Kolejna powieść jednej z najpopularniejszych pisarek historycznych, autorki m.in. Pieśni kolibra, Woalu i Dziewczyny znad Rio Paraiso.


Brazylia, 1884 rok. Siedemnastoletnia Vitoria da Silva prowadzi beztroskie życie w rodzinnej hacjendzie Boavista. Jako córka wpływowego barona kawowego i dziewczyna o zachwycającej urodzie stanowi jedną z najlepszych partii w kraju. Mądra i uparta Vita odrzuca wszystkich swoich wielbicieli.

Dopiero przystojny Leon Castri, dziennikarz z Rio de Janeiro, wzbudza w niej gorące uczucie. Ale Leon jest rebeliantem, walczy o zniesienie niewolnictwa, a tym samym zagraża egzystencji rodziny da Silva. Rodzice Vity zabraniają jej kontaktów z buntowniczym mężczyzną, tylko że ona już ich nie słucha.

Cena, jaką przyjdzie jej zapłacić za miłość do Leona, jest wyższa, niż mogła kiedykolwiek sądzić…

***

W swych powieściach Ana Veloso splata ze sobą miłość, cierpienie, rozpacz, honor, przyjaźń i intrygi.
„Neue Presse”

Ana Veloso, urodzona w 1964 roku, z wykształcenia romanistka, jest dziennikarką i pisarką. Przez wiele lat przebywała w Brazylii, obecnie mieszka w Hamburgu.

Ana Veloso
Zapach kwiatów kawy
Przekład: Barbara Janowska-Michnowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 1 lipca 2015


