Po książce „Od Wajdy do Komasy” to kolejny zbiór szkiców Barbary Hollender, który układa się w panoramę polskiego kina.


Od Kutza do CzekajaDlaczego Kazimierz Kutz uważa, że wszystko w jego życiu spóźniło się o 20 lat? Czy Jerzy Antczak myślał o powrocie na stałe do Polski? Czego brakuje w życiu Robertowi Glińskiemu? I o czym mówił Marcin Wrona krótko przed swoją śmiercią?

Od Kazimierza Kutza, Tadeusza Chmielewskiego i Filipa Bajona, przez Roberta Glińskiego i Kingę Dębską, aż po Borysa Lankosza i Kubę Czekaja. Historia kina z Polską w tle, ale przede wszystkim opowieść o ludziach, którzy tę Polskę próbują opowiedzieć widzom.

***

Hollender widzi w reżyserach ludzi, a w filmie – zadania estetyczne i moralne. Kiedy brukowe media pastwią się nad tragediami artystów, ona potrafi ich dotknąć najdelikatniej, jak tylko można, po ludzku.
Tadeusz Sobolewski, Wyborcza.pl

Barbara Hollender — krytyk filmowy, przewodnicząca Koła Piśmiennictwa przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich (polskiej sekcji FIPRESCI), członek Europejskiej Akademii Filmowej. Od 1992 r. jest związana z dziennikiem „Rzeczpospolita”, dla którego relacjonuje m.in. festiwale w Cannes, Berlinie, Wenecji, Karlowych Warach, Gdyni. W latach 2000-2005 była korespondentką „Variety”, jest autorką szkiców o polskim kinie w przewodniku „International Film Guide” wydawanym przez brytyjskie wydawnictwo Wallflower Press i współautorką książek „Gwiazdy w zbliżeniu”, „Studio Tor” (razem z Zofią Turowską). W 2014 roku wydała tom szkiców o ludziach kina „Od Wajdy do Komasy”. Przetłumaczyła na język polski kilka powieści, m.in. „Waszyngton za zamkniętymi drzwiami”, „Batman”.

Barbara Hollender
Od Kutza do Czekaja
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 marca 2016
kup książkę

Od Kutza do Czekaja


Żałuję, że nie urodziłem się Żydem.

Kazimierz Kutz

– To jest moje ograniczenie, moje przekleństwo, moja religia – mówi Kazimierz Kutz. – Uciekłem ze Śląska. Od nędzy, gwałtu, cierpień. Od paranoi: ojciec w powstaniu, a brat, ciężko ranny, w Wehrmachcie. Od brudu i pseudo­okupacji komunistów. Chciałem być wolnym człowiekiem. Wyjechałem „do Polski”, wykształciłem się, coś osiągnąłem. Ale nie można się wyrzec własnych genów.
Wrócił na Śląsk jako artysta – nikt tak pięknie nie pokazał na ekranie górniczego świata. I jako polityk, senator, który wierząc w odrębność Ślązaków, przez kilka kadencji upominał się w parlamencie o ich prawo do własnej tożsamości i kultury.
Dzisiaj Kutz mieszka w Warszawie. A właściwie w okolicach Warszawy. Spotykamy się w jego domu w Kaniach, jak sam mówi – w „drugiej wsi za Pruszkowem”. Przestronny salon, zimowa oranżeria, niewielki ogródek. Osiemdziesięciosześcioletni Kazimierz Kutz opowiada mi o kinie. Z ogromną swadą. Ale Śląsk wraca w naszej rozmowie jak bumerang.
– Bo we mnie ta śląskość tkwi. My wszyscy jesteśmy dupowaci. To efekt naszej historii. Zawsze byliśmy prości, nie nauczyliśmy się skurwysyństwa, ceniliśmy uczciwość. I ja jestem podobny. Przez tę swoją dupowatość często nie łapię synchronu z rzeczywistością. I rzeczywistość mnie wypluwa.

