Ujmująca głębią psychologiczną i liryczną starannością przekazu, trzymająca w napięciu i nowatorska powieść – stanowi prawdziwy głos naszego czasu, zabawny, badawczy, sceptyczny, szelmowski, wnikliwy.


Umysł AndrewBłyskotliwa nowa powieść amerykańskiego mistrza, autora Ragtime’a, Księgi Daniela, Billy’ego Bathgate’a oraz Marszu, zabiera nas na szaloną wyprawę w głąb umysłu człowieka, który ma to do siebie, że nieopatrznie sprowadza nieszczęście na swoich bliskich.

Zwracając się w nieokreślonym miejscu do nieokreślonego rozmówcy, Andrew zastanawia się, wysławia się, snuje opowieść o swoim życiu, o miłości, i o tragediach, jakie przywiodły go do tego miejsca i tego punktu w czasie. A jego wyznania, odsłaniając kolejne warstwy tej niesamowitej opowieści, skłaniają nas do zakwestionowania naszej wiedzy na temat prawdy i pamięci, mózgu i umysłu, osobowości i losu, tego, co wiemy o innych i o sobie samych.

Ujmująca głębią psychologiczną i liryczną starannością przekazu, ta trzymająca w napięciu i nowatorska powieść stanowi prawdziwy głos naszego czasu – zabawny, badawczy, sceptyczny, szelmowski, wnikliwy.

To zaskakujący zwrot i szczególne osiągnięcie w karierze pisarza, którego proza ma moc tworzenia swego własnego pejzażu i którego przewodnim tematem jest, jak stwierdził Don DeLillo, właściwy dla Ameryki “kompas możliwości, w ramach którego zwyczajne życie nabiera historycznego wydźwięku.”

***

Powieści Doctorowa oddziałują z wielką siłą na każdej swej płaszczyźnie… Jego wrażliwość na język jest doskonale zrównoważona, a dopełnią ją wizja o ogromnym rozmachu.
– Jennifer Egan

E. L. Doctorow to narodowy skarb, w szczególnym tego słowa znaczeniu: Zawdzięczamy mu budowany przez czterdzieści pięć lat twórczej pracy wizerunek nas samych, obraz tego, kim jesteśmy jako naród, obraz tchnący “reformatorskim zacięciem”, jak można by to ująć – postrzega nas bowiem z całą jaskrawością i zarazem czułością takimi, jakimi jesteśmy, ale sięga też wzrokiem dalej, ujawniając drzemiący w nas wielki potencjał.
– George Saunders

Edgar Laurence Doctorow (ur. 6 stycznia 1931 w Nowym Jorku, zm. 21 lipca 2015) – amerykański pisarz, wykładowca uniwersytecki. Debiutował w 1960 książką Witajcie w Ciężkich Czasach, sarkastyczną powieścią rozgrywającą się na Dzikim Zachodzie. W 1971 ukazała się Księga Daniela, a w 1975 najgłośniejszy utwór Doctorowa – wielowątkowy, rozgrywający się w pierwszych latach XX wieku, Ragtime. Za Wystawę Światową Doctorow w 1986 r. otrzymał National Book Award, a trzy powieści przyniosły mu National Book Critics Circle Award (Ragtime, Billy Bathgate i Marsz).

E.L. Doctorow
Umysł Andrew
Przekład: Sławomir Studniarz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę

Umysł Andrew


I

Mogę ci opowiedzieć o moim przyjacielu Andrew, który jest kognitywistą. Ale to nie będzie przyjemne. Któregoś wieczoru stanął z dzieckiem na ręku pod drzwiami swojej byłej żony, Marthy. Ponieważ jego druga żona, młoda śliczna Briony, nie żyła.
Na co umarła?
Dojdziemy do tego. Nie daję rady sam, oznajmił An-drew, gdy Martha przyglądała mu się z progu. Akurat tego dnia prószył śnieg i uwagę Marthy pochłonęły miękkie płatki opadające niczym puszyste stworzonka na daszek jego czapki z emblematem nowojorskich Jankesów. To cała Martha, urzekały ją marginalne zjawiska, sprawiała wtedy wrażenie, jakby w myśli układała do nich muzykę. Nawet w zwykłych okolicznościach reagowała powoli, patrzyła i przewracała niespiesznie ciemnymi wyłupiastymi oczami. Potem pojawiał się uśmiech, kiwnięcie albo potrząśnięcie głową. Tymczasem z głębi domu napływało ciepło i okulary Andrew zaszły mgłą. Stał z zaparowanymi okularami niczym ślepiec w czasie śnieżycy, zupełnie bezwolny, aż Martha w końcu wyciągnęła ręce i delikatnie wzięła od niego opatulone niemowlę, zrobiła krok do tyłu i zamknęła mu drzwi przed nosem.
Gdzie to było?
Martha mieszkała w New Rochelle, na przedmieściach Nowego Jorku, w dzielnicy okazałych domów zbudowanych w różnych stylach: angielskim z okresu Tudorów, wczesnych osadników holenderskich, greckiego odrodzenia modnego za czasów młodej republiki amerykańskiej. Wzniesione przeważnie w latach dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku, stały cofnięte od ulicy, schowane wśród drzew, głównie wiekowych klonów norweskich. Andrew pobiegł do samochodu po nosidełko, walizkę i dwie plastikowe torby wypełnione przyborami do karmienia i pielęgnacji niemowlęcia. Martha, Martha! Ona skończyła pół roku i ma już imię, wołał, waląc w drzwi. Przyniosłem jej akt urodzenia, otwórz drzwi, Martha. Ja się jej nie wyrzekam, po prostu potrzebuję wsparcia, tylko odrobiny wsparcia!
Drzwi otworzyły się i w progu stanął mąż Marthy, potężne chłopisko. Postaw to wszystko na ziemi, An-drew, powiedział. Andrew wykonał polecenie i zwalisty mąż Marthy wetknął mu w ręce dziecko. Zawsze musisz wszystko spieprzyć, oświadczył zwalisty mąż Mar-thy. Przykro mi z powodu śmierci twojej młodej żony, ale podejrzewam, że miałeś w tym swój udział, że zginęła przez jakiś twój głupi błąd, niedopatrzenie, któryś z tych twoich eksperymentów myślowych albo słynne roztargnienie wielkiego intelektualisty, w każdym razie przez coś, co dobitnie przypomina nam wszystkim o twoim darze sprowadzania na swoich bliskich nieszczęścia.
Andrew posadził dziecko w nosidełku stojącym na ziemi, podniósł je i ruszył z powrotem do samochodu. Szedł wolno, a mimo to omal nie stracił równowagi na śliskim chodniku. Ulokował nosidełko na tylnym siedzeniu, przypiął je pasem i poszedł po resztę rzeczy. Zebrał je i zaniósł do samochodu. Kiedy już się upewnił, że wszystko jest należycie zabezpieczone, zamknął drzwi, wyprostował się, odwrócił i ujrzał Marthę, która wyszła do niego z szalem zarzuconym na ramiona. Niech ci będzie, powiedziała.
[zastanawia się]
Mów dalej…
Przypomniało mi się coś, co przeczytałem o patogenezie schizofrenii i choroby dwubiegunowej. Biolodzy badający mózg uporają się z tym za pomocą sekwencjonowania genów, wychwytywania zmian w genomie. Nadadzą numery i litery tym małym białkowym, teleologicznie nastawionym draniom. Tu obetną literkę, tam wstawią cyferkę i proszę: choroba staje się uleczalna. Więc miej się na baczności, doktorku, z tą twoją terapeutyczną gadaniną.
Nie przesadzaj.
Wierz mi, wylądujesz na bezrobociu. Cóż innego pozostało nam, spożywającym owoce z drzewa wiedzy, niż powierzyć swe jestestwo biologii? Zapomnij o bólu, ciesz się dłuższym życiem. Chcesz mieć dodatkowe oko, powiedzmy, z tyłu głowy? Da się zrobić. Wstawić ci odbyt w kolano? Nie ma sprawy. Doczepimy ci nawet skrzydła, chociaż raczej nie oderwiesz się od ziemi i zamiast latać, będziesz pędzić, podskakując, sadząc susy, jak pasażerowie na ruchomych chodnikach na lotniskach. A właściwie skąd wiadomo, że Bóg sobie nie życzy, żeby ktoś ulepszył jego schrzaniony, niedowarzony projekt życia, nie traktując go jako stanu nie do naprawienia? Postęp to jego plan awaryjny, mechanizm ratujący przed katastrofą. Bóg działa przez Darwina.
