Ostatni tom żywiołowo opowiedzianej trylogii z zapierającą dech dziewiętnastowieczną Argentyną w tle. Sofia Caspari opowiada o pokoleniu kobiet, które nie bały się walczyć o swój los.


W krainie wodospadówClarissa w tragicznych okolicznościach traci męża. Zmuszona do ucieczki z rodzinnego domu trafia do ogarniętego dżumą Buenos Aires.

Tam poznaje młodego lekarza, Roberta, do którego zaczyna czuć coś więcej. Czy Clarissa może pozwolić sobie na rozkwit nowego uczucia i czy uchroni się przed zemstą rodu swojego męża?

Na tle argentyńskich pejzaży rozgrywa się wielowątkowa historia pełna ogromnych emocji i licznych zwrotów akcji.

Wodospady Argentyny to naturalne skarby tego kraju. Jednym z najpiękniejszych na świecie jest wodospad Iguazú położony na granicy argentyńsko-brazylijskiej.

Sofia Caspari to pseudonim Kirsten Schützhofer (ur. 1972), autorki poczytnych powieści historycznych. Pisarka podróżowała po Ameryce Środkowej i Południowej. Dłuższy czas spędziła w Argentynie – historia i krajobrazy zrobiły na niej ogromne wrażenie, a mieszkańcy ją zafascynowali. „W krainie kolibrów” – pierwszy tom argentyńskiej sagi – tak bardzo spodobał się niemieckim czytelnikom, że znalazł się na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”.

Sofia Caspari
W krainie wodospadów
Przekład: Paulina Filippi-Lechowska
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę

W krainie wodospadów


Przeznaczeniem Buenos Aires jest stać się
Paryżem Ameryki Południowej…
José Luro

Tango jest powietrzem, życiem, miłością
lub smutkiem. Tango jest wszystkim.
Carlos Matheos

Część pierwsza

Cambio de vida – odmiana

Iguazú, Parana, Villa Veinticinco de Mayo, Santa Ana,
Buenos Aires, Los Aboreros, pokład statku Britannia
1898–1899

