Lektura wspomnień Juliusza Żuławskiego to fascynująca podróż po historii końca wieku XIX i wieku XX. Obszerny tom zawiera trzy książki: Z domu, Czas odzyskany oraz Przydługą teraźniejszość.


Juliusz Żuławski Z domu​W obszernym tomie zgromadzono trzy książki Juliusza Żuławskiego: “Z domu”, “Czas odzyskany” oraz “Przydługą teraźniejszość”.

W pierwszej mocno rozbrzmiewa głos ojca Juliusza, Jerzego Żuławskiego, autora “Na srebrnym globie”, pisarza, filozofa, legionisty. Wielka wrażliwość Jerzego Żuławskiego, głęboko zakorzenionego w galicyjskiej wolności sumienia i słowa, a zarazem przejętego polityczną sytuacją wielonarodowościowej Ojczyzny, zasługuje na przypomnienie dzisiaj, w naszym niełatwym do rozpoznania świecie. Twórca słynnej trylogii księżycowej żyje w pamięci synów, Marka, Juliusza i Wawrzyńca, w ich sposobie bycia, światopoglądach, a nade wszystko – w wysokim poczuciu odpowiedzialności za drugiego człowieka.

Lektura tych wspomnień to fascynująca podróż po historii końca wieku XIX i wieku XX. Losy Żuławskich dokumentuje barwna korespondencja rodziny z twórcami kultury polskiej – filozofami, poetami, pisarzami, malarzami, muzykami, aktorami. Są wśród nich Stanisław Ignacy Witkiewicz, Bronisław Malinowski, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Jan Kasprowicz, Stanisław Przybyszewski, Ludwik i Irena Solscy – skupieni w ośrodkach kultury polskiej Galicji i Królestwa.

Tom został bogato ilustrowany fotografiami z prywatnych zbiorów rodziny Żuławskich.

Juliusz Żuławski
Z domu
Wydawnictwo PIW
Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