Urodził się 16 lutego 1929 roku w Szopienicach. Nieopodal były dwie kopalnie – w Nikiszowcu i Mysłowicach. I huty. Ale z dzieciństwa Kutz pamięta też wiejskie chaty ze słomianymi dachami, obok których wyrastały familoki. Po przyłączeniu Śląska do Polski Niemcy blokowali sprzedaż węgla, już polskiego. Zbudowano osobny, przemysłowy trakt do Gdyni. W Szopienicach były więc dwa dworce – osobowy i towarowy. A tuż obok dzielnice, gdzie mieszkał lumpenproletariat. W ogromnej biedzie.
Katowice były wtedy daleko. Kutz wspomina, że przed wojną wybrał się tam tylko raz, do dentysty.
– Poczułem się jak w Ameryce. Zapamiętałem z tej wyprawy sklep Woolwortha. Katowice i moje Szopienice były innymi światami.
Dorastał w domu typowo robotniczym. Dziadek Jan Kamiński zginął w kopalni, zostawiając żonę z szóstką dzieci. Anastazja, matka Kazimierza, wyszła za mąż za Franka Kuca. Mieli trzech synów i dwie córki. Kazimierz był drugi z kolei.
Ojciec pracował jako dyżurny ruchu na dworcu towarowym. Zaczynał na kolei od zera, nauczył się alfabetu Morse’a, stopniowo awansował. Zarabiał dwieście dziesięć złotych miesięcznie. Jak na Śląsk – dużo, zwłaszcza że matka była gospodarna.
– Przed wojną nie odczuliśmy dobrobytu, ale też nie zaznaliśmy nędzy – mówi Kutz. – Nie mieliśmy hulajnogi, roweru, mięso jadło się raz w tygodniu, ale żyliśmy dobrze. Nigdy nie narzekaliśmy.
W rdzennie śląskiej rodzinie mocne były patriotyczne tradycje. Babka Kazimierza ze strony matki na moście nad Brynicą witała w 1922 roku chlebem i solą generała Szeptyckiego, niosącego tej ziemi polskość. A ojciec brał udział w trzecim powstaniu śląskim.
– Babcie, ciotki mówiły gwarą – wspomina reżyser. – Za ich młodości w szkołach i urzędach był przymus używania niemieckiego, ale Kościół szanował tak zwany język matczyny. Władze niemieckie nie chciały, by Ślązacy kształcili się i awansowali. Byli potrzebni do ciężkiej pracy i na mięso armatnie, a niewyedukowani katolicy najlepiej się do tego nadawali. Ślązacy mieli nadzieję, że za rządów polskich wszystko się zmieni. I zawiedli się. Po przewrocie majowym traktowano ich gorzej niż w czasach niemieckich. Cała generacja strasznie to przeżywała. Dawni powstańcy byli zgorzkniali, popijali. Ojciec też. Pracował dwanaście godzin, na trzy zmiany, a potem szedł z kumplami do knajpy. Nie można mu było niczego zarzucić, był miłym człowiekiem i nawet wstydził się, jak przychodził pijany. Ale nigdy go w domu nie było. Z dzieciństwa pamiętam głównie matkę.
Anastazja Kucowa trzymała rodzinę mocną ręką. To ona – dzielna i światła – rozbudziła w dzieciach ciekawość świata, dała siłę do marzeń.
– W Szopienicach kwitła kultura. Matka i ojciec poznali się w towarzystwie gimnastycznym Sokół, śpiewali w chórze Wyspiańskiego. Ja też jako dziecko należałem i do chóru, i do Sokoła. Poza tym mama namiętnie pochłaniała książki. Ojciec śmiał się, że czytała „beczoki”, bo nad lekturami płakała. Pamiętam, jak przeżywała Hrabiego Monte Christo – opowiada Kazimierz Kutz.
W jego domu to kobiety dbały o edukację dzieci.
– Babka stale powtarzała, że trzeba się uczyć, żeby uciec ze „śląskiego chomąta” i nie pracować na grubie. W Szopienicach mieszkało dwadzieścia tysięcy osób, a do przedszkola, jedynego w okolicy, prowadzonego przez siostry boromeuszki, chodziło tylko trzydzieścioro dzieci. Wśród nich my, bo mama w nas inwestowała. Do dziś pamiętam to przedszkole. W klasztorze, przy cmentarzu. Był tam teatr, w którym grałem, a w kaplicy – organy, więc słuchałem muzyki. Matka uczyła nas też języka polskiego. Jako pięciolatek dość swobodnie czytałem. Potem w szkole zostałem prymusem. Przyjechała nawet komisja z Katowic, żeby mnie przeegzaminować. Ale to był już rok 1939.