Rozdział 1


Nad wodospadem Iguazú

Clarissa nie wiedziała, jak długo wytrwała zanurzona po pas w wodzie. Kurczowo uczepiła się zwisających gałęzi jakiegoś drzewa, jednak miała coraz mniej sił. Walczyła z całej mocy, ale nie mogła już dłużej wytrzymać. Wiedziała, że zaraz nastąpi koniec. Puści gałąź, a rzeka porwie ją w swoje odmęty i już nie wypuści.
Zamknęła oczy. Pod powiekami pojawiły się te straszne sceny, których nigdy nie zapomni: wycieczka nad wodospad z Javierem, obcy mężczyźni, którzy zjawili się tak niespodziewanie i zaczęli do niej strzelać, ale trafili Javiera. Nie umiała powiedzieć, jak znalazła się w rzece, pamiętała tylko, że porwał ją silny nurt Iguazú. Potem udało się jej chwycić tych gałęzi. Zaniosła się szlochem, lecz zagłuszył go łoskot opadającej wody.
„Javier zginął… Jaki sens ma dalsze życie? Lepiej puścić gałęzie”. W głębi serca czuła, że chce podążyć za Javierem, ale jej ciało wciąż się wzbraniało, zdradzało ją, z całych sił walczyło o przetrwanie. Pomyślała, że długo tak nie wytrzyma…
Zanim przebrzmiała ta myśl, palce Clarissy ześlizgnęły się z gałęzi. Znalazła się pod wodą, ale po chwili, zachłystując się i rozpaczliwie machając rękami, zdołała się wynurzyć. Rzeka bezlitośnie zabrała ją ze sobą niczym źdźbło trawy. „Dlaczego mnie nie trafili? Dlaczego jeszcze jestem na tym świecie? Chcę być razem z Javierem”.
Jednak wciąż utrzymywała się na powierzchni. Dobrze pływała.
Może to przekleństwo…
Obróciła się na plecy i dostrzegła błękitne pasmo nieba ponad kopułą z liści, które mieniły się najrozmaitszymi odcieniami zieleni. Zielony, zielony, zielony – we wszystkich odmianach. Promienie słońca przepuszczone przez zielony filtr. „Co się stanie z rodzicami? Czy kiedykolwiek jeszcze ich zobaczę?” Nagle jakiś wir zakręcił nią i wciągnął pod wodę. Zaczęła machać rękami i nogami. W końcu wynurzyła się na powierzchnię, rozpaczliwie łapiąc powietrze, kaszląc i plując. Pomyślała o krwi, którą była wybrudzona, krwi Javiera. Jutro obchodziliby rocznicę ślubu. To był trudny okres, ale też szczęśliwy.
Woda znów zalała twarz Clarissy. Dziewczyna zaczęła pluć i kasłać. Była kompletnie wyczerpana, myślenie przychodziło jej z coraz większym trudem.
Uśmiech Javiera… jego ciepło. Mocne objęcia jego ramion… Przepadło, na zawsze przepadło.
Nagle pod stopami wyczuła stały grunt. Dno, muliste, usiane kamieniami. Zapach butwiejących liści, delikatne muśnięcie, szybsze niż tchnienie. Ryby? Ale jakie? W tym momencie zauważyła, że prąd zniósł ją na brzeg. Rzeka wypuściła ją ze swoich odmętów. „Gdzie jestem?”
Zamknęła oczy. Skarpa… Trzeba się na nią wdrapać, a ona była taka zmęczona. Myśli wirowały w jej głowie niczym stado dzikich ptaków, przeszłość mieszała się z teraźniejszością: Javier, twarze rodziców, don Jorge, praca na rodzinnym ranczu w prowincji Entre Ríos. Strzały, które przecinały wodę wokół niej.
Chcę żyć.
Jeszcze raz zebrała wszystkie siły i podczołgała się w górę skarpy, lecz po chwili głowa opadła jej na pierś. W wodzie zostały już tylko stopy. Clarissa poczuła zaduch stęchlizny i wilgoci, dobrze znaną woń życia i śmierci. Z wysiłkiem odwróciła głowę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Wszystko stało się takie ciężkie. Przylgnęła policzkiem do mułu. Tuż obok rosły olbrzymie drzewa, dobiegające ją dźwięki się przenikały – szum wody, świergot ptaków, wrzask małp. Sam środek dżungli otaczającej wodospad Iguazú… Patrzyła na połyskujące ciemnym blaskiem krople wody na liściach, zobaczyła pająki i inne stworzenia, rozpoznała nawet maleńką jaskrawo ubarwioną żabkę. Upał w lesie deszczowym wydawał się tak przytłaczający, tak wszechogarniający. Woda na jej skórze mieszała się z potem. Dobrze znała ten żar, zawsze uciekała przed nim do domu. Jak szybko człowiek przywyka do takich niedogodności?
„Chcę spać – przemknęło jej przez głowę – spać… Jestem taka wyczerpana, tak strasznie, tak potwornie zmęczona”. Znów usłyszała jakiś szelest. Coś prawie bezgłośnie skradało się przez zarośla. Clarissa ostatkiem sił uniosła się na rękach i dostrzegła jakiś cętkowany kształt, doskonale wtapiający się w otoczenie. Bursztynowe kocie oczy i ten zapach, który – co teraz sobie uświadomiła – wypełnił powietrze, zanim jaguar wyłonił się z dżungli.

