Dramatyczna opowieść o czterech pokoleniach Cypryjczyków, których losy – od lat 30. xx wieku, aż do czasów współczesnych – kształtowała wojna, choroba i zawiedzione uczucia.


Z widokiem na wschód słońcaLatem 1972 roku, Famagusta na Cyprze jest nachętniej odwiedzanym kurortem wakacyjnym w basenie Morza Śródziemnego. Miastu sprzyja fortuna.

Ambitna para inwestorów zamierza wybudować luksusowy hotel, w którym Grecy i Turcy będą pracować razem na spektakularny sukces. Pomiędzy Cypryjczykami, którzy w Famaguście szukają ucieczki przed przemocą i etnicznymi sporami, są rodziny Georgiusów i Özkansów. Tymczasem, za fasadą blichtru i sukcesu, w mieście narasta napięcie.

Gdy Grecy dokonują zamachu stanu, a wyspa pogrąża się w chaosie wyniszczającego konfliktu na Cypr, pod pretekstem ochrony tureckiej mniejszości, wkraczają wojska tureckie. Mieszkańcy w popłochu opuszczają Famagustę. W opustoszałym mieście pozostają dwie rodziny. Ta książka opowiada ich historię.

***

Fascynująca i poruszająca. Hislop fenomenalnie opisuje losy Cypru i jego mieszkańców.
„The Times”

Victoria Hislop – współczesna brytyjska pisarka, absolwentka Oxfordu. Po ukończeniu studiów pracowała w wydawnictwie, agencji reklamowej i PR oraz jako copywriter dla gazet i czasopism. Dziennikarstwem zajęła się po urodzeniu syna. Współpracowała m.in. z „The Guardian”, „High Life”, „The Times”, „The Daily Telegraph”, „She”, „Woman & Home”. Wydana w 2005 r. “Wyspa” – debiut literacki Hislop – stała się sensacją wydawniczą na rzadko spotykaną skalę. W ciągu roku sprzedano w Wielkiej Brytanii prawie milion egzemplarzy, co dało jej czołową pozycję na liście bestsellerów roku. Dzięki “Wyspie” znacząco wzrosło zainteresowanie wyjazdami turystycznymi do Grecji. Fakt ten docenił nawet rząd tego kraju. W 2008 r. opublikowano drugą książkę Victorii Hislop, “Powrót”, a w 2011 roku ukazała się jej powieść “Nić”.

Victoria Hislop
Z widokiem na wschód słońca
Przekład: Maria Olejniczak-Skarsgard
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 22 czerwca 2016