Śląsk, obok Zagłębia Ruhry, stał się filarem gospodarki wojennej. A jednocześnie Ślązacy byli rezerwuarem dla armii. Niemcy posegregowali ich na pięć grup narodowościowych. Kucowie, jako dawni powstańcy, znaleźli się w ostatniej, przeznaczonej do wysiedlenia.
– Ojciec stracił na rok pracę – opowiada reżyser. – Potem mógł tylko na dworcu zamiatać śmiecie. Żyliśmy w potwornej nędzy, ale matka, jak to ona, nadal myślała o naszej przyszłości. Wkuwaliśmy niemiecki.
Gdy po roku na Śląsku otwarto szkoły powszechne, Kutz uczył się dalej. Jak mówi, głównie historii Niemiec. A potem został wysłany do karnej pracy, do „landu”. Dostał zawiadomienie, że ma się stawić na dworcu w Mysłowicach.
– Wieźli nas w doczepionym wagonie, nawet nie wiedzieliśmy dokąd. Dziewczyny wylądowały w Zgorzelcu, my – w dzisiejszym Bolesławcu. Przyjeżdżali tam chłopi, macali nas jak na targu niewolników i zabierali do roboty. Byłem mały i chudy i nikt mnie, kurczę, nie chciał. A pod wieczór przyszedł ogrodnik. I trafiłem do niesamowitej rodziny, właścicieli piętnasto­hektarowego, supernowoczesnego gospodarstwa.
Kazimierz miał własny pokój, dostawał pensję – dwadzieścia cztery marki. W Bolesławcu na rynku sprzedawał nasiona i przyprawy. Roznosił też zamówienia do bogatszych domów i zarabiał na napiwkach.
– Wokół były żydowskie obozy pracy. Zrobiły na mnie potworne wrażenie – opowiada. – Ale poza tym było w porządku. Moich kolegów strasznie wykorzystywano, ja miałem jak u Pana Boga za piecem. Byłem jedynym Polakiem w okolicy, dziewczyny traktowały mnie jak powiernika, przychodziły się zwierzać i ja, piętnastolatek, coś im tam radziłem. Moi gospodarze nie mieli syna ani wnuka, traktowali mnie jak własne dziecko, nawet chcieli mnie adoptować. Pisali w tej sprawie do ojca.
Ojciec odpisał, że nie ma dzieci na sprzedaż, sam Kazimierz też zresztą nie chciał zostać Niemcem. Po dwunastu miesiącach wrócił do Szopienic, oddał matce oszczędności. Pół roku przed końcem wojny dostał przydział na ucznia zaopatrzeniowca w kopalni Milowice. Poza tym czytał.
– Nasi sąsiedzi mieli fantastyczną bibliotekę – wspomina. – Utonąłem w literaturze – francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej. Pochłaniałem Tołstoja, Czechowa. Nie przebrnąłem tylko przez Dostojewskiego. Wstyd przyznać, ale go nie znam, odrzucał mnie. A najważniejszy był Stendhal, chłopak z biedy, który zaszedł tak wysoko. To pobudzało moją wyobraźnię.
Potem Kutz dostał się do szkoły w Mysłowicach. Gdy rekonstruowano harcerstwo, poprowadził szkolną drużynę. Ojciec należał do PPS-u, Kazimierz też miał zapatrywania lewicowe, jego drużyna nosiła imię Ignacego Krzywickiego. Rozwiązał ją w 1948 roku, gdy zostało zlikwidowane szare harcerstwo, i zapisał się do związanej z PPS-em Organizacji Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Ostatni rok przed maturą spędził na zakładaniu kół OMTUR-u w małych miejscowościach.
– Chciałem być pisarzem, myślałem o studiach w Krakowie, jednak bałem się, że na Jagiellonkę się nie dostanę – mówi. – Wybrałem szkołę filmową jak erzac. Ona nie miała wtedy nawet statusu wyższej uczelni.
Kutz pierwszy raz w życiu znalazł się w Łodzi. Niekonwencjonalny egzamin trwał tydzień. W komisji siedzieli między innymi Antoni Bohdziewicz i Stanisław Wohl. Do dziś pamięta swoją tremę. Ale został przyjęty.
– Dla Ślązaka zawód humanistyczny to idiotyzm. I tak zostałem idiotą – śmieje się.
W Łodzi, jak sam to określa, „walczył o życie”. Po pierwszym roku trzydzieści osób miało zostać skasowanych. Wiedział, że jak go wyleją, czeka go los robotnika. Więc ciężko pracował. Zorganizował nawet grupy samokształceniowe, ale i tak pamięta z tamtego czasu gigantyczny strach. Że nie da rady. A jednak zdał z drugą lokatą, zaraz za Kubą Morgensternem. Uczelnia zaproponowała im obu asystentury. Kutz dostał etat, prowadził zajęcia z literatury i dramatu. Nagle znalazł się w szkolnej elicie.