*

Robert Metzler kierował swoim wałachem Srebrnym Lisem tylko udami, bo jednocześnie próbował otworzyć blaszaną puszkę, którą jego matka Elsbeth włożyła mu do sakwy, żeby na bieżąco napełniał ją świeżym prowiantem. Postanowił, że się posili, nie zsiadając z konia. Nie chciał tracić cennego czasu. Wkrótce powinien dotrzeć do Rosario, gdzie prowadził cieszący się sporym powodzeniem gabinet lekarski.
Z rancza swoich rodziców wyjechał wczesnym rankiem cztery dni temu. Już niewiele dzieliło go od celu, ale w tych okolicach nigdy nie było wiadomo, w jakim stanie są drogi. Poprzednią noc spędził w znajomej pulpería, czyli połączeniu gospody i sklepu, powszechnie spotykanym w Argentynie. W tej była nawet dodatkowa sala z kilkoma łóżkami. Cieszył się na tę małą przygodę.
Przynajmniej raz w roku wyjeżdżał na parę tygodni do puszczy, w przygraniczne rejony między Paragwajem, Argentyną i Brazylią, żeby badać tamtejsze faunę i florę. Na moment przestał mocować się z puszką i wbił wzrok w jednego z niezliczonych barwnych motyli trzepoczącego skrzydłami w ciężkim wilgotnym powietrzu. Promienie słońca przenikające przez sklepienie z liści rzuciły refleksy na jasnobrązową czuprynę mężczyzny. Robert zmrużył oczy, przyglądając się temu wyjątkowo pięknemu okazowi motyla morpho. Metaliczne, intensywnie błękitne ubarwienie owada przypominało mu rozedrgany kawałek nieba.
Rozejrzał się, omiatając wzrokiem dżunglę po obu stronach błotnistej drogi. Rosły tam gęste paprocie i bromelie o różnobarwnych kwiatostanach, a nad nimi rozpościerały się korony ogromnych drzew. Na wysokich bocznych korzeniach tych olbrzymów wiły się rozmaite pnącza. Tu i ówdzie strzelały w górę cekropie i parocje, nazywane też żelaznymi drzewami. Jesienią ich ciemnozielone liście przebarwiały się od płomiennego pomarańczu po fiolet. Obok rosły storczykowce i lapacho, czyli drzewa życia, od maja do sierpnia, zależnie od gatunku, obsypane różowymi, żółtymi lub białymi kwiatami. Gdzieś z oddali dobiegły odgłosy wydawane przez wyjce. Chyba coś je wystraszyło, bo o tej porze dnia zazwyczaj drzemały. Pewnie jedna z małp dostrzegła gdzieś w pobliżu drapieżnego kota. W tej okolicy żyło kilka gatunków. Robert miał okazję zobaczyć jaguara, pumę oraz oceloty. Pokazał mu je Jacy, jego przyjaciel pochodzący z indiańskiego plemienia Guarani, które mieszkało na pograniczu. Jacy i Robert razem dorastali. Krewni Indianina pomogli rodzinie Roberta w pierwszym okresie po przyjeździe do Nowego Świata. Robert bardzo lubił wspominać tamte lata. Za każdym razem, kiedy uciekał od brudu i smrodu Rosario, czuł się wolny – jak wtedy, gdy wspólnie z Jacym włóczyli się po lasach otaczających jego dom rodzinny.
Robert usłyszał jakiś szelest. W zielonej gęstwinie dostrzegł jasną sierść, ryjkowaty pyszczek i długi prążkowany ogon ostronosa. Obserwował zwierzątko przez chwilę, a potem wrócił do otwierania puszki, która wreszcie ustąpiła. W środku były chleb kupiony w pulpería i ostatni kawałeczek wędzonej kiełbasy zabranej z domu oraz paczuszka yerba mate, której cierpki i szczodrze dosładzany napar tak chętnie pijano w Argentynie.