kup książkę

Z widokiem na wschód słońca


Rozdział pierwszy
Famagusta, 15 sierpnia 1972

Miasto połyskiwało złotem. Piasek, sylwetki plażowiczów, życie mieszkańców opromieniał blask słońca i pomyślności. Piaszczysta biała plaża i turkusowa tafla wody tworzyły najpiękniejszą zatokę Morza Śródziemnego, nad którą zjeżdżali z całego świata poszukiwacze przyjemności, by pławić się w cieple i zmysłowych rozkoszach fal muskających brzeg. To był rajski zakątek.
Na północ od nadmorskiej dzielnicy turystycznej leżała starówka, otoczona potężnym średniowiecznym murem, dokąd chodzili wycieczkowicze z przewodnikami, by poznawać przeszłość kurortu, podziwiać sklepienia, precyzyjną snycerkę i przypory okazałego budynku, niegdyś katedry Świętego Mikołaja, a teraz meczetu. Oglądali czternastowieczne zabytki, słuchali opowieści o wyprawach krzyżowych, o zamożnych królach z dynastii Lusignan i przybyciu Osmanów. Wszystkie te informacje, podawane przez życzliwych przewodników upalną południową porą, ulatywały turystom z głów, gdy tylko ponownie znaleźli się w hotelach i wskoczyli do basenów, zmywając z siebie pot i kurz dziejów.
Bardziej doceniali dobrodziejstwa dwudziestego wieku. Po wyprawach w zamierzchłą przeszłość chętnie wracali do komfortowych nowoczesnych pokoi z prostymi ścianami i ogromnymi oknami, z których roztaczał się wspaniały widok. Wąskie szczeliny w staromiejskich murach pozwalały dostrzec nadciągającego wroga, ale prawie w ogóle nie wpuszczały światła, bo zadanie średniowiecznej twierdzy polegało na odpieraniu najeźdźcy, nie zaś wpuszczaniu ludzi do środka, jak to czyniły późniejsze miasta. Nowe budowle zwracały się frontem na zewnątrz i pięły w górę, ku błękitom morza i nieba; te dawne kierowały się do wewnątrz. Famagusta lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, jasna i atrakcyjna, przyciągała gości. Obraz napastnika, którego trzeba zmusić do odwrotu, zdawał się należeć do innej epoki.
Ten kurort był jednym z najwspanialszych na świecie, zbudowany tak, by sprawiać przyjemność. Jego założenia miały na celu niemal wyłącznie zapewnianie wygód wczasowiczom. W wysokich budynkach wzdłuż wybrzeża mieściły się głównie hotele z eleganckimi kawiarniami i luksusowymi sklepami na parterze. Nowoczesne i ekskluzywne, jak te w Monako czy Cannes, służyły wypoczynkowi i rozrywce i były przeznaczone dla nowej zamożnej elity z całego świata, gotowej dać się skusić urokom wyspy. W ciągu dnia urlopowiczom całkowicie wystarczały morze i plaża. Po zachodzie słońca czekały na nich setki lokali, gdzie mogli zjeść, wypić i się zabawić. Famagusta była nie tylko atrakcją turystyczną, lecz także najgłębszym i największym portem na Cyprze. Mieszkańcy dalekich krajów mieli sposobność posmakować uroków wyspy, zajadając cytrusy, co roku wywożone stąd statkami. Od maja do września pogoda w zasadzie się nie zmieniała, jeśli pominąć kilka gwałtownych skoków temperatury, kiedy słońce zdawało się nie mieć litości. Niebo było zawsze bezchmurne, dni długie, powietrze upalne, ale suche, morze łagodnie orzeźwiające. Na rozległych plażach, pod osłoną kolorowych parasoli, wylegiwali się opaleni wczasowicze, popijając schłodzone drinki, natomiast ci bardziej aktywni pluskali się na płyciźnie albo popisywali sprawnością na nartach wodnych, śmigając zakosami i przecinając swoje tory jazdy.
Famagusta doskonale prosperowała, ku niemal całkowitemu zadowoleniu stałych mieszkańców i przyjezdnych gości. Ultranowoczesne hotele, w większości kilkunastopiętrowe, ciągnęły się rzędem wzdłuż wybrzeża. Na południowym krańcu plaży wyrastał nowy budynek. Był wyższy od pozostałych, piętnastopiętrowy, i dwa razy szerszy, postawiony niedawno, więc jeszcze nie widniał na nim szyld z nazwą. Od strony morza wyglądał minimalistycznie, wtapiał się w łańcuch hoteli otaczających łukiem zatokę. Natomiast od ulicy prezentował się okazale, z imponującą bramą i wysokim żelaznym ogrodzeniem.