Poszedł jak burza. Miał determinację Ślązaka. Dziesięć lat po maturze zrobił swój pierwszy film. A przecież droga do debiutu nie była wtedy łatwa. Najpierw trzeba było popracować jako asystent, potem robiło się godzinny obraz telewizyjny, który musiała zatwierdzić rada reżyserów przy Stowarzyszeniu Filmowców. Po debiucie kinowym ta sama rada przyznawała jeszcze twórcy kategorię reżyserską.
– Ceniłem tamten system – mówi Kutz. – Asystowanie pozwalało poznać zawody filmowe, a przy weryfikacji, owszem, zdarzały się błędy, ale generalnie było w porządku. Dzisiaj film może zrobić każdy. I nie wiadomo dlaczego dużą produkcję o Westerplatte, w którą pieniądze inwestuje Polski Instytut Sztuki Filmowej, robi człowiek bez żadnego doświadczenia zawodowego.
On sam po raz pierwszy znalazł się na planie jako asystent w filmie Andrzeja Wajdy Pokolenie.
– Andrzej studiował rok wyżej niż ja – opowiada. – Ładny, miły, po Akademii Sztuk Pięknych, miał do nas lekki dystans. W szkole nie było praktyk, a on dostał się na plan do Forda, który wtedy trząsł kinematografią. Był przyjacielem drugiego człowieka w państwie, dostał misję stworzenia kina, „najważniejszej ze sztuk”. Mając władzę i otwarte budżety, przyjął technikę ruskich bojarów, którzy uważali, że wszyscy powinni się ich bać. Na planie jego filmów panowała kompletna cisza. I właśnie do jego Piątki z ulicy Barskiej trafił Wajda. Ta praktyka była dla niego ważna. W czasie pracy nad Piątką Ford wyjechał do Wenecji, gdzie dostał nagrodę. Andrzej zobaczył faceta, który wyszedł w świat. A przecież głośno było też o Ostatnim etapie Jakubowskiej. Wajda zrozumiał, że trzeba być najlepszym.
W tamtym czasie trzęsąca szkołą filmową Wanda Jakubowska traciła swoje wpływy, nie była w stanie pomóc studentom zadebiutować. Po łódzkich studiach było już około dwustu osób, a nikt nie docierał do zawodu.
– To, jak się wówczas mówiło, „niepokoiło partię” – opowiada Kutz. – Ford nienawidził Wandy i  chcąc ją ośmieszyć, pokazać swoją siłę i jej bezsilność, dał zadebiutować Wajdzie,. Ten zaś wziął do ekipy kolegów z uczelni.
Współpracę z Wajdą przy Pokoleniu, a potem przy Kanale Kutz bardzo sobie chwali.
– Fascynowały nas kino amerykańskie i włoski neorealizm, ale tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, jak się robi filmy – mówi. – Pamiętam, zaczęła się wtedy budowa Pałacu Kultury. Kręcąc Pokolenie, mieszkaliśmy wszyscy naprzeciw, w jednym pokoju w hotelu Metropol, i przez dwadzieścia cztery godziny na dobę kombinowaliśmy. Ford raz w tygodniu przeglądał materiały. Z czasem zaczął kapować, że jesteśmy, kurwa, za dobrzy, i kazał Andrzejowi wycinać sceny. Ale Andrzej ich nie wyrzucał, a Ford miał słabą pamięć i zapominał.
Kiedy Pokolenie było gotowe, Ford znów próbował je zmieniać. Chciał nawet zostać współautorem filmu, ale jakoś udało się tego uniknąć. Po premierze ukazały się świetne recenzje. Wilhelm Mach swój artykuł w „Nowej Kulturze” zatytułował Polska młoda gwardia. Zaczął się okres ważny dla kinematografii, także dlatego, że właśnie powstały Zespoły Filmowe.
– To naprawdę wielkie dokonanie przedwojennej generacji lewicowych filmowców – przyznaje Kazimierz Kutz. – Zespoły były inwestycją państwową, ale panowała w nich wolność. Państwo akceptowało scenariusze, a w nas samych nie było autocenzury. Zespoły sprawdzały się fantastycznie, produkcja z pięciu filmów rocznie wzrosła do dwudziestu czterech. A my tych starych komunistów szybko połknęliśmy i stworzyliśmy polską szkołę filmową.
Kutz zatrudnił się w zespole Start Wandy Jakubowskiej, ale szybko przeniósł się do Kadru. W 1956 roku znów podjął współpracę z Wajdą – tym razem przy Kanale.
– Poszła fama, że to dno – opowiada. – Na wewnętrznej, zespołowej kolaudacji szef produkcji Kadru Ludwik Hager i kierownik literacki Tadeusz Konwicki obejrzeli cztery godziny materiałów. Byli przygnębieni. Konwicki leżał na stole, gryzł paznokcie, a w końcu powiedział: „Jesteście gówniarzami. Ale w tym filmie jest film”.
Wajda pracował dalej, skrócił całość o dwie godziny. Wreszcie profesorowie ze szkoły – Jakubowska i Wohl – powiedzieli, że chcą Kanał obejrzeć. Nie wiedzieli, że to nowa wersja.
– Projekcja trwała ponad dwie godziny, bo musieliśmy robić przerwy po każdym akcie – wspomina Kutz. – Jakubowska siedziała w pierwszym rzędzie, w przerwach wstawała, z wypiekami na twarzy paliła papierosy. Kiedy film się skończył, zapadła groźna cisza, po czym Wanda podeszła do Andrzeja. „Przepraszam cię za wszystko, co złego o tobie powiedziałam i myślałam. Jesteś genialny”, stwierdziła. A Wohl zwrócił się do autora zdjęć Jerzego Lipmana: „To, co tu zrobiłeś, sprawia, że od dzisiaj nie jestem operatorem”. I naprawdę wycofał się z zawodu. Myśmy ich pożarli. Ford zresztą nie umiał sobie z tym w swojej próżności poradzić.