Robert zamierzał go sobie przyrządzić wieczorem przy ognisku – uwielbiał ten rytuał i cieszył się nim nawet wtedy, gdy był sam. Zawsze miał ze sobą calabazę, czyli gruszkowatą tykwę, z której piło się napar, oraz bombillę, służącą do picia metalową rurkę zakończoną siteczkiem.
Uśmiechnął się. Było mu trochę przykro, że tego dnia spałaszuje resztki swojego prowiantu. Matka opiekowała się nim niczym kwoka, kiedy odwiedzał rodziców w Villa Veinticinco de Mayo, co – jak zawsze powtarzała – zdarzało się zbyt rzadko.
– Z Rosario to spory kawał – odpowiadał wtedy i dodawał z uśmiechem: – Jestem u was tak często, jak tylko mogę.
– A jak twoja praktyka? – W takim momencie ojciec decydował się na zmianę tematu.
On także tęsknił za synem. Potrzebował również pomocy, więc teraz, w najpracowitszych miesiącach musiał najmować parobka. Ale Carl Metzler nie lubił o tym rozmawiać.
– Dobrze, świetnie – odpowiadał Robert, a rodzice wpatrywali się w niego jak w obrazek.
Wiedział, że oboje są bardzo dumni, że ich syn został lekarzem i ma swoją praktykę w Rosario. Ich chłopiec, dziecko prostych rolników. Nikomu z rodziny Metzlerów nawet przez myśl nie przeszło, że jeden z ich krewnych wyuczy się na medyka. Robert uchodził za sympatycznego i zdolnego lekarza. Niektórzy twierdzili, że damy z Rosario niezwykle chętnie chodzą do gabinetu doktora Metzlera. Jednak on sam zbywał podobne uwagi śmiechem i w ogóle się nad tym nie zastanawiał.
Zabrana z domu kiełbasa pachniała tak smakowicie. Ten jedyny w swoim rodzaju aromat przywołał obrazy z dzieciństwa. Robert jadł ją z apetytem, ale powoli i z namaszczeniem. Od małego był przyzwyczajony do ograniczeń i dziś też nie potrzebował wiele do życia, co napawało go dumą. Jego rodzice uprawiali tytoń i warzywa na własny użytek. Dorabiali, zbierając liście i łodyżki ostrokrzewu, który rósł dziko w okolicznych lasach. To właśnie z niego powstawała yerba mate. Robert myślał o tych wszystkich urządzeniach do przeróbki i pakowania zbiorów, które z czasem pojawiły się w Villa Veinticinco de Mayo. Ta mała osada wciąż się rozwijała.
Zadumał się i nieśpiesznie żuł swój posiłek. Resztkę jedzenia odłożył do puszki, którą schował do sakwy. Już cieszył się na spotkanie z Jacym. Jak zwykle zostawi konia przy jego chacie i pieszo ruszy w głąb dżungli. Bez konia jest o wiele wygodniej. Zamyślony, zapatrzył się w dal. To dziwne, że na pomysł szukania roślin leczniczych w dżungli w Missiones wpadł dopiero wtedy, gdy otworzył swój gabinet. Oczywiście to Jacy uświadomił mu, ile skarbów można znaleźć na tym tajemniczym obszarze: liście, które zwalczają mdłości, kora działająca przeciwgorączkowo, zioła na kaszel i mnóstwo innych. Robert eksperymentował już nawet z uña de gato, kocim pazurem, znanym też jako vilcacora, który znakomicie łagodził cierpienia starszych panów zmuszonych do częstych wizyt w toalecie. Receptura tego specyfiku była przekazywana w rodzinie Jacy’ego z pokolenia na pokolenie, podobnie jak przepis na syrop przeciwkaszlowy, przygotowywany z caraguata, podobnej do ananasa, ale bardzo kolczastej odmiany bromelii, oraz liści drzewa ambay. Robert od dawna stosował też epazote, czyli pięknie pachnącą komosę piżmową, która skutecznie zwalczała pasożyty.