Tego upalnego letniego dnia kręciło się tam mnóstwo ludzi, ubranych wcale nie w swobodne stroje, lecz w kombinezony. Byli to inżynierowie, robotnicy i rzemieślnicy, którzy prowadzili prace wykończeniowe przy pieczołowicie stworzonym projekcie. Wygląd elewacji właściwie nie odbiegał od standardu, natomiast wnętrza znacznie różniły się od tych u konkurencji. Ambicje właścicieli sięgały wysoko. Zamierzali uzyskać efekt „splendoru”, zwłaszcza w części recepcyjnej, która ich zdaniem należała do najważniejszych. Gość powinien zakochać się od pierwszego wejrzenia, w przeciwnym razie hotel czeka fiasko – drugiej szansy już nie dostanie.
Przede wszystkim miał imponować wielkością: mężczyznom kojarzyć się z boiskiem piłkarskim, kobietom zaś z pięknym jeziorem. I jedni, i drudzy musieli zauważyć niezwykły blask marmurowej posadzki i odnieść wrażenie, że stąpają po wodzie. Ta wizja powstała w głowie Sawasa Papakosty. Był mężczyzną trzydziestotrzyletnim, ale postarzały go pasemka siwizny w ciemnych kędzierzawych włosach. Miał krępą sylwetkę i gładko ogoloną twarz. Tego dnia, jak co dzień, ubrał się w szary garnitur (najlepszy z dostępnych systemów klimatyzacji zapewniał każdemu uczucie chłodu) i koszulę w kolorze złamanej bieli.
W holu przy recepcji pracowali sami mężczyźni – z jednym wyjątkiem. Owa kobieta, ciemnowłosa, ubrana w elegancką luźną sukienkę, była żoną Papakosty. Tego dnia przyszła dopilnować zawieszenia kotar w lobby i sali balowej, natomiast w poprzednich miesiącach wybierała tkaniny dekoracyjne do pięciuset sypialni. Afrodyta miała do tego dar i zamiłowanie. Projektowanie wystroju każdego pomieszczenia, dekorowanie każdego piętra w nieco odmiennym stylu przypominało dobór garderoby i pasujących do niej dodatków. Wyrafinowanemu gustowi Afrodyty Papakosty hotel zawdzięczał swoje piękno, natomiast jej samej zawdzięczał istnienie. Inwestycja powstała dzięki jej ojcu. Trifonas Markides był właścicielem wielu budynków mieszkalnych w Famaguście, a także dużej firmy spedycyjnej, zajmującej się przewozem owoców i innych towarów eksportowych drogą morską.
Sawasa Papakostę poznał na zebraniu miejscowego zrzeszenia handlu i usług i dostrzegł w nim głodnego sukcesu przedsiębiorcę, jakim sam był za młodu. Minęło trochę czasu, nim przekonał żonę, iż człowiek, który prowadzi niewielki hotel przy niezbyt popularnej części plaży, ma przed sobą obiecującą przyszłość.
– Dziewczyna skończyła dwadzieścia jeden lat – rzekł. – Czas pomyśleć o ślubie.
Artemida uważała, że w hierarchii społecznej Sawas stoi niżej od jej pięknej, wykształconej córki, co więcej, jest trochę „nieokrzesany”. To, że jego rodzice pracują na roli, było mniej istotne od tego, że mają tak mało ziemi. Trifonas z kolei traktował potencjalnego zięcia jak inwestycję finansową. Wielokrotnie omawiał z nim jego plan budowy drugiego hotelu.
– On jest bardzo ambitny, agapi mu – zapewnił żonę. – I to się liczy. Z pewnością daleko zajdzie. Ma błysk w oczach. Mogę z nim rozmawiać o interesach. Jak mężczyzna z mężczyzną.
Kiedy Trifonas Markides postanowił zaprosić Sawasa Papakostę na kolację do swojego mieszkania w Nikozji, Afrodyta znała zamiary ojca. Nie zakochała się od pierwszego wejrzenia, ale przecież do tej pory spotykała się zaledwie z kilkoma młodymi mężczyznami i tak naprawdę nie wiedziała, co powinna odczuwać. Choć nikt o tym nie napomknął, a Sawas mógł to zauważyć, gdyby bacznie przyjrzał się fotografii wiszącej na poczesnym miejscu na ścianie, jego podobieństwo do nieżyjącego syna państwa Markidesów, brata Afrodyty, teraz pozbawionej rodzeństwa, rzucało się w oczy. Byliby rówieśnikami, obaj muskularni, o falujących włosach i szerokich ustach.
Dimitris Markides miał dwadzieścia pięć lat, gdy zginął w zamieszkach, które wybuchły między Grekami a Turkami cypryjskimi w Nikozji na początku 1964 roku. Poniósł śmierć niecałą milę od własnego domu. Jego matka uważała, że przypadkiem znalazł się w miejscu, gdzie doszło do strzelaniny. Przekonanie, że syn był niewinną ofiarą, tylko pogłębiło rozpacz Artemidy, natomiast jej mąż i córka wiedzieli, że nie był to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Afrodyta i Dimitris nie mieli przed sobą tajemnic. Siostra kryła brata, gdy wymykał się z domu, kłamała, by go chronić, a raz nawet ukrywała w swoim pokoju broń, wiedząc, że nikt nie będzie jej tam szukał.
