Błyskotliwy debiut Ismeta Prcić’a to historia młodego człowieka, który musi poradzić sobie z demonami bośniackiego piekła trawiącymi jego umysł.
Czy żyjąc w kraju ogarniętym tak brutalnym konfliktem można pozostać normalnym? Czy ucieczka do USA jest w stanie cokolwiek zmienić?


Ismet Prcić dorasta, śmieje się, pije wino z przyjaciółmi, kłóci z rodzicami, gra w teatrze i umawia się na randki jak miliony nastolatków na całym świecie. Jednak w rozdartej okrutnym etnicznym konfliktem Bośni przestaje być to możliwe… Rozdzielona rodzina rozsypuje psychicznie. Ucieczka Ismeta do amerykańskiego raju tylko pozornie wydaje się wybawieniem. Demony przeszłości nie dają o sobie zapomnieć…

Nastoletnie przeżycia Mustafy Nalicia to zmasakrowana wioska, wyrżnięta rodzina, frontowe koszmary, wojenne rany. Losy dwóch chłopców zaczynają się splatać. Jakby stawali się jedną i tą samą osobą…

Imigracyjna powieść z przejmującą panoramą targanego wojną kraju. Wzruszająca autobiografia, element terapii Ismeta Prcicia to oniryczne studium depresji i beznadziejnej walki z wojenną traumą przeplecione radosnymi, naiwnymi wspomnieniami dziecka, inteligentnym humorem i wielką nadzieją.

Oszałamiający, obsypany międzynarodowymi nagrodami literacki debiut młodego Bośniaka, powieść, która potrafi wzbudzić zachwyt i przerażenie zarazem.

Imponująca i niepokojąca powieść o potężnej sile rażenia.
New York Times

Obłęd i nieusuwalne następstwa bośniackiej wojny domowej.
Publishers Weekly

Ismet Prcić – urodził się w 1977 roku w mieście Tuzla w Bośni i Hercegowinie. W 1996 wyemigrował z targanego wojną kraju do Ameryki. Posiada tytuł magistra sztuk pięknych na Uniwersytecie Kalifornijskim. Mieszka w Portland wraz z żoną.

Demony wojny, nastoletnie marzenia, rozbita rodzina i potężna siła przetrwania.

Ismet Prcić
Odłamki
Przekład: Jarosław Rybski
Wydawnictwo: SQN
Premiera: 18 marca 2015

WSTĘP DO POLSKIEGO WYDANIA

Mój przyjaciel Gil Dennis napisał scenariusz o mojej ojczyźnie, z którego, nad czym boleję, nigdy nie powstanie film. Zaczyna się od idyllicznego obrazu miejscami zamarzniętego strumienia pędzącego przez nietkniętą knieję. Lodowata woda ścieka z zielonych pąków na końcach gałęzi i widz wie już, że zaczęła się wiosna. Na obraz najeżdża słowo „Bośnia” i cyfry „1992”, żeby widz wiedział, gdzie i kiedy się znajduje. Początkowo radosna muzyka nagle zmienia się w posępną i przerażającą, kamera koncentruje się na jednej krze – na tyle cienkiej, że na końcach aż przeźroczystej – na naszych oczach kra zaczyna pękać. Nagle pojawia się jedna, druga, trzecia lodowa wysepka, tak bardzo podobne do zarysów krajów na mapie, stopniowo się odłamują i odrywają, i zostają porwane przez nurt, wpadają z impetem na siebie, rozbijając się na jeszcze mniejsze, poszarpane kawałki lodu, a następnie zostają w jednej chwili pożarte przez wartki prąd strumienia.
Gdyby nakręcono film na podstawie tego scenariusza, już wstępna sekwencja w doskonały sposób zilustrowałaby to, co się stało z Jugosławią, krajem, w którym się urodziłem. Na ten temat zapisano całe biblioteki, powstały niezliczone artykuły w prasie i skrypty akademickie, dzieła literackie i próby „szczegółowego” opisu historii.
Ludzie, którym chce się to czytać, dopiero zaczynają rozumieć, na czym polegał rozpad Jugosławii. Natomiast literatura ta zupełnie nie oddaje ludzkich odczuć. Odczułem ten rozpad na własnej skórze, w sercu i w mózgu (który na dowód tego wciąż nosi blizny) i zawsze pragnąłem zamknąć te odczucia w jakiejś formie sztuki czy ekspresji. Jednym z powodów, dla których tego łaknąłem, był fakt, iż w młodości stałem się świadkiem wydarzenia teatralnego, które na chwilę całkowicie zawładnęło moim życiem.