W młodości niezbyt interesowały go te sprawy. Ogromne bogactwo puszczy odkrył dopiero jako dwudziestodziewięciolatek, przy czym zafascynowało go coś więcej, nie tylko wielość żyjących tam zwierząt, yerba mate czy różnorodność odmian drewna, po które nader chętnie sięgali biali. Dotarł do chaty Jacy’ego i zostawił tam Srebrnego Lisa. Przyjaciel chyba wyruszył wcześniej, więc Robert z żalem poszedł dalej sam.
Dotarł już prawie do celu, czyli pod drzewo, o którym pisał mu w liście Jacy, gdy usłyszał jakiś niepokojący dźwięk, zupełnie niepasujący do odgłosów puszczy. To był raczej krzyk człowieka, przepełnione trwogą wołanie. Nie wahał się ani chwili. Nasłuchiwał przez moment, czy krzyk się powtórzy, po czym ruszył w kierunku rzeki. Był pewien, że to właśnie stamtąd dobiegł ten dźwięk, i miał nadzieję, że uda mu się dotrzeć do tego, kto go wydał. Nie na darmo tę część dżungli nazywano El Impenetrable, nieprzebytą. Jeśli ktoś się tu zgubił, miał nikłe szanse na odnalezienie drogi powrotnej.
Ta ostatnia myśl kazała mu przyśpieszyć, co nie było łatwe wśród dzikiej zieleni. Wszędzie leżały powalone drzewa, a korzenie chwytały Roberta za kostki niczym dłonie z długimi rozcapierzonymi palcami. W kilku miejscach musiał wyciąć sobie ścieżkę maczetą.
Gdy dotarł nad rzekę, zamarł. Po drugiej stronie wąskiej w tym miejscu odnogi Iguazú leżała jakaś nieruchoma postać. Nad nią przyczaił się jaguar, który teraz wlepił swoje czujne kocie oczy w intruza.
Robert postanowił działać. Wiedział, że rzeka w tym miejscu nie jest głęboka, woda sięgnie mu najwyżej do bioder. Błyskawicznie zrzucił z pleców bagaż i z rykiem rzucił się w kierunku drapieżnika. Zwierzę spłoszyło się i odeszło od swojej zdobyczy na kilka kroków, po czym przystanęło z wahaniem. Robert czuł, że buzuje w nim adrenalina. Znów podniósł ręce i ryknął. Kot zasyczał z irytacją, ale na szczęście się odwrócił i po chwili cichutko zniknął w zaroślach.
Przez chwilę Robert spoglądał w tamtą stronę, aby się upewnić, że drapieżnik nie wróci, po czym ukląkł przy leżącej postaci. Tak, to była młoda kobieta. Leżała na boku z policzkiem w szlamie. Miała zamknięte oczy i cała była przemoczona. Kilka mokrych kosmyków opadło na jej twarz – piękną, choć teraz bardzo brudną.
Robert ocenił, że może mieć około dwudziestu lat. Dostrzegł plamy na jej bluzce i się przestraszył. To krew? Czy jaguar ją zranił? Przybył za późno? Pochylił się nad jej twarzą. Nie, kobieta oddychała spokojnie, ale rzeczywiście płytko. Musiała krzyknąć, a potem na widok jaguara straciła przytomność.
Robert ostrożnie obrócił nieznajomą na plecy. Jej powieki lekko zadrgały, lecz nie otworzyła oczu. Sprawdził puls, który na szczęście był miarowy. Poszukał odpowiedniego miejsca, żeby przygotować posłanie z wielkich liści. Kiedy ją podnosił, z bolesnym westchnieniem odwróciła głowę w stronę jego piersi. To był jedyny dźwięk, jaki wydała z siebie w ciągu następnej godziny.