Dzieci Markidesów miały to szczęście, że mogły uczyć się w dobrych szkołach w Nikozji i spędzać sielankowe wakacje w Famaguście. Ich ojciec znał się na interesach i już zainwestował znaczną część swojego majątku w nieruchomości w nadmorskim kurorcie, wykorzystując ożywienie na rynku. Po śmierci Dimitrisa wszystko się zmieniło. Artemida nie potrafiła i nie zdołała wydobyć się z żałoby. Każdy z członków rodziny pogrążył się w psychicznym i fizycznym mroku, którego nic nie mogło rozproszyć. Trifonas zagrzebał się w pracy, natomiast Afrodyta zazwyczaj tkwiła w dusznej atmosferze domu, w głuchej ciszy, przy okiennicach zamkniętych często przez cały dzień. Pragnęła wyrwać się stamtąd, a jedynym sposobem było zamążpójście. Gdy poznała Sawasa, uprzytomniła sobie, że nadarza się do tego sposobność.
Choć nie zapłonęła ku niemu uczuciem, wiedziała, że jej życie będzie lżejsze, gdy poślubi mężczyznę, który zyskał aprobatę jej ojca. Dostrzegła również interesującą możliwość włączenia się w działalność hotelarską Sawasa.
Półtora roku później jej rodzice urządzili najwystawniejsze od dziesięciu lat wesele na Cyprze. Nabożeństwo odprawił pan prezydent, Jego Świątobliwość arcybiskup Makarios. Na przyjęcie zaproszono ponad tysiąc gości (i opróżniono tyleż butelek szampana). Wartość samej biżuterii, którą wniosła w posagu panna młoda, szacowano na ponad piętnaście tysięcy funtów. W dniu ślubu otrzymała od ojca naszyjnik z rzadkich niebieskich brylantów.
Kilka tygodni później Artemida Markides zaczęła wyraźnie napomykać, że pragnie przeprowadzić się do Anglii. Jej małżonek rozwijał interesy i nadal się bogacił, korzystając z bujnego rozwoju Famagusty, ale dla niej przebywanie na Cyprze stało się nie do zniesienia. Choć od śmierci Dimitrisa upłynęło pięć lat, wspomnienia tamtego straszliwego dnia wciąż były żywe.
– Musimy rozpocząć nowe życie gdzieś indziej – uparcie powtarzała Artemida. – Cokolwiek byśmy tu robili, gdziekolwiek byśmy mieszkali, w tym kraju już nigdy nie będziemy się czuli tak jak dawniej.
Mimo poważnych zastrzeżeń Trifonas Markides wyraził zgodę. Uznał, że córka jest zabezpieczona na przyszłość przez małżeństwo, a jego życie w pewnej mierze nadal będzie się toczyć na ojczystej ziemi. Sawas nie zawiódł jego nadziei. Udowodnił, że potrafi czerpać zyski z gołej ziemi. W dzieciństwie widział, jak oboje rodzice pracują w pocie czoła na polu, zbierając z niego ledwie tyle, by przeżyć. Jako czternastolatek pomagał ojcu powiększyć dom o jeszcze jeden pokój. To zajęcie sprawiło mu przyjemność, ale przede wszystkim uświadomiło mu, że ziemię można wykorzystywać w inny sposób, niż tylko orać ją i obsiewać. Nie cierpiał pracy na roli, powtarzającej się bez końca i jego zdaniem całkowicie bezowocnej.
Gdy ujrzał pierwszy wielopiętrowy hotel stawiany w Famaguście, szybko obliczył w myślach, o ile więcej można zarobić na akrze gruntu, jeżeli buduje się wzwyż, a nie kopie w głąb, by siać nasiona i sadzić drzewa, które wymagają intensywnego wysiłku i stałej opieki. Pozostała tylko kwestia środków: jak kupić ziemię, by zrealizować te zamierzenia.
Koniec końców, dzięki pracy dzień i noc w różnych miejscach oraz kredytowi z banku (kierownik natychmiast dostrzegł nieskrywane ambicje klienta), zebrał sumę umożliwiającą zakup małej pustej działki, na której postawił swój pierwszy hotel, o nazwie Rajska Plaża. Od tamtego czasu Famagusta przemieniała się na oczach Sawasa w coraz większy kurort i wraz z tym rosły jego aspiracje.
Głównym inwestorem w nowym przedsięwzięciu był Trifonas Markides.Wspólnie sporządzili biznesplan. Sawas chciał stworzyć sieć hoteli, które z czasem zyskają międzynarodową renomę, a ich marka stanie się równie rozpoznawalna jak Hilton. Pierwszy etap realizacji projektu prawie zakończono. Budynek już stał. Wkrótce miało nastąpić otwarcie hotelu Jutrzenka, największego i najelegantszego w Famaguście.