W 1958 roku Kutz zrobił swój pierwszy film.
– Rządzący w Kadrze Konwa miał świetne stosunki z pisarzami z pokolenia pryszczatych, które dało się co prawda nakłuć przez komunę, ale było bardzo zdolne. Każdemu z zespołu potrafił coś zaproponować. Mnie zainteresował prozą Józefa Hena.
Krzyż walecznych składał się z trzech nowel. Druga wojna światowa. Młody żołnierz, który dostaje Krzyż Walecznych i kilka dni urlopu, czuje się bohaterem. Ale w rodzinnej wiosce zastaje tylko zgliszcza. Na wojnie nie ma wygranych. Do polskich żołnierzy przyplątuje się pies nazista z hitlerowskiego obozu zagłady. Po wyzwoleniu młoda wdowa po dowódcy cieszy się szacunkiem miasteczka, dopóki nie zakochuje się w chłopaku, który zjawia się w okolicy. Kutz odzierał wojnę z patosu, mierzył się z narodowymi mitami.
– W tamtym czasie polskie filmy utrzymane były w stylistyce romantycznej, inteligenckiej, szlacheckiej – mówi dzisiaj. – Po Krzyżu krytycy zaczęli pisać, że poszerzyłem paletę naszego kina, wprowadzając do niego motywy plebejskie. Oczywiście mieli trochę racji, ale to mnie strasznie wkurwiło i stąd między innymi wzięło się Nikt nie woła.
Bohater tego pochodzącego z 1960 roku filmu był przeciwieństwem Maćka Chełmickiego. Nie wykonał wyroku wydanego przez podziemie. Jak sam mówił, „nie zabił czerwonego”. Uciekł na Ziemie Zachodnie, bo bał się o własne życie. Kutz opowiedział o miłości, przed którą mężczyzna się broni, wiedząc, że nie może zapewnić kobiecie stabilizacji. Ale też o skomplikowanych polskich losach. O ludziach zagubionych w nowej rzeczywistości. Stworzył na ekranie świeżą filmową estetykę. Czarno-białe zdjęcia Jerzego Wójcika zachwycały plastycznością, niepokoiły, współtworzyły nastrój opowieści. Jednak ówczesna krytyka zmieszała Nikt nie woła z błotem.
– Taka to była krytyka: ideologiczna i sfingowana – wzdycha po latach Kutz. – Ten film był po prostu bezgranicznie odważny. Całkowicie logiczny, tyle że szalony. Wtedy dopiero co powstawała Przygoda, nie było jeszcze Zaćmienia i Powiększenia Antonioniego. Gdyby Nikt nie woła ujrzał we właściwym czasie światło dzienne, to ja bym dzisiaj był hej, hej! Ale mój niewinny film o pierwszej miłości na Ziemiach Zachodnich praktycznie dostał dożywocie: zakaz pokazywania na zagranicznych festiwalach przez dwadzieścia lat. Raz tylko mnie wypuścili z tym tytułem – do Danii. W delegacji byli też Jerzy Bossak i Jan Lenica. Obaj, przerażeni, powiedzieli, że zamordowałem kino. Władze robiły projekcje Nikt nie woła dla redaktorów naczelnych pism, żeby im uświadomić, jak trzeba być pryncypialnym. Mój film był dla nich poza wszelkimi wyobrażeniami o kinie. Tylko Jurek Kawalerowicz i Tadeusz Konwicki go bronili. Powtarzali, że miałem odwagę stworzyć coś nowego, niesztampowego. Po latach jestem z siebie dumny. A te doświadczenia przydały mi się w śląskich produkcjach.