Więc Martha w końcu przygarnęła to dziecko?
Myślę też o tym, jak rozkładamy się w gnijących trumnach i wcielamy się na nowo: maleńkie najpierwotniejsze skrawki naszego organizmu wsysane są przez ślepą dżdżownicę, która potem, sama nie wiedząc dlaczego, wypełza na powierzchnię wilgotnej ziemi i ginie nadziana na ostry dziób strzyżyka. Hola, to moja tożsamość zapisana w strzępach genomu wysrana w locie ląduje z plaśnięciem na gałęzi drzewa i zwisa z niej jak namoknięta gaza. I oto stałem się składnikiem pokarmowym walczącego o przetrwanie drzewa. Nie wiem, czy wiesz, ale to prawda, że te zastygłe, wrośnięte w ziemię organizmy naczyniowe w milczeniu walczą ze sobą, żeby się utrzymać przy życiu, zupełnie tak jak my. Drzewa walczą o to samo słońce, o tę samą ziemię, w której zapuszczają korzenie, i rozrzucają nasiona, które wyrosną w lesie na ich wrogów, jak książęta w starożytnych imperiach obracający się przeciwko własnym koronowanym ojcom. I wcale nie są tak do końca nieruchome. Gdy wzmaga się wiatr, rozpoczynają taniec rozpaczy, okryte obfitym listowiem kołyszą się, wznosząc ku górze ramiona w geście bezsilnej wściekłości, niepogodzone z własną istotą… Cóż, to ledwie żabi skok, przejście od antropomorfizmu do omamów słuchowych, głosów odzywających się w głowie.
Słyszysz głosy?
Wiedziałem, że to cię zainteresuje. Zdarza mi się, kiedy zasypiam. Właściwie po tym poznaję, że zasypiam -słyszę głosy. I zaraz się budzę. Nie chciałem ci o tym mówić, no i proszę, sam się wygadałem.
Co mówią?
Nie wiem. Dziwne rzeczy. Tak naprawdę wcale ich nie słyszę. To znaczy, to na pewno są głosy, tyle że nieme.
Nieme głosy.
Owszem. Jakbym słyszał znaczenie słów, które są wypowiadane bezgłośnie. Słyszę tylko znaczenie, ale wiem, że to są słowa wypowiadane przez różnych ludzi.
Kim są ci ludzie?
To nieznajomi. Jedna dziewczyna prosiła mnie, żebym się z nią przespał.
Cóż, to normalne. Takie sny przytrafiają się mężczyznom.
To nie był sen. Poza tym nie znałem tej dziewczyny. Miała długą letnią sukienkę do kostek. I buty do biegania. Blade piegi pod oczami sprawiały, że jej twarz wydawała się opromieniona słońcem, mimo że stała w cieniu. Jej uroda przyprawiała o dreszcze! Wzięła mnie za rękę.
To raczej nie sam głos, a tym bardziej niemy głos.
Wydaje mi się, że kiedy słyszę znaczenie, w myślach dorabiam do niego odpowiednią ilustrację.
Czy możemy wrócić do Andrew, tego kognitywisty?
Niechętnie przyznaję, że głosy słyszę również za dnia, kiedy zajmuję się zwykłymi sprawami. A właściwie dlaczego miałoby to kogoś dziwić? Pewnego ranka, na przykład, stoję na światłach, z gazetą i kawą, które kupiłem po drodze w barze. Patrzę, za ile sekund włączy się zielone. I nagle słyszę: „Jak już tam sterczysz, to może byś naprawił siatkę w drzwiach”. Wydawało się to tak rzeczywiste, tak bardzo przypominało prawdziwie rozbrzmiewający głos, że obejrzałem się za siebie. Nikogo za mną nie było, stałem przy przejściu zupełnie sam.
A jaką ilustracją opatrzyłeś tę uwagę?
To były słowa starszej kobiety. Umieściłem siebie w jej kuchennych drzwiach, na jakiejś zapuszczonej farmie, gdzieś w zachodniej Pensylwanii. Na podwórku stała półciężarówka z otwartą skrzynią. Kobieta miała na sobie spłowiałą roboczą suknię i stała przy zlewie. Spojrzała na mnie bez śladu zdziwienia i wypowiedziała te słowa. Przy kuchennym stole siedziała dziewczynka i rysowała coś kredką świecową. Czy była jej wnuczką? Tego nie wiedziałem. Popatrzyła na mnie i znów zabrała się do rysowania, lecz tym razem zaczęła zaciekle gryzmolić kredką po całej kartce – z jakiegoś powodu niszczyła swoje dzieło.
Ten Andrew, twój przyjaciel, kognitywista, który zaniósł niemowlę do domu swojej byłej żony Marthy, to w rzeczywistości ty?
Tak.
I twierdzisz, że miałeś sen i w tym śnie uciekałeś, aż dotarłeś do jakiejś podupadłej farmy na odludziu i stanąłeś w progu przy rozwalonych drzwiach z siatką?