*

Sawas Papakosta był nieustannie zajęty. Ciągle podchodzili do niego ludzie, prosząc o zatwierdzenie ich pracy. Rozmawiał ze wszystkimi, gdyż wiedział, że na efekt końcowy składają się tysiące elementów i każdemu trzeba się bacznie przyjrzeć. Właśnie wieszano żyrandole. Kryształy mieniły się kolorami, tworzyły ruchome cienie na suficie i rozbłyski światła na posadzce. Niezupełnie zadowolony z efektu Sawas kazał opuścić żyrandole o dwa oczka łańcucha, dzięki czemu znacznie powiększył się zasięg migoczących wzorów. Na środku rozległego lobby znajdowała się okrągła fontanna z trzema złoconymi delfinami naturalnej wielkości. Można było odnieść wrażenie, że zaraz wyskoczą z wody. Ich szklane oczy napotykały wzrok patrzących. Dwaj robotnicy regulowali siłę strumieni tryskających z pysków.
– Trochę większe ciśnienie – polecił Sawas.
Sześciu plastyków pieczołowicie nakładało płatki złota na neoklasyczne sztukaterie na suficie. Pracowali tak, jakby czasu mieli pod dostatkiem. Być może dla uprzytomnienia im, że jest inaczej, mocowano pięć zegarów na ścianie za mahoniową ladą recepcji, ciągnącą się przez trzydzieści jardów z boku holu. Za parę godzin miały się na nich pojawić nazwy najważniejszych centrów finansowych na świecie i wskazówki pokazujące dokładną godzinę.
Dekoracyjne kolumny, rozmieszczone tak samo jak na starożytnej agorze w pobliskiej Salaminie, pomalowano w delikatny wzór, przypominający żyłkowany marmur. Uczepiona rusztowania trójka artystów tworzyła na ścianie trompe l’oeil o tematyce antycznej. W centralnym punkcie znajdowała się Afrodyta, patronka wyspy, wyłaniająca się z morza.
W pokojach i korytarzach na piętrach uwijały się jak pszczoły w ulu pokojówki. Parami kładły nowe, chłodne prześcieradła na ogromnych łóżkach i oblekały grube poduszki z pierza.
– W tym pokoju zmieściłaby się cała moja rodzina – powiedziała jedna z nich.
– A łazienka jest większa niż mój dom – z dezaprobatą dorzuciła jej koleżanka.
Roześmiały się, raczej zbulwersowane niż powodowane zazdrością. Ludzie zatrzymujący się w takim hotelu zapewne pochodzą z innej planety. W odczuciu pokojówek każdy człowiek, który musi kąpać się w marmurowej wannie i spać w łóżku szerokim na pięć osób, z całą pewnością jest dziwaczny. Nawet nie przyszło im na myśl, że to na nie należałoby patrzeć z zazdrością.
Takie samo wrażenie mieli hydraulicy wykańczający łazienki i elektrycy wkręcający w pośpiechu ostatnie żarówki. Wielu z nich mieszkało w ciasnocie, w wielopokoleniowych rodzinach. Spali, niemal czując na sobie oddech krewniaka; cierpliwie czekali, aż zwolni się wygódka; szli spać, gdy zapadał zmrok i zaczynały migotać słabe żarówki. Instynktownie wiedzieli, że rozrzutność nie równa się szczęściu.
Piętro niżej, w podziemiach, obok krytego basenu, który wciąż starannie wykładano kafelkami (będzie potrzebny dopiero w listopadzie), dwie kobiety w białych nylonowych fartuchach krzątały się po pomieszczeniu, które olśniewało blaskiem luster.
Jedna z nich nuciła sobie pod nosem.

 
Wesprzyj nas