Johanna Bodor miała szczęśliwe dzieciństwo. Mieszkała w Bukareszcie, gdzie jej rodzice prowadzili otwarty dom, miejsce spotkań inteligencji węgierskiej, niemieckiej i rumuńskiej, a zarazem ważny punkt kontaktowy dla Węgrów rozdzielonych po wojnie granicą.


Nie szkodzi, kiedyś zrozumiemAle wszyscy żyli w Rumunii dyktatora Ceauşescu. Tam ludzie znikali nagle bez śladu, a najmniejsza krytyka społeczeństwa socjalistycznego mogła pogrążyć każdego – i to wraz z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Nikomu nie można było ufać, podsłuchy zakładano wszędzie – w miejscach pracy i w prywatnych mieszkaniach.

Po wyjeździe rodziców i brata na Węgry osiemnastoletnia Johanna została w Bukareszcie, kończyła szkołę baletową. W najważniejszym i najtrudniejszym okresie życia musiała poradzić sobie sama. Nie było przy niej najbliższych, gdy rozpoczęła walkę na śmierć i życie, walkę o wyjazd z kraju, który był więzieniem.

Czy w imię lepszej przyszłości rodzice mogą poświęcić własne dziecko? Czy od kogokolwiek można domagać się heroizmu? Ile jesteśmy winni tym, którym zawdzięczamy życie? Ile kosztuje dotrzymanie słowa? Ile trzeba, ile można, a ile żadną miarą nie wolno poświęcić z samego siebie w imię wyższego celu?

Johanna Bodor, ur. w 1965 roku w Cluju (Kolozsvar) w Rumunii, tancerka, choreografka, aktorka. W 1985 roku wyjechała na Węgry. Grała w filmach “A fekete kolostor” (1986), “Drugi człowiek” (1988), “Mi ricordo Anna Frank” (2009).

Johanna Bodor
Nie szkodzi, kiedyś zrozumiem
Przekład: Irena Makarewicz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 maja 2016
kup książkę

Nie szkodzi, kiedyś zrozumiem


3.

Prośba i decyzja rodziców były momentem zwrotnym w moim życiu. Rezultatem wyplutym w wyniku działania wielkiej machiny. Myśli przeszywały moją młodą głowę niczym błyskawice niebo. Czystość, jaka we mnie jeszcze wówczas była, niepohamowana miłość, pragnienie, by stać się małą bohaterką, jednoznacznie i w pełnej zgodzie odegrały swoją rolę w tym, by na prośbę rodziców odpowiedzieć „tak”. Wiedziałam, że rozpoczyna się wielka gra, ale nie miałam pojęcia, jak skomplikowaną i krętą drogę wybrałam dla siebie.
Dopiero co skończyłam siedemnaście lat, a już od czterech byłam po uszy zakochana w pewnym chłopaku o rumuńsko- żydowsko-węgierskim pochodzeniu, Mihaiu. Choć bardzo mu się podobałam, mojej miłości nie odwzajemniał, niezmiennie jednak dawał mi do zrozumienia, że nadejdzie kiedyś mój czas. Byłam wytrwała. Pełna nadziei. Te uczucia utrwaliły mój stosunek do niego, nauczyły cierpliwości do tego stopnia, że była niczym zbroja wykuta ze stali. Całą energię, której nie mogłam przelać na niego, wkładałam w pracę, naukę, w codzienność. Nieustannie wyobrażałam sobie: gdyby on mnie teraz zobaczył, to… gdyby on wiedział, to… gdyby on widział mnie teraz, jak tańczę, to… To co? Patrząc na to dzisiaj, mogę stwierdzić, że żyłam w całkowitym szaleństwie. Chwila, w której wypowiedziałam „tak” dla fikcyjnego małżeństwa, paradoksalnie też była jedną z tych dedykowanych Jemu.
Podświadome przekonanie o sytuacji, w jakiej się znalazłam, podpowiadało mi: na próżno czekasz, on ciebie nie potrzebuje. Drugim, lecz nie drugorzędnym aspektem, dzięki któremu łatwo mi było omotać samą siebie, był szacunek i uznanie dla rodziców. Pojęłam, że moi rodzice, którzy tak wielką rolę odgrywali w życiu siedmiogrodzkich Węgrów – ale również w życiu rumuńskiej inteligencji – byli w stanie wszystko rzucić i z walizkami pozostawić za sobą kilkadziesiąt lat życia. To nie byłoby sprawiedliwe z mojej strony krzyżować im plany dziecinnymi dąsami. Myślałam, że jeśli pokonam ten zakręt, to co prawda stracę kilka lat życia, ale przecież jestem wystarczająco młoda, by potem powrócić do własnych marzeń. Tak oto pogodziłam się z tym, powiedziałam „amen” i gra się rozpoczęła.