Juliusz Żuławski Z domu


Zdumiewające, jak długo zachowuje pełną świeżość pisma atrament. Szczególnie brązowy i czarny. Listy, pisane nawet osiemdziesiąt lat temu, odczytuję dziś jak gdyby sprzed paru dni. Nie wiem, jak to będzie z naszymi „długopisami”. Może zniknie wątły ich ślad wraz z nami?
Listy z początków tego udręczonego stulecia i z pierwszych jego niespokojnych dekad – listy napływające do domu z Genewy, z Zurychu, z Berna, z Madrytu, z Kurytyby w Paranie, z Mediolanu, z Wenecji, z Ankony, z Rzymu, z Marsylii, z Cannes, z Paryża, z Londynu, z Berlina, z Monachium, z Wiednia, z Budapesztu, ze Lwowa, z Warszawy, z Wilna, z Kijowa, z Kamieńca Podolskiego, z Baru – listy będące najwierniejszymi świadkami tych niedawnych czasów – listy osób już nieżyjących, ale pisane w okolicznościach, które dobrze pamiętam, a także takie, które są dla mnie jak gdyby zapleczem mojej pamięci, wyjaśnieniem tego, co pamiętam. Bo świat nie zaczyna się wraz z zaistnieniem naszej świadomości.
Kiedy przymkniemy oczy, możemy sięgnąć aż do narodzin tej świadomości. W bezładnych obrazach pojawia się wnętrze domu, którego już nie ma, pojawiają się żywe i młode twarze tych, którzy już dawno umarli albo którym starość odmieniła rysy. Potem ożywają okolice domu – coraz wyraźniejsze i rozleglejsze – dziś już też odmienione. Ale ci, których pamiętamy z dzieciństwa jako dorosłych, widzieli także – przymykając oczy – dom swojego dzieciństwa i okolice, swoją młodość i dawne twarze. Dzieje kraju nie rozpoczęły się z nami – jesteśmy tylko fragmentem historii, która jest wspólnym domem nas wszystkich.
Pojedyncza pamięć to chaos obrazów – dopiero pamięć całego grona zainteresowanych osób, poparta oczywistymi dokumentami, może ukazać coś na kształt prawdy o minionych czasach, porządkując wszystko. Ja piszę tylko o tym, co pamiętam i z czym miałem jakąkolwiek styczność. Nie maluję więc pełnego „obrazu epoki” i nie należy w ten sposób na tę książkę patrzeć. Historia ma wiele równoległych i wszechstronnie już opracowanych nurtów. A jednak relacja osobista i nieuporządkowana – chociaż zawiera zarówno niedostatki, jak i nadmiar spraw na pozór niepotrzebnych – bywa może najmniej fałszywa. Będąc jednostkowym świadectwem – jest całkowicie subiektywna, a przecież w swoim zakresie najbliższa rzeczywistości, jeżeli ustrzeże się mitu.
Pierwsza rzecz, którą pamiętam, to chyba gładkie i ciemne ślady sęków na powale, układające się we wzory pełne dla mnie tajemnej i fantastycznej treści. Potem wysokie okno na ogród, przez które widać rabaty rdzawych lilii i niebieskich irysów, żwir ścieżki i trawnik, a dalej olchy i niebotyczne smreki. Za ich ponurą zielenią przebłyskiwała srebrzyście piła Tatr. Towarzyszyła temu wszystkiemu jakaś dyskretna muzyka. To matka grała na pianinie w odległym pokoju Mendelssohna, Szopena lub Brahmsa. A był to największy pokój, tzw. jadalny, z długim stołem i potężnym dębowym kredensem, przy którym tym bardziej wiotko barwiły się zawieszone na wspierających słupach pastele Wyspiańskiego i Axentowicza. Panował tu dostojny mrok przez kontrast z wielką oszkloną werandą, która tuż za połączonym z jadalnią „salonem” jaśniała pełnym słońcem i całą ciżbą czerwono-różowych pelargonii w doniczkach ustawionych ciasno na okrągłym stole. Z werandy schodziło się po drewnianych schodkach – obok gąszczu wysokich żółtych georginii – wprost do ogrodu.
Dalej za jadalnią był pokój ojca z mnóstwem książek na półkach wzdłuż ścian i projektowanymi przez niego samego jesionowymi meblami, których uratowana część stoi jeszcze dzisiaj w moim warszawskim mieszkaniu. Atrakcją była tu wielka, rysowana przez ojca, bardzo szczegółowa mapa Księżyca i piec kaflowy, inny niż pozostałe kaflowe piece w domu: ozdobniejszy, jasnobrązowy, z kominkiem i poziomym gzymsem nad nim. Do tego pokoju rzadko się wchodziło. Ale przy uchylonych drzwiach widywałem przez szparę plecy w skórzanym serdaku, gdy ojciec siedział za biurkiem, zwieszone ciemne włosy i rękę trzymającą pióro obok srebrnej maszynki z parującą kawą. Widywałem go też przy pulpicie, na którym pisał, stojąc, albo przy kominku, gdy ustawiał coś na półce gzymsu, zamyślony. Z tym kominkiem było zresztą skaranie boskie. Ciągle musiało się go przebudowywać. Robił to młody zdun zakopiański – Henio Bednarski, ówczesna gwiazda taternictwa, słynny zdobywca Zamarłej Turni – który zawsze przy ładnej pogodzie porzucał rozbabrane kafle i leciał na wspinaczkę, przeklinany przez moją energiczną babcię, Zofię Hanicką, do dziesiątego pokolenia. Na szczęście ojciec był zwykle wtedy też w górach.
I oto moja relacja już od pierwszej chwili rozpada się – jak widzę – na oderwane fragmenty, na obrazy i sprawy całkiem pomieszane w czasie. Więc wprowadźmy tu jakiś porządek: Nasz brunatny dom – od dawna już nieistniejąca witkiewiczowska willa „Łada” przy ul. Chałubińskiego 9 – stał w bardzo barwnym, od dawna już nieistniejącym ogrodzie nad bystrym górskim potokiem. Ten potok ulotny – ciągle płynący, a jednak niewyczerpany – dość wcześnie zaczął odgrywać dla mnie rolę niemal symboliczną. On jeden dudni na kamieniach do dziś i dudnić będzie już chyba do skończenia świata. Z ogrodowych drzew – na których przed zmierzchem hałasowały łasice w śmiertelnej pogoni za wiewiórkami – ani jedno nie ocalało, chociaż były takie ogromne i twarde. Z potężnych płazów wzniesione zręby domu spłonęły jak słoma. Ludzie pełni energii, myśli i nadziei odeszli w mrok. Ale po ludziach coś przecież zostało.

 
Wesprzyj nas