpisywałem teksty do dymków. I tak sobie cwałował kradziony kanadyjski sierżant po polskim tygodniku co tydzień, począwszy od 68 numeru.
Nagle klops! Po miesiącu zagraniczny magazyn przestał przychodzić i nie było z czego wycinać. Przecież nie można tak nagle urwać historyjki. Trzeba jakoś wyjść z twarzą. Ale od czego jest Chmielewski? Niewiarowski zwraca się do mnie:
Chmielu, tylko w tobie ratunek!
Oczywiście, że się zgodziłem pociągnąć fabułę i efektownie wykończyć sierżanta. Żeby ułatwić sobie pracę, musiałem zmniejszyć liczbę bohaterów. W scenie, w której policjanci ścigają motocyklem bandytów, rzucam granat i od razu mniej o dwie postacie do rysowania. Z zakończeniem historii tak bardzo się nie spieszyłem, bo miałem płacone dodatkowo od odcinka. Udało mi się przeciągnąć serial przez sześć odcinków i zakończyć treścią czysto polską – sierżant King likwiduje tajną wytwórnię bimbru. Na tym polu właśnie odnosiła w tym czasie sukcesy Milicja Obywatelska. Wyobrażam sobie, jak byłby zdziwiony autor Kinga, Zane Grey, gdyby zobaczył kanadyjskiego sierżanta w tak niezwykłej roli! Przez taki oto szczęśliwy przypadek narysowałem swój pierwszy w życiu komiks i to za honorarium.
Dłużej i tak nie mógłbym ciągnąć Kinga, bo wszystkie zachodnie, głównie amerykańskie, tematy zostały wstrzymane, aby czytających nie zarażać zgniłą kulturą Zachodu. Jako rekompensatę zaczęliśmy otrzymywać „przodującą” w świecie prasę radziecką: „Krokodyl”, „Ogoniok”, dla dzieci „Murziłkę” i „Pionierską Prawdę”, dawaną później za wzór dla naszego „Świata Młodych”. Ale tam komiksów nie zamieszczano.
„Świat Przygód” był drukowany w małej brudnej drukarni, w czynszowym domu w Warszawie przy ul. Smolnej 12, pod szumną nazwą Zakłady Wydawnicze „Prasa”.
Od pierwszego dnia starałem się rozgryźć techniczne tajniki budowania numeru, podglądając Ewalda Guyskiego i resztę światłych w tej materii członków załogi. Język redakcyjny wydawał mi się z początku niezrozumiałym żargonem. Łamanie – to nie łamanie w kościach ani łamanie drewna na rozpałkę, ale rozmieszczanie tekstów i ilustracji na stronie gazety. Kwadrat – to nie prostokątna figura geometryczna, ale jednostka miary drukarskiej dzieląca się na 48 punktów, równa 18 mm. Punkt – to nie jakaś kropka, tylko jednostka do mierzenia wielkości czcionek. Kolumna – to nie słup, tylko układ zecerskiego składu jednej strony. Klisza – to nie kawałek fotograficznego filmu, ale wytrawiony na płytce metalowej rysunek lub fotografia. Uff…! Na dzisiaj dość!
Ewald szkicował strony i był rad, że ja wszystko tak szybko poniał i może mi przekazać tę nieartystyczną fuchę.
Sformatowane rysunki i maszynopisy zawoził do drukarni goniec Stasio, syn dozorczyni domu, w którym mieściła się redakcja. Ojciec jego zaginął w czasie Powstania Warszawskiego.
Na parterze kamienicy zagnieździła się Spółdzielnia „Płomienie”. Zamontowano maszynę drukarską i zaczęto wydawać komunistyczny „Poradnik Oświatowy”. Naczelnym redaktorem został żydowski poeta i publicysta Arnold Słucki, który w czasie wojny służył w Armii Czerwonej.
Kiedy skład tekstów i klisze były w drukarni gotowe, Stasio na drugi dzień przywoził materiał do korekty i odwoził sprawdzone strony do drukarni. Teraz ja jechałem z makietą numeru do zecerni, na łamanie kolumn.

A piwko co lekcja, leci?

Byłem absolutną ciemnotą poligraficzną i starałem się jak najszybciej pojąć tę tajemną dla mnie wiedzę. Kiedy zaniosłem pierwszy raz materiał do drukarni, nie odgrywałem ważnego redaktora, mimo nowej teczki ze świńskiej skóry.
– Panowie, oto stoi przed wami analfabeta poligraficzny – zagaiłem odważnie. – Zdemobilizowany z wojska, chociaż ma łeb ostrzyżony na katorżnika, chce ten pusty czerep napełnić wiedzą drukarską z waszą przyjacielską pomocą. Nie mam skończonej żadnej freblówki poligraficznej ani nie czytałem żadnej książki „Abc poligrafii”, bo nic takiego nie można znaleźć, ale bądźcie ludźmi i pomóżcie. Pomożecie? – zapytałem drukarzy tym magicznym słowem, jakiego w przyszłości użył z pozytywnym skutkiem załamany duchowo towarzysz Gierek.
– A piwko co lekcja, leci?
– Oczywiście – zadeklarowałem bez namysłu i skoczyłem z mety po odpowiednie zakupy.
– A więc, kolego, tu nie jest sala balowa, ale zecernia. Ja jestem metrampaż. Z kaszty wybieram czcionki i układam w szpalty, a raczej tytuły do artykułów, bo szpalty tworzy linotypista, odlewając z pojedynczych czcionek całe wiersze. Widzicie, właśnie popija mleko, żeby te cholerne opary ołowiu, które przy okazji odlewu czcionek wdycha do płuc, załagodzić.
– Jaki pan redaktor życzy sobie tytulik do opowiadania Joe, król Dzikiego Zachodu? Antykwa trzydzieści sześć punktów? Za mały? Może kwadratem?
– Panie Karolku, nie robimy tytułu ze składu. Dajemy z kliszy na kreskę. Tytuł już powinni wytrawić w chemigrafii – odezwałem się pierwszy raz w życiu fachowo.
I tak to się zaczęło. Zostałem redaktorem technicznym „Świata Przygód”. Nie wiem, ile „piwów” i „winów” kosztowała mnie ta edukacja, ale życiowo się opłaciła. Forsy na piwkowe szkolenie mi nie brakowało, bo za Sierżanta Kinga płynęło mi dodatkowe honorarium. Uczyć się zawsze warto, bo to się w życiu zwraca z nawiązką.
Najmilszym w redakcyjnym żargonie słowem była „wierszówka”. Po wydrukowaniu każdego artykułu „miss” Niewiarowska liczyła wiersze i wyceniała elaborat w zależności od szerokości wiersza w szpalcie, wysokości czcionki i spacji. Artykulik wydrukowany nonparelem musiał być inaczej wyceniony niż wydrukowany garmondem i do tego rozdmuchany odstępami międzywierszowymi. Pani Eda musiała także brać pod uwagę nazwisko autora. Jeśli to był ktoś znaczny, jasne, że wyceniany był wyżej od początkującego praktykanta.
Po ogłoszeniu konkursu rysunkowego z nagrodami „Czy masz bystry wzrok” napłynęły do redakcji setki listów. Stos korespondencji leżał na podłodze, a na nim sypiał piesek Edy. Odczytywałem adresy uczestników konkursu i dyktowałem maszynistce Krysi. Powstała w ten sposób lista, którą drukowaliśmy przez parę numerów. Czytelnicy, jeśli nawet nie dostali nagrody, byli dumni z siebie, kiedy znaleźli w stołecznej gazecie swoje nazwisko. Taki chłopaś, na przykład z jakiegoś Szczeprzeszczynkowa Górnego, pokazywał koledze „Świat Przygód” i mógł się pochwalić: „Widzis, a ja jezdem w gazecie, a ty nie!”.
Pani Eda pilnie liczyła wiersze i ktoś dostawał za te adresy wierszówkę, bez większego wysiłku, jakby za jakiś mądry artykuł.

Dość kowbojszczyzny

W październiku 1947 roku władze Zarządu Głównego ZWM (Związku Walki Młodych) przejęły się rolą Budowniczych Socjalizmu i postanowiły poprawić w nowym duchu profil „Świata Przygód” na bardziej kulturalny, pedagogiczny i socjalistyczny w treści. Dość kowbojszczyzny, amerykanizmów, bezideowości i szmiry. Poniekąd słuszne to były założenia, bo pismo stało na niskim poziomie graficznym i tekstowym. Były to przecież pierwsze kroki po latach okupacji i cała kultura miała się dopiero odrodzić. Młodzi ludzie, którzy ocaleli z wojny, zaczęli się kształcić i wyciągać ręce do świata. Ale nie każdy z nas chciał sięgać akurat po kulturę radziecką.
Wkrótce towarzysza Mariana Niewiarowskiego zastąpiono towarzyszem Igorem Abramowem Newerlym (1903–1987), byłym sekretarzem Janusza Korczaka, publicystą i działaczem społecznym. Przyszedł do redakcji ze swoim 14-letnim synem Jarosławem, który wyrósł na znanego pisarza.
Na sekretarza redakcji Zarząd Główny ZWM przysłał młodego aktywistę Stefana Skrobiszewskiego, który przejął się swoją rolą ukulturniania pisma i zaczął zamawiać teksty i opowiadania u znanych jeszcze sprzed wojny pisarzy, takich jak Janusz Meissner, autor Szkoły orląt. Wyraźne niezrozumienie, na jakich materiałach należy kształcić czytelnika w drodze do socjalizmu. Również drukowanie opowiadań Gustawa Morcinka i Kornela Makuszyńskiego nie było odpowiednim wyborem z punktu widzenia partii.
Zjawił się także w redakcji Wiktor Woroszylski (lat 21). Zdawał ze mną maturę w roku 1945 w Łodzi. Zadebiutował wierszami w „Głosie Ludu”. Wyrósł na wielkiego pisarza i publicystę, tłumacza literatury radzieckiej, a także rosyjskiej.
Ciężkie miał zadanie nowy naczelny pisma. Władza chciała likwidować wszystko, co pachniało, a raczej dla komunistów śmierdziało Zachodem, kowbojszczyzną, prywaciarstwem i katolicyzmem. Równocześnie trudno było pozbyć się atrakcyjnych dla młodego czytelnika form, takich jak komiksy, które trzymały nakład.

Towarzysze!
Czytanie komiksów i picie coca-coli
może obalić nasz ustrój!
Uwaga, wróg czuwa!

Miałem paść ofiarą czystki. Towarzysz Abramow zastanawiał się ponoć – jak mi doniosła pani Zalewska – czy mnie nie zwolnić z redakcji. Jaki to z niego grafik? Nie ma ani szkoły artystycznej, ani partyjnej, ani nawet nie jest członkiem ZWM, a z wojska, po dwudziestu siedmiu miesiącach służby, zwolnili go zaledwie w stopniu kaprala. Uratowały mnie satyryczne rysunki o tematyce harcerskiej i nie było właściwie nikogo, kto by takie humorki robił. O mały włos jedno słowo towarzysza Abramowa i nie rysowałbym do dziś przygód Tytusa, Romka i A’Tomka i nie zostałbym Papciem Chmielem.

 
Wesprzyj nas