I

Kawa, uważała Vitória da Silva, była najcudowniejszą rośliną na świecie. Vitória stała przy otwartym oknie sypialni i spoglądała na pola. Wzgórza fazendy ciągnęły się aż po horyzont, pokryte łagodnie rozkołysanymi rzędami „zielonego złota”, które przez noc zmieniły kolor – ledwo ustały kilkutygodniowe opady deszczu, otworzyły się pąki. Krzewy pokryte były teraz białym, filigranowym kwieciem, a z daleka krajobraz wyglądał tak, jakby został przysypany delikatną warstwą cukru pudru.
Czy tak wygląda śnieg? – zastanawiała się nie po raz pierwszy Vitória. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała śniegu. Jednak, pomyślała, z całą pewnością nie pachnie tak ładnie. Wciągnęła głęboko powietrze, w którym unosił się niezwykle delikatny zapach kawowego kwiecia, tak bardzo przypominający woń jaśminu. Zaraz po śniadaniu Vitória chciała wyjść i zerwać kilka gałązek, był to zwyczaj, którego nikt w jej rodzinie nie potrafił zrozumieć.
– Dlaczego nie wstawisz do wazonu paru ładnych kwiatów? – zwykł pytać ojciec. Kawę uważał za zwykłą roślinę użytkową, nie ozdobną.
Lecz Vitória nie zmieniła przyzwyczajeń. Kochała gałązki kawy, gdy – tak jak teraz, w połowie września – stały w pełnym rozkwicie, a ich subtelny aromat wypełniał dom. Kochała je też, gdy dojrzewały pierwsze owoce, a spod białych kwia-tów błyskały zielone wisienki. Kochała je, gdy owoce dojrzewały i wisiały między zielonymi liśćmi wspaniale ciężkie i czerwone. Najbardziej kochała jednak gałązki, które miały kwiaty oraz owoce o różnym stopniu dojrzałości, jakby łączyły w sobie różne pory roku.
Czy istniała roślina o równie wielu obliczach? Kapryśna jak róża, a jednocześnie przynosząca zyski wyższe niż każda inna? Której owoce, ziarna kawy, były tak niepozorne z wyglądu, a zarazem miały tak wykwintny smak? Ta myśl przypomniała Vitórii o śniadaniu, na którym oczekiwano jej obecności. Z żalem zamknęła okno. Najchętniej nadal upajałaby się aromatem i widokiem kawowych pól. Jednak już teraz, wczesnym rankiem, krajobraz przygniatało ciężkie jak ołów gorąco. Później każdy ruch stanie się udręką. Im dłużej okna pozostaną otwarte, a zasłony rozsunięte, tym szybciej palące słońce przegna z pokoju troskliwie strzeżony chłód.
– Sinha Vitória, proszę się pospieszyć! Wszyscy już na panienkę czekają. – Pokojówka znienacka stanęła w drzwiach, a jej mina jak zawsze odzwierciedlała przekonanie o własnej wyższości.
Vitória wzdrygnęła się.
– Zawsze musisz tak się skradać, Mirando? Nie potrafisz zachowywać się jak cywilizowany człowiek? Zanim otworzysz drzwi, masz najpierw pukać i czekać na odpowiedź, tyle razy już ci tłumaczyłam.
Ale czego się spodziewała? Miranda dopiero od niedawna była u nich na służbie. Uparte stworzenie pozbawione manier, które ojciec z dobrego serca odkupił od fazendera Sobrala – oczywiście nieoficjalnie, bo sprowadzanie niewolników było zabronione już od 1850 roku, a handel wewnętrzny surowo reglamentowany. Od ponad trzydziestu lat nie odbywała się publiczna sprzedaż świeżo przywiezionych Afrykanów. Kto potrzebował większej siły roboczej, musiał polegać na płodności swoich ludzi albo zaopatrywać się na czarnym rynku. A im bardziej zmniejszała się dostępność niewolników, tym staranniej trzeba było dbać o tych, których się posiadało. Obecnie fazender, właściciel ziemski, zastanawiał się nieco dłużej niż przed trzydziestu laty, zanim kazał obatożyć krnąbrnego Murzyna. Nikt już nie mógł sobie pozwolić na trzymanie chorej lub głodnej siły roboczej. A z pewnością nie Eduardo da Silva, ojciec Vitórii, który miał jedną z największych fazend w dolinie Parałby i ponad trzystu niewolników nazywał swoją własnością. Zbyt wielu mu zazdrościło, by mógł sobie pozwolić na łamanie prawa czy naruszanie obowiązujących zasad moralnych, a zaliczano do nich również złe traktowanie czarnych. W dodatku jego żona bardzo poważnie traktowała nakaz chrześcijańskiej miłości bliźniego. Teraz siedzieli oboje w jadalni i czekali na córkę, która wyjątkowo się spóźniała, ponieważ kwiecie kawy zaprowadziło ją do świata marzeń.
– Powiedz rodzicom, że już idę.
– Dobrze, sinha Vitória. – Miranda dygnęła niezgrabnie, obróciła się i zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Dobry Boże! – Oburzona Vitória zaciągnęła brokatową zasłonę, narzuciła podomkę zdobioną prawdziwą brukselską koronką i przejrzała się w lustrze nad toaletką. Sprawnie splotła włosy w warkocz, który sięgał jej niemal do pasa, i spięła go w skromny kok na karku. Potem założyła domowe pantofle i wyruszyła do jadalni. Alma i Eduardo da Silva powitali ją spojrzeniami pełnymi wyrzutu.
– Vitória, moje dziecko – dona Alma zwróciła się do niej słabym głosem. Vitória podeszła do matki i pocałowała ją w czoło.
– Mamae, jak się czujecie dziś rano?
– Bez zmian, kochanie. Ale teraz pomódlmy się, żeby twój ojciec mógł wreszcie zjeść. Wiesz, że mu się spieszy.
– Papai, tak mi…
– Cii! Później.
Dona Alma już złożyła dłonie i zmówiła krótką, poranną modlitwę. Z ciemnymi workami pod oczami, guzowatymi, reumatycznymi palcami i ciasno związanymi włosami przetykanymi licznymi pasmami siwizny wyglądała jak staruszka. A przecież Alma da Silva miała dopiero czterdzieści dwa lata, w tym wieku rozmaite damy z towarzystwa nadal tańczyły na balach i robiły słodkie oczy do mężów swoich przyjaciółek. Choć ich wystąpienia bywały śmieszne, Vitória pragnęła czasem, by matka również czerpała taką radość z życia i przestała odgrywać wieczną męczennicę.
– Amen – Eduardo da Silva niecierpliwie zakończył modlitwę, ledwo żona zdążyła wymówić ostatnie słowa.
– A zatem, droga Vitório, teraz możesz się usprawiedliwić, jeśli to właśnie chciałaś zrobić wcześniej. – Ojciec śmiało nadgryzł torrada, na którą nałożył ogromny stos białego sera i galaretki guaven. Jednak zarówno żona, jak i córka patrzyły na to z pobłażaniem. Eduardo da Silva wstawał codziennie o czwartej rano, pracował dwie godziny przy biurku, by o wschodzie słońca poświęcić się obowiązkom fazendera. Obchodził stajnie i senzalas, pomieszczenia niewolników, objeżdżał pola, oceniał kawowe krzewy, wydawał nadzorcom robotników polecenia na dany dzień i zawsze znajdował czas, by rzucić jakieś miłe słowo kowalowi lub dojarce. Około ósmej wracał, by razem z żoną i córką zjeść śniadanie – rytuał, który uznawał za święty. Nic dziwnego, że był wtedy wygłodniały i czasami naruszał zasady obowiązujące przy stole.
Teraz otarł okruchy z brody równie wspaniałej, co cesarska.
– Papai, wybaczcie mi. Rzeczywiście całkiem zapomniałam, że musicie dziś jechać do Vassouras. Ale sami widzieliście, że kawa zakwitła. Czyż nie jest cudowna?
– Tak, tak, zdaje się, że zbiory będą udane. Mam tylko nadzieję, że senhor Afonso nie pomyślał dziś rano tak samo i że znowu się nie wycofa.
– Nie, nie zrobi tego, papai. Nawet najbogatsze zbiory nie mogą go już uratować. Tym razem sprzeda.
– Niech Bóg cię wysłucha, Vita. Ale z Afonsem nigdy nie wiadomo. Jest szalony i nieobliczalny. Podasz mi, proszę, bułki?
Kosz z pieczywem stał tuż przed doną Almą, która chciała uprzedzić córkę. Jednak gdy wyciągnęła rękę, zatrzymała się, a jej twarz wykrzywił grymas bólu.
– Mamae? Poczuliście się gorzej?
– Te bóle są po prostu straszne. Ale nie przejmujcie się mną, poślę po doktora Vieirę. Jego środek przeciwbólowy podczas ostatniego ataku zdziałał cuda. Będziesz mógł obejść się dziś bez Feliksa? – spytała męża.
Felix był w Boaviście chłopcem do wszystkiego. Miał czternaście lat, był wysoki i postawny. Nie dało się go jednak zatrudnić przy zbiorach – nie mówił, a na docinki niewolników potrafił odpowiadać tylko pięściami. Po kilku tygodniach pracy na polach, kiedy Felix wracał co wieczór z paskudnymi ranami, ojciec Vitórii postanowił zatrzymać chłopca w domu. Potrzebowali kogoś na posyłki i do noszenia ciężarów. Worki z ryżem, półtusze wieprzowe, beczki wina – zawsze się coś znalazło. Z czasem chłopak nauczył się naśladować obyczaje państwa i można mu było zlecać nie tylko najprostsze zadania.
– I to dzisiaj! – lamentowała dona Alma. – Kiedy macie tyle innych spraw na głowie.
Vitória spojrzała na matkę pytająco. Tyle innych spraw? Oczywiście zawsze miała dużo do zrobienia. Odkąd matkę osłabiła choroba, Vitória przejęła prowadzenie domu. Ale cóż takiego miało się dzisiaj zdarzyć, co wykraczało poza jej zwykłe obowiązki?