To mi się nie śniło. Słyszałem głos. Nie słuchasz mnie uważnie. Ten głos przypomniał mi, co się ze mną działo, kiedy umarło moje pierwsze dziecko, moje i Marthy, a wraz z nim moje życie u boku Marthy. Odczuwałem przemożną potrzebę ucieczki. Nieważne dokąd. W Port Authority wsiadłem w pierwszy lepszy autobus, jaki się napatoczył. Zasnąłem, a kiedy się obudziłem, przedzieraliśmy się przez wzgórza zachodniej Pensylwanii. Zatrzymaliśmy się przed biurem podróży w jakimś miasteczku, wysiadłem, żeby rozprostować kości. Była druga czy trzecia w nocy. Obszedłem cały rynek, wszystko było pozamykane: drogeria, sklep z drobiazgami do domu, warsztat ramiarski, kino, a także zajmujący całą pierzeję rynku budynek sądu, zbudowany w stylu przypominającym romański. Pośrodku połaci pokrytej zeschłą brązową trawą wznosił się połyskujący zielonkawoczarny pomnik przedstawiający mężczyznę na koniu, postawiony tam dla upamiętnienia wojny secesyjnej. Kiedy doszedłem z powrotem do biura podróży, okazało się, że autobus odjechał. W dalszą drogę ruszyłem więc pieszo. Za granicami miasta przeciąłem tory kolejowe, minąłem jakieś składy i magazyny. Kilka kilometrów dalej – zaczynało już świtać – zobaczyłem zaniedbaną, obskurną farmę. Poczułem głód. Ruszyłem w stronę budynku. Dookoła było ciemno i głucho, podszedłem do kuchennego wejścia. Stanąłem przy drzwiach z siatką. I zobaczyłem w środku dziewczynkę i starszą kobietę, dokładnie tak, jak je sobie wyobraziłem, a przynajmniej tak mi się zdawało. I to ta gospodyni odezwała się w mojej głowie tego ranka, kiedy stałem z kawą i gazetą na przejściu w Waszyngtonie, czekając na zmianę świateł.
Więc mówisz, że gnałeś, gdzie cię oczy poniosą, aż stanąłeś pod drzwiami na jakiejś zapuszczonej farmie w Pensylwanii, którą sobie wcześniej wymyśliłeś?
Nie, cholera jasna. Wcale tak nie twierdzę. Naprawdę wsiadłem do autobusu i tam pojechałem. Wszystko się zgadza, zapyziałe miasteczko, mała farma na odludziu. Kiedy tam dotarłem, zobaczyłem te dwie w środku, starszą kobietę i dziewczynkę z kredkami. Pod lampą na suficie wisiał lep na muchy, cały upstrzony przyklejonymi owadami. To było jak najbardziej rzeczywiste. Ale nikt nie kazał mi naprawiać siatki w drzwiach.
Nie?
Sam zaofiarowałem się, że to zrobię. Byłem głodny i zmęczony. Na farmie wyraźnie brakowało męskiej ręki. Uznałem, że jeśli zrobię coś pożytecznego, pozwolą mi się umyć, nakarmią mnie. Nie chciałem jałmużny. Więc uśmiechnąłem się i powiedziałem: Dzień dobry. Chyba się zgubiłem. Widzę, że drzwi się wam rozlatują. Mógłbym je naprawić w zamian za filiżankę kawy. Zauważyłem, że drzwi się nie domykają, górny zawias jest wyrwany, siatka wisi luźno. Jako ochrona przed owadami drzwi się nie sprawdzały, stąd przyczepiony do przewodu na suficie lep na muchy. Widzisz więc, że to nie nadprzyrodzona wizja przywiodła mnie do tego miejsca. Wybrałem się w podróż autobusem, zobaczyłem na własne oczy farmę i jej dwie lokatorki, a potem wyparłem to ze świadomości, aż do tego ranka, kiedy stałem na skrzyżowaniu w Waszyngtonie, obserwując malejącą błyskawicznie liczbę sekund pozostałych do włączenia się zielonego światła, i usłyszałem…
Pracowałeś wtedy w Waszyngtonie?
…tak, jako doradca rządowy, ale nie wolno mi zdradzać szczegółów – i usłyszałem głos tej starszej kobiety powtarzającej słowa, które wypowiedziałem, stając pod jej drzwiami. Tylko że w jej wydaniu zabrzmiały bardziej napastliwie – jakbym umożliwił jej wgląd w mą żałosną egzystencję. Ich wymowa była mniej więcej taka: „Jak już tam sterczysz, to może choć raz przydałbyś się na coś i naprawił te drzwi?”. W twoim podręczniku można znaleźć określenie na tego rodzaju doświadczenie, prawda?
Tak, ale nie wiem, czy mamy na myśli ten sam rodzaj doświadczenia.
Wyobraź sobie, że też mamy swoje podręczniki. Twoją dziedziną jest umysł, a moją mózg. Ciekawe, czy kiedykolwiek się połączą. Ta wyprawa uświadomiła mi jedną ważną rzecz – pogrążyłem się dostatecznie głęboko, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że cokolwiek zrobię, obróci się przeciwko tym, których kocham. Masz pojęcie, co to za uczucie, Panie Terapeuto, siedzący sobie wygodnie za biurkiem w ergonomicznym fotelu? Nie umiałem z góry przewidzieć nadciągającej katastrofy. Wyglądało na to, że choćbym nie wiem jak się starał, to i tak stanie się coś strasznego. Wsiadłem do tego autobusu, żeby uciec, było mi wszystko jedno. Chciałem zawiesić swoje życie na kołku, ograniczyć się do codziennych błahych spraw niewymagających myślenia. Nie powiem, żeby mi się to udało. On mi to dobitnie uświadomił.
Kto?
Zwalisty mąż Marthy.