4.

Następnego dnia usiadłam w szkolnej ławce, a potem jeszcze przez półtora roku siadałam tam tak, jakby nic się nie stało. Przed moimi koleżankami i kolegami z klasy oraz nauczycielami musiałam tę wielką grę utrzymywać w głębokiej tajemnicy. Także dlatego, że w tamtej sytuacji politycznej niebezpieczne było nawet to, gdy ktoś, posiadając jakąś informację, decydował się ją przemilczeć. Moje ciało zaprotestowało wobec całego planu. Kiedyż by indziej, jeśli nie na fizyce. Słuchałam naszego mędrkującego, kiepskiego nauczyciela, którego wszyscy mieliśmy dość. W trakcie lekcji zaczął mnie swędzieć łokieć. Mijały minuty, a to okropne uczucie wcale nie ustępowało. Czułam, że to ciągłe drapanie się zaczyna być po prostu śmieszne. Dzwonek oznajmił koniec lekcji, a ja pobiegłam do damskiej ubikacji, w której było tak zimno i brudno, i tak śmierdziało, że chodziłyśmy tam niezwykle rzadko, co najwyżej, żeby sobie zapalić. Podwinęłam rękaw koszuli, obowiązkowego uniformu: łokieć szpeciły dziwne czerwone kropki i poleciały kawałeczki skóry przypominające łuski. Łuszczyca! Poznałam ją. I rozbeczałam się. Przecież jestem kobietą, i to próżną. Jak to będzie wyglądać? Kto uwierzy, że to nie jest zaraźliwe, a jedynie odpychające? I jak to pasuje do mojej kariery tancerki?
Tańczyć trzeba w wyciętych tutu, z odkrytymi ramionami, a tych tu nie da się zaakceptować! Nie będą mi chcieli przydzielić żadnej roli, partnerzy nie będą chcieli ze mną tańczyć, krawcowe, projektanci kostiumów nie będą mieli odwagi dotknąć mnie podczas przymiarek. Szlochałam. Przypomniało mi się wszystko, co do tamtego dnia uczyniłam dla baletu. Było mi siebie żal – każdej lekcji, każdego zmagania się, napięcia, każdej ofiary, odchudzania się. Tych krwawiących czubków palców, bólów. Tego, że w wieku dwunastu lat zdolna byłam walić się w podbicie stóp aluminiowym tłuczkiem do mięsa mojej Mamy, bo dzień wcześniej uwielbiana przeze mnie grecka nauczycielka tańca powiedziała, że będzie problem, bo moje podbicie jest nie dość piękne.
Wiele dni powłóczyłam nogami, a rany i fioletowe siniaki utrudniały mi nawet chodzenie. Nauczycielka przeraziła się, tymczasem Mama chciała mnie zabrać z Państwowej Szkoły Baletowej. Błagałam i zaklinałam, żeby tego nie robiła. Krytyczne zdanie pani profesor o moim podbiciu padło po tym, jak przez wiele miesięcy rozciągaliśmy więzadła podeszwy i stawu skokowego. Na pomysł wpadłam owładnięta rozpaczą. Wyrabianie podbicia odbywa się za pomocą następującej metody: mała baletnica siada na ziemi, wyciąga nogi, a nauczyciel tańca wkłada jej pod obie pięty dwie, trzy książki. Inna osoba rękoma przyciska jej kolana, aby uciekając przed bólem, nie mogła tych kolan zgiąć instynktownie. Nauczyciel dwiema rękami i całym ciężarem ciała opada na stopy, mniej więcej u podstawy palców. Pięty znajdują się pięć, dziesięć lub piętnaście centymetrów nad ziemią, kolana pozostają przyciśnięte do ziemi. Przy takim rozciąganiu stopy poddawane są odpowiedniemu naciskowi – chodzi o to, by palce dotknęły podłogi. Tak właśnie można wyrobić podbicie. Inną metodą jest bardziej samotniczy rodzaj tortury: mała balerina wkłada pointy i unosi się na ich czubkach, stojąc naprzeciw ściany, najwyżej pół metra od niej. Powolutku przykuca, czyli właściwie całym ciężarem ciała siada na pięty, kolana opierając o ścianę. Ja pomiędzy kolana a ścianę wkładałam małą poduszkę, żeby dłużej wytrzymać. W tej pozycji też można rozciągać więzadła – póki nie zdrętwieją nogi. Tymczasem książka jest nie pod stopami, lecz w ręku, w ten sposób można się więc uczyć na przykład literatury. Podbicie jest ukoronowaniem linii stopy – ważne, by wbita w pointy stopa rysowała jak najpiękniejszy łuk.
To rozciąganie forsowałam dotąd, aż dostałam zapalenia ścięgna Achillesa i nawet najmniejszy ruch sprawiał mi ból. I tak oto rytmem mojego rozwoju sterowały środki przeciwbólowe i fizykoterapia. Czasem udawało mi się wydostać z tego chronicznego zapalenia, wtedy fruwałam jak piórko. Kiedy niespodziewanie zapalenie znów się odzywało, nie dawałam sobie rady. Dla pani profesor było to nie do pojęcia. Zdarzyło się nawet, że mnie spoliczkowała. Nie rozumiała, dlaczego nie prezentuję poziomu, do którego przecież byłam już zdolna. Myślała, że powodem jest lenistwo. A tego nie mogła znieść, zwłaszcza w przypadku uczennic, które lubiła i w które wierzyła. Po tym jak tamtego dnia wymierzyła mi policzek, nikogo już nie instruowała. Lekcja baletu płynęła dalej swoim rytmem. Ćwiczenia lekcyjne pani profesor komponowała na początku tygodnia i tego układu trzymałyśmy się przez cały tydzień. To dlatego taka lekcja mogła się toczyć sama. Pani profesor przez trzydzieści minut patrzyła przez okno. Nikt nie śmiał nawet pisnąć. Starałam się nie zwracać uwagi na ból nogi, bo bałam się, że ze mnie zrezygnują. Przypomniał mi się także pewien październikowy dzień, kiedy zdiagnozowali u mnie zapalenie wątroby. Hepatitis. Dwa tygodnie leżałam w szpitalu. Nie miałam ani odrobiny energii, zrobiłam się żółta, potem odzyskałam naturalne kolory. Ta choroba jest zjadliwa, bo nie ma na nią lekarstwa. Byłam trzynastoletnią baletnicą – żywym trupem. Metoda leczenia polega na leżeniu, odpoczywaniu, utrzymywaniu ścisłej diety. Nie wiem, skąd w tamtych warunkach moja Mama zdobywała produkty, które mogłam jeść. Przecież w sklepach nie można było prawie nic kupić. A ona przy użyciu dozwolonych mi przypraw umiała uczynić tę nudną dietę nieco bardziej przyjemną i urozmaiconą.
W tamtym roku obejrzałam każdą lekcję baletu. Tańczyłam, siedząc. Uczyłam się, uważałam, słuchałam pani profesor. Zapamiętywałam. Zdarzało się, że to ja prowadziłam lekcję. Pani profesor w ten sposób podtrzymywała mnie na duchu. Na egzaminie kończącym tamten rok, co w dzisiejszym języku nazwalibyśmy odsiewem, nauczyciele Państwowej Szkoły Baletowej przepuścili mnie z litości. Wiedzieli, że przez dwa miesiące przyglądałam się każdej lekcji, od początku do końca, i że jestem pilną uczennicą. Za to wspaniałomyślne, niezgodne wręcz z obowiązującymi zasadami wotum zaufania mogłam się odwdzięczyć w następnych latach jedynie wytężoną pracą i surowością wobec samej siebie.
Przypominając sobie to wszystko, stałam tam, w tej zimnej i brudnej szkolnej ubikacji. Po twarzy spływały mi łzy. Musiałam zachowywać całkowity spokój i ciszę, choć wiedziałam o tym czerwonym, wstrętnym łokciu.

Jakby wszystkie moje dotychczasowe wysiłki trafiały do jakiegoś selektywnego kosza na śmieci: do tej przegródki – uczucia, do tamtej – bóle, do tej tu – radości. A poczucie sukcesu dokąd? Gdy wchodziłam na kolejną lekcję, już się uśmiechałam. To coś takiego jak wprawiający w osłupienie happy end w amerykańskich filmach. Kiedy problem jest duży, zdarza się, że szybko zaczynamy widzieć rzeczy jasno. Nos miałam czerwony, ale zdecydowałam, że nie cofnę się przed tą próbą. Tak wielkiej determinacji nie widziałam u siebie od tamtej pory. Nie był to czyn bohaterski, lecz jedyny sposób, by nałożyć maskę jak ze stali. I ta maska musiała idealnie dopasować się do mojego planu. Światu zewnętrznemu trzeba było pokazywać obraz, który zapewniał mi bezpieczeństwo. Im pilniej pracowałam, z tym większym prawdopodobieństwem odwracałam uwagę od mojego rzeczywistego stanu ducha. Im bardziej twardą i nieugiętą widzieli mnie ludzie, tym mniej starali się do mnie zbliżyć. Im lepszy miałam humor, tym bardziej nie do przeniknięcia stawała się moja osobowość. Dzięki takiemu zachowaniu nieprzerwanie wzmacniałam moją odporność nerwową i poczucie humoru.
Obie cechy są bardzo ważne w karierze scenicznej i – co nie mniej istotne – by przetrwać w dyktaturze. To banalnie proste prawdy, jednak stosowanie ich w środowisku, w jakim się wtedy obracałam, wcale nie było takie łatwe. Tamten rok szkolny zakończyłam z bardzo dobrymi wynikami, co było o tyle ważne, że nie można się było do mnie przyczepić. Moja maska była coraz doskonalsza, a linię obrony biegnącą od mojego wnętrza na zewnątrz wciąż tylko umacniałam.
Tata zawsze powtarzał:
– Córeczko, żeby cię zaakceptowali, musisz spełniać wymagania na sto pięćdziesiąt procent, a i tak wówczas uznają cię może w osiemdziesięciu pięciu procentach. Jesteś członkiem mniejszości węgierskiej, pochodzisz ze znanej inteligenckiej rodziny, a z powodu mojej pozycji koleżanki i koledzy z klasy wielokrotnie mogą cię oskarżać o to, że jesteś protegowana. To ty musisz ich przekonać, ich też, kim jesteś. Musisz mieć to na uwadze w interesie swojej własnej wolności.
Miał rację. Tę teorię rodzice zaszczepili nam odpowiednio wcześnie. Poczucie humoru mojej Mamy, jej ironia i zdolność do rozwiązywania problemów uzupełniały program zbawiania świata, którym zajmował się Tata. Oba wzorce współdziałały ściśle ze sobą. Tata i jego zespół pracowali po czternaście, czasem nawet szesnaście godzin dziennie. Jeśli trzeba było, przechodzili i przez ucho igielne, żeby jakiś wiersz czy króciutkie zdanie zabrzmiały w telewizji po węgiersku, na dodatek czyniąc aluzje. Moja Mama lubiła to towarzystwo, ale zawsze wyczuwałam, że jest jej niezmiernie ich żal. Przecież wiedziała, jak poniżająca jest ta walka z wiatrakami, którą toczą. Nienawidziła Ceauşescu i całego tego systemu. Kiedy oglądaliśmy razem wiadomości, Mama przechodziła od jednego soczystego przekleństwa do drugiego. Tata rozpaczliwie próbował nakłonić ją do milczenia, bo przecież dla podsłuchujących była to wisienka na torcie. A ja uwielbiałam tę walkę pomiędzy nimi. Czasem stawałam po stronie Taty, bo matczyne wybuchy mogły go kosztować nawet utratę pracy. Innym razem to Mamy broniłam, bo bałam się o jej zdrowie i chciałam, żeby dała upust swojemu uzasadnionemu wzburzeniu. Mama bardzo wiele musiała przełknąć. Znosiła wieczne tabuny gości i bardzo ładnie się tymi tabunami zajmowała, żyliśmy bowiem niczym w jakiejś gościnnej, dla wszystkich otwartej pracowni. Mama, odłożywszy na bok własne ambicje, stała się podporą ojca. W naturalny sposób godziła się na konsekwencje własnych decyzji. Przerwała studia na uniwersytecie, brawurowo organizowała te okresy życia, kiedy wędrowali z jednego podnajmowanego lokum do drugiego, i zamiast robić wyrzuty, szukała raczej ratunku w humorze i wyobraźni. Nieskończenie wiele razy za pomocą swojej precyzyjnej żonglerki przeprowadzała rodzinę przez cięższe próby związane z brakiem pieniędzy, biedą, byciem skazanym na łaskę i niełaskę innych. Ileż razy mogło ją znudzić to zadanie, by ciągle robić coś z niczego, by z piasku ukręcić bicz. Przyznaję, nasi goście starali się dokładać do tych wspólnych wieczorków, jednak to nasza lodówka za każdym razem robiła się niemal pusta.
Ceną za przyzwoitość, uczciwość Taty był brak pieniędzy. Tata unikał gestów wdzięczności, pełen zakłopotania odrzucał wszystko, z powodu czego choć na chwilę mógłby się poczuć do czegoś zobowiązany. Pasowało to do jego osobowości, a ponadto zdawał sobie sprawę z wiecznie czyhających na niego pułapek oraz z tego, jak łatwo w nie wpaść. Pani domu zawsze była w stanie najwyższej gotowości, bo jako koordynatorka życia towarzyskiego dzięki swojej rozwadze i gościnności każdego wieczoru musiała stworzyć nastrój odpowiedni do zbawiania świata. Była jak skalne koryto dla rzeki życia. Nigdy się nie dowiem, w jakim stopniu czyniło ją to szczęśliwą.
Ogromnie wiele się od niej nauczyłam. Do takiego trybu życia potrzeba było niezwykłej siły, panowania nad sobą, wytrwałości. A tymczasem jej wdzięk, fascynujący innych sposób myślenia, wykształcenie, kultura, poczucie humoru – wszystko to co wieczór wprawiało towarzystwo w zachwyt. Odzywała się z rzadka, lecz zawsze wyrażała się z chirurgiczną precyzją, krótko i niezwykle trafnie. Tata mówił czasem: – Moja Júlio, gdybym to ja umiał tak pisać, jak ty potrafisz mówić!
Ojciec nie ożenił się z nią przez przypadek. Ale, powiem szczerze, nie potrafiłabym być tak twarda, być taką ostoją. Mama zawsze taka była. Zawsze robiła i mówiła to, co dyktowało jej wewnętrzne poczucie sprawiedliwości, dobre wychowanie.
Mama i dzisiaj jest taka. Po prostu kompas.

 
Wesprzyj nas