– Ach, kochanie, nie przekazałam ci jeszcze? Pedro zapowiedział się na dziś wieczór i przywiezie kilku przyjaciół. Między innymi siostrzeńca cesarza. Postaraj się więc, żeby tak ważnym gościom niczego nie brakowało.
Vitória zmarszczyła czoło. Czy matka celowo tak późno poinformowała ją o wizycie? Nie, dona Alma mogła być chorowita i obolała, ale wciąż była pełną poświęcenia matką, która nigdy świadomie nie zaszkodziłaby córce. Z drugiej strony w ostatnim czasie coraz częściej zdarzało się, że Vitória jako ostatnia dowiadywała się o wyjątkowych wydarzeniach -a przecież to na nią spadała wtedy cała praca.
Ta wizyta zaś z pewnością wymagała przygotowań. Ważni goście, można pęknąć ze śmiechu! O ile znała swojego brata Pedra, wpadnie on z hałaśliwą gromadą niewychowanych chłopaków. W mgnieniu oka pochłoną wyszukane potrawy, nie chwaląc ich choćby jednym słowem. Będą wlewać w siebie drogiego burgunda niczym zwykłą wodę, a po ich pobycie salon jeszcze przez wiele dni pachnieć będzie papierosowym dymem.
Najchętniej, bez względu na rodowód owych młodzieńców, postawiłaby przed nimi prostą potrawę z carneseca, suszonej na słońcu wołowiny, którą – Vitória była tego pewna – spożyliby z większym apetytem niż najwykwintniejsze specjały. Ale niech będzie, jak ma być. Rodzinie i gościom winna była przygotowanie potraw odpowiednich do ich stanu. W końcu Boavista stanie się dziś największą fazendą w całej okolicy – jeśli wszystko pójdzie dobrze, a senhor Afonso w ostatniej chwili znowu się nie wycofa.
Tym razem była duża szansa, że interes pójdzie gładko. Przed trzema laty rekordowe zbiory ledwo uratowały Afonsa Soaresa przed ruiną, w którą fazenda popadła przez jego skłonność do hazardu. Teraz jednak nie pomogą mu najobfitsze nawet plany. Afonso, w każdym razie tak przebąkiwano, grając w stolicy, stracił niemal cały majątek. Jeśli chciał zachować przynajmniej siedzibę i zapewnić rodzinie minimum komfortu, musiał się wreszcie rozstać z gruntami graniczącymi z Boavistą.
– Muszę jechać. Vita, gdy tylko Felix wróci, mogłabyś pójść z nim do piwniczki i wyjaśnić mu, gdzie się co znajduje i jak się ma obchodzić z butelkami? Sądzę, że dorósł już do takiej odpowiedzialności. Możecie też od razu przynieść laffite z 1874 – dziś wieczór z pewnością będziemy mieli okazję świętować. – Eduardo da Silva mrugnął do córki, czule pożegnał się z żoną i energicznym krokiem opuścił pokój.
Przez chwilę przy stole panowała przygnębiająca cisza, jak to zwykle bywało, gdy matka i córka nagle zostawały same. Nie zdarzało się to często, w Boaviście goście przychodzili i wychodzili niemal bez przerwy. Lekarz regularnie zaglądał do swojej najbardziej dochodowej pacjentki, pastor pojawiał się kilka razy w tygodniu, by raczyć się winem senhora Eduarda, ten i ów sąsiad wpadał przy okazji, gdy przejeżdżał obok fazendy, podróżując w interesach do stolicy Rio de Janeiro czy choćby do najbliższego miasta Vassouras. Dekorator Lourenęo i mademoiselle Madeleine, modystka, częściej, niż to było konieczne, świadczyli paniom swe usługi i, oczywiście, co jakiś czas odwiedzał dom Pedro. Zatem nieustannie ktoś był w pobliżu, a niemiła cisza między doną Almą i Vitórią nie miała okazji powstać.
– Mamae – zwróciła się wreszcie Vitória do matki. – Od kiedy wiedzieliście o wizycie Pedra?
– Ach, kochanie, to niewybaczalne, że powiadomiłam cię dopiero dzisiaj. Ale gdy dotarł do mnie list – to było jakieś trzy dni temu – miałam tyle innych spraw na głowie, że zupełnie zapomniałam cię poinformować.
– Już dobrze. Ile osób przywiezie?
– Zapewne trzy. Wyobraź sobie, że jeden z nich to Joao Henrique de Barros, a jeśli się nie mylę, tak nazywa się zięć kuzynki księżniczki Isabel!
– Mamae, z całym szacunkiem dla waszej głębokiej znajomości cesarskiego drzewa genealogicznego – jakie to ma znaczenie? Po pierwsze, Joao Henrique de Barros nie jest rzadkim nazwiskiem. Po drugie, nawet jeśli to naprawdę zięć kuzynki dony Isabeli, i tak może się okazać zwyczajnym złodziejem.
– Dziecko!
Często już prowadziły taką dyskusję i nigdy nie doszły do porozumienia. Dona Alma była przekonana, że właściwe pochodzenie warte jest więcej niż wszelkie cnoty i wszystkie bogactwa świata. Vitória do tej pory nie rozumiała, dlaczego matka została żoną Eduarda da Silvy. Gdy się pobrali, Eduardo był niewiele więcej niż rolnikiem, który miał na tyle rozumu i dalekowzroczności, by wyemigrować do Brazylii i poświęcić się uprawie kawy.
W krótkim czasie pracowitość i rosnący na całym świecie popyt na „zielone złoto” uczyniły z Eduarda da Silvy bogatego człowieka – ale tylko przypadkowi zawdzięczał swe wyniesienie do stanu szlacheckiego. Po tym, jak pospieszył z pomocą mało ważnemu członkowi rodziny cesarskiej, który miał wypadek podczas jazdy konnej, i uratował mu życie, został nagrodzony przez doma Pedra II tytułem barona. Eduardo da Silva, portugalski imigrant, który z najpośledniejszego stanu dzięki ciężkiej pracy wyrósł na pana na Boaviście, stał się barao de Itapuca. A dona Alma, jedyna córka zubożałego szlachcica, została wreszcie uwolniona od hańby, jaką było małżeństwo z kimś niższego pochodzenia.
– Zastanawialiście się już, mamae, nad jadłospisem? Jeśli ci panowie rzeczywiście są tak ważni, musimy wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie. Co nie będzie takie proste, bo nic już nie zostało z zupy truflowej i włoskiej szynki.
– No tak… razem z Luizą coś wymyślicie – odparła dona Alma wymijająco. Luiza była kucharką, która gotowała dla nich od wieków, a dzięki wielkiemu doświadczeniu nie pozwalała niczemu wyprowadzić się z równowagi.
– Odprowadź mnie teraz, proszę, do mojego pokoju, muszę trochę odpocząć – dodała kobieta.
Typowe, pomyślała Vitória. Podała matce ramię i poprowadziła ją ku schodom. Gdy tylko zdarzało się coś wyjątkowego i trzeba było wykazać się większą pomysłowością czy aktywnością, dona Alma stwierdzała, że jest niedysponowana. Jakaż niesprawiedliwość! Ona, Vitória, musiała w wieku siedemnastu lat ponosić odpowiedzialność za niezakłócony bieg codziennego, domowego życia, a jak dziękowała jej za to matka? Cierpiętniczą miną, na widok której oponentowi nie przedostawało się przez gardło słowo krytyki.
Vitória postanowiła tym razem nie ulec życzeniu matki i nie odprowadzać jej na piętro. Zbyt dużo miała do zrobienia, by tracić czas na żmudną procedurę. Matkę należało wspierać w drodze do pokoju, a gdy już zasiadła w fotelu, żądała koca, modlitewnika, robótki ręcznej lub, czego Vitória musiała dziś za wszelką cenę uniknąć, rozmowy na temat choroby, przez którą według niej Pan Bóg nauczał pokory.
– Mirando, chodź tu i zaprowadź donę Almę do jej pokoju.
– Tak jest, sinha Vitória. – Dziewczyna czekająca do tej pory w drzwiach jadalni, by posprzątać po posiłku, gdy rodzina wstanie od stołu, podbiegła spiesznie.
– Stosownym krokiem, Mirando. W domu się nie biega – to miejsce spokoju oraz odpoczynku i takim ma pozostać. – Vitória ostro spojrzała na niewolnicę. – Gdy tylko pomożesz donie Almie ze wszystkim, czego jej potrzeba, wrócisz tutaj. Najszybciej jak możesz, ale stosownym krokiem, zrozumiałaś?
– Tak jest, sinha.
Dona Alma, milcząc, rzuciła córce sceptyczne spojrzenie. Zdawała się rozumieć, że to małe upomnienie miało być demonstracją gospodarskich kompetencji. Z lekkim westchnieniem chwyciła ramię Mirandy, drugą ręką zebrała czarną suknię z tafty i mozolnie podreptała po schodach.
– Mamae, odpocznijcie dobrze. Później do was zajrzę – zawołała za nią Vitória. Znowu miała wyrzuty sumienia.
Podeszła do okna, by raz jeszcze spojrzeć na białe piękno lśniące w porannym słońcu. Cóż za widok! Już choćby z tego powodu opłacało się mieszkać z dala od dworu i w Rio de Janeiro uchodzić za prostą wieśniaczkę.
Pomimo całej czekającej na nią pracy wybierze się dziś na mały spacer po polach kawy. Kilka ładnych gałązek doskonale się nada na odświętnie nakryty stół; białe kwiecie będzie idealnie harmonizować z adamaszkowym obrusem i delikatną porcelaną Limoges. Tak, zręcznie ułoży gałązki w weneckim, kryształowym wazonie i nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, że nie jest to drogocenny okaz botaniczny.
Ale najpierw mniej przyjemne zadania. Musiała pilnie porozmawiać z kucharką i razem z nią przejrzeć zapasy. Luiza od lat sprawowała nadzór nad kuchnią, będzie wiedziała, co zdołają przygotować do wieczora, a czego nie.

 
Wesprzyj nas