*

Kiedy Andrew wszedł do domu, zobaczył, że zwalisty mąż Marthy wkłada płaszcz i kapelusz, a Martha zanosi dziecko na górę, ściągając mu z główki kapturek i rozpinając kombinezon. Andrew przyjrzał się przestronnemu, gustownie urządzonemu wnętrzu, znacznie okazalszemu niż to, w którym on i Martha wiedli małżeńskie życie. Korytarz wyłożony był ciemnym parkietem. Kątem oka Andrew dostrzegł po lewej stronie przytulny salon z wyściełanymi meblami, kominek, w którym palił się ogień, a na ścianie portret jakiegoś rosyjskiego cara – tak przynajmniej wtedy uznał – w długiej szacie, z prawosławnym krzyżem na szyi i w koronie, która wyglądała jak wyszywana czapka. Po prawej mieścił się gabinet z regałami pełnymi książek i czarnym steinwayem Marthy. Schody wznoszące się zgrabnym łukiem wyłożone były czerwoną wykładziną, z mosiężnymi prętami biegnącymi wzdłuż przednóżków. Martha wchodziła po nich z dzieckiem na rękach, nie opierając się o mahoniową poręcz. Miała na sobie spodnie. Andrew zauważył, że zachowała zgrabną figurę, i oddał się kontemplacji, czego nie czynił od lat, kształtu i prężnej siły jej pośladków. Palto zwalistego męża Marthy miało zaokrąglone watowane ramiona, rozszerzane rękawy i szalowy kołnierz. Nikt już nie nosił takich płaszczy. Kapelusz, sztywny i szykowny, był tak ciasny, że głowa zwalistego męża Marthy ledwo się w nim mieściła.
Idź z nim, Andrew, poleciła, nie odwracając się, Martha, tym samym cichym władczym tonem, którym zwracała się do niego, kiedy byli małżeństwem.
Andrew pobiegł do samochodu i otworzył drzwi od strony pasażera. Odetchnął z ulgą, kiedy zwalisty mąż Marthy wcisnął się w fotel. Ruszyli do ulubionego pubu zwalistego męża Marthy, który w drodze wydawał mu bezsłowne komendy, pokazując na skrzyżowaniach w prawo lub w lewo i wyznaczając miejsce na parkingu, kiedy już dojechali na miejsce. Pub mieścił się w galerii handlowej. Andrew liczył na rozmowę, miał nadzieję, że dojdą do porozumienia – w końcu łączyło ich doświadczenie pożycia małżeńskiego z tą samą kobietą -lecz kiedy usiedli przy barze z drinkami w wysokich szklankach z rżniętego kryształu i Andrew czekał, aż zwalisty mąż Marthy się odezwie, ten uparcie milczał.

 
Wesprzyj nas