*

Robert miał wrażenie, że nieznajoma przygląda mu się ukradkiem już od dłuższego czasu, ale nie dał nic po sobie poznać. Jej omdlenie nie było głębokie. Szybko dochodziła do siebie. Nie chciał zostawiać jej samej, więc zerwał to, co rosło w zasięgu ręki: „rajskie orzechy”, jak nazywano czasznię małpią, kilka owoców rauwolfii i ułożył to wszystko, łącznie z resztką swoich zapasów, na okrągłych liściach. W pewnym momencie nieznajoma spojrzała na niego, już się z tym nie kryjąc, a wtedy i on skorzystał z okazji, żeby na nią popatrzyć. Odchrząknął i powiedział po hiszpańsku:
– Dzień dobry, jestem Robert Metzler. Jak się pani czuje, señorita?
Wąskimi dłońmi wygładziła ubranie i dotknęła włosów oraz pobrudzonej mułem twarzy.
– Nie… nie wiem – odparła niepewnie.
Na chwilę oderwała od niego wzrok i się rozejrzała. Nie wyglądała na zaskoczoną, raczej na zagubioną. Potem znów na niego popatrzyła.
– Jak się pani nazywa? – zapytał Robert. – Jak się tu pani znalazła?
– Jestem… Clarissa… – wyjąkała. – Nazywam się Clarissa Kra… Kramer i… Sama nie wiem, jak tu trafiłam. – Ponownie omiotła wzorkiem okolicę i chyba dotarło do niej, gdzie się znajduje. – Nie, nie wiem… Naprawdę nie wiem. Gdzie ja jestem? Na litość boską, jak się tu znalazłam?
– Jest pani w dżungli na terenie Missiones, na pograniczu Argentyny i Brazylii – odpowiedział Robert.
Rozmowa wydała mu się dziwna, choć nie miał pojęcia dlaczego. Doszedł do wniosku, że Clarissa na pewno nie pochodzi z jednej z pobliskich osad. Ale jeśli nie jest stąd, to jak się tu znalazła? Dlaczego tu trafiła? Samotna kobieta, która nawet nie wiedziała, jak dostała się w sam środek dżungli… Nigdzie nie było widać żadnej łodzi. Czy dotarła tu wpław? Nie umiał odpowiedzieć na żadne z tych pytań.
Zmierzył kobietę przenikliwym spojrzeniem. Rzeczywiście była ładna i, jak to już wcześniej zauważył, miała na sobie dobrą jakościowo, praktyczną odzież, w sam raz na wycieczkę po dżungli. Ale chyba nie wyruszyła na nią sama? Co się stało z jej towarzyszami? A może się myli? W obecnych czasach pełno było dziwów, w tym kobiety podróżujące samotnie po całym globie. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale nie chciał też wyciągać nazbyt pochopnych wniosków.
Znów chrząknął.
– No cóż, w każdym razie chyba nie jest pani ranna. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy, musiałem się o tym przekonać. Zaniepokoiła mnie krew na pani bluzce.
– Krew?
W jednej chwili zrobiła się blada jak ściana.
– Tak, krew – potwierdził Robert. – Z kim pani wyruszyła? Czy pani towarzyszom coś się stało? Czy zaatakował ich drapieżnik?
Kobieta zaczęła błądzić wzrokiem. Jej usta się poruszały, a Robertowi wydało się nawet, że na moment wszystko sobie przypomniała, lecz nie doczekał się odpowiedzi.
Nie chciał jej naciskać. Nawet jeśli naprawdę nic nie pamiętała, to z całą pewnością była bardzo przestraszona.
– Jestem lekarzem – wyjaśnił przepraszającym tonem. – Dlatego panią zbadałem… Proszę nie myśleć, że…
Urwał, gdy znów na niego popatrzyła. Jej spojrzenie było przepełnione smutkiem, którego nie potrafił wyjaśnić.
– Rozumiem – powiedziała powoli, jak gdyby każde słowo przychodziło jej z trudem. – Oczywiście, rozumiem. Naprawdę jestem bardzo wdzięczna. Gdyby nie pan… nie wiem, co by się stało, naprawdę… – Utkwiła wzrok w oddali i głęboko odetchnęła. – Jak się tu znalazłam?
Posilili się nieco owocami i orzechami oraz chlebem i kiełbasą, a potem ruszyli w drogę. Robert dowiedział się, że Clarissa Kramer mówi po niemiecku – w tych czasach nie wszystkie osoby noszące niemiecko brzmiące nazwisko musiały znać ten język. Wędrówka do chaty Jacy’ego trwała dwa razy dłużej, niż gdyby Robert szedł sam, bo Clarissie przeszkadzała długa spódnica. Nie była też chyba przyzwyczajona do tak forsownych marszów. Pod koniec oparła się na ramieniu Roberta, a on szybko poczuł pot cieknący mu po plecach. Od czasu do czasu musiał też ocierać słone krople kapiące z czoła.

 
Wesprzyj nas