Filmem Nikt nie woła zajęło się Biuro Polityczne, gdzie postanowiono ukrócić samowolę środowiska. Władza chciała pokazać, kto rządzi w kulturze. Wiceminister kultury Tadeusz Zaorski dostał polecenie, żeby „załatwić problem Kutza”. Wezwał go do siebie.
– Przed tym spotkaniem usłyszałem od Konwy: „Muszę ci powiedzieć, że idziesz w trudnej sprawie. Trzymaj się” – opowiada reżyser. – Wchodzę do Zaorskiego, a on przygląda mi się zatroskany: „Panie Kazimierzu, ja się bardzo martwię, co dalej i z czego pan będzie żył. Może zgodziłby się pan pracować z Kawalerowiczem jako asystent?”. Odpowiedziałem: „Panie ministrze, to nie wchodzi w rachubę. Moja obecność na planie byłaby dla niego nieznośna”. Na co Zaorski, który był porządnym człowiekiem, mówi: „Niech pan wraca do domu, może coś wymyślę”.
Kutz przygotowywał już wtedy z Kazimierzem Brandysem Ludzi z pociągu. W Kadrze podjęto decyzję, że będzie pracował incognito. Scenariusz został przedstawiony komisji bez nazwiska reżysera. A tam skierowano go do produkcji.
– Pracowałem bez umowy, nie pozwolono mi zatrudnić Jurka Wójcika – dzisiaj reżyser opowiada o tym już spokojnie. – Kręciliśmy we Wrocławiu, potem za Białymstokiem. Jak przywiozłem gotowy materiał, to wszystkie te skurwysyny przyszły na kolaudację. Powiedzieli: „No tak, Kutz się nawrócił”. Dopiero wtedy podpisałem umowę.
Następne filmy były jak ćwiczenie ręki. Milczenie to historia chłopaka sieroty, którego miasteczko wyklęło, niesłusznie oskarżając o próbę zamachu na proboszcza, Upał – nietypowa dla reżysera komedia muzyczna ze Starszymi Panami – Jeremim Przyborą i Jerzym Wasowskim. Ktokolwiek wie… – opowieść o dziennikarskim śledztwie w sprawie zaginięcia dziewczyny, które staje się pretekstem do przyjrzenia się polskiemu społeczeństwu. Skok – obyczajówka o wchodzeniu w życie kilkorga młodych ludzi.

W 1968 roku w tygodniku „Ekran” ukazał się tekst, w którym Kutz krytykował zespoły.
– Bo z czasem one się wynaturzały – twierdzi. – Coraz bardziej służyły interesom różnych grup. Poza tym wszyscy – szefowie zespołów, kierownicy literaccy – zaczęli za dobrze przy tym żyć i pojawiła się tendencja, która króluje dzisiaj, że kino robi się dla pieniędzy. Za ten wywiad obraził się na mnie Konwicki, choć przecież nie występowałem przeciwko niemu. Po latach na pytanie dziennikarki o tamte wydarzenia i obrazę Konwickiego odpowiedziałem: „Ja nigdy nie byłem w partii, a nie przyszłoby mi do głowy, żeby mieć do kogokolwiek pretensje, że był”. I jednego dnia Tadeusz podszedł do mnie w Czytelniku i przeprosił mnie.

 
Wesprzyj nas