Było to w roku 1995, kiedy stałem się samozwańczym, osiemnastoletnim aktorem dramatycznym podczas tournée do szkockiego Edynburga. Moja trupa teatralna, Awangardowa Grupa „Mewa Jonathana Livingstona”, została zaproszona przez Demarco European Art Foundation, by zagrać na edynburskim festiwalu Fringe wraz z kilkunastoma innymi znanymi grupami teatralnymi z Europy Wschodniej. Nasze spektakle odbywały się w środku dnia, mieliśmy więc wolne wieczory i spędzaliśmy je, włócząc się ulicami stolicy Szkocji i szukając guza. Jednego wieczora mijaliśmy ogrodzenie boiska szkolnego gdzieś (o ile pamiętam) w Stockbridge i dobiegła nas stamtąd głośna, opętańcza muzyka, a pod nocnym niebem stał tłum widzów festiwalu skąpany w teatralnych światłach, czekający na coś, co miało się wydarzyć, i na ich widok poczułem wielkie podekscytowanie.
Zaintrygowani przeszliśmy przez bramę szkolnego boiska, by zapytać jakiegoś Polaka stojącego przy kasie, co się tutaj dzieje. Odpowiedział, że to spektakl plenerowy, i poinformował nas, ile kosztują bilety. Byliśmy spłukani (nasze dzienne kieszonkowe wynosiło tylko cztery funty), nie stać więc nas było na wejście, ale po wymianie kilku zdań w łamanym angielskim kasjer nagle zorientował się, że jesteśmy z Bośni. Kiedy to się stało, po prostu otworzył bramkę i wpuścił nas do środka za darmo. Powiedział coś w stylu:
„Musicie to zobaczyć. To jest sztuka o was”.
Była to Carmen Funebre poznańskiego teatru Biuro Podróży i nigdy, poza tym, czego sam doświadczyłem, nie widziałem żadnego dzieła sztuki, które w tak dogłębny i wnikliwy sposób uchwyciłoby to, co się stało z moim starym krajem. Jej obrazy żywym ogniem wypaliły się w moim umyśle, w mojej duszy i nawet dzisiaj, kiedy wykładam wstęp do teatru na południu stanu Waszyngton, jestem cały rozgorączkowany i staram się odegrać te sceny przed moimi studentami i przekazać im, jak to było stać tam, na tym boisku, pod gołym niebem, w tym stanie ducha. Rzucam się po scenie na prawo i lewo i widzę w ich spojrzeniach, że intelektualnie rozumieją, co staram się im powiedzieć, ale ich twarze wyrażają również zakłopotanie i lęk, ponieważ ich tam nie było, ponieważ ich doświadczenie jest dalekie od cielesnego. I czuję ukłucie smutku, wyzucia z emocji, ponieważ ja pamiętam…
W pewnym momencie wykonywania Carmen Funebre aktorzy podwiesili do poliestrowych balonów modele domów, podpalili je i puścili w górę, ku czarno-szarym szkockim niebiosom. Trzeba było to widzieć. I kiedy zewsząd, z grona zauroczonej, mrużącej oczy publiczności festiwalowej było słychać ochy i achy, tylko polscy aktorzy na scenie i my, Bośniacy na widowni, robiliśmy, co w naszej mocy, by wyciszyć emocje i nie wybuchnąć płaczem za prawdziwymi domami, które płonęły w Bośni, bo wtedy w naszym domu wciąż trwała wojna.
Byłem związany z teatrem od szóstego roku życia, ale nie udało mi się przekazać moich prawdziwych doświadczeń życiowych tak mocno, sięgając do trzewi, jak to zrobiono w sztuce teatru z Poznania. Straciłem złudzenia co do teatru amerykańskiego, bo skupia się głównie na zabawianiu widza, kupcząc jego wartościami. Zrozumiałem to i zająłem się literaturą. Starałem się, żeby była ona równie dojmująca jak sztuka, która zmieniła moje życie. Jeśli tak się nie stało, winę za to ponoszę wyłącznie ja sam. Ależ naturalnie, proszę mnie o tym zawiadomić.
Dziękuję za lekturę.
Uśmiechów sto.

Ismet Prcić
Portland w stanie Oregon
25 listopada 2012

(…wyjątek
z Notesu Pierwszego: Ucieczka,
Ismet Prcić…)

W czasie wojny, kiedy ojczyzna potrzebowała go najbardziej – jego palca naciskającego spust, by jej bronić, jego ciała jako tarczy, jego zdrowia psychicznego i człowieczeństwa na ofiarę dla przyszłych pokoleń, jego krwi do nawożenia ziemi – w tym oto czasie próby szkolenie bojowe w siłach specjalnych Mustafy trwało dwanaście dni. Tor przeszkód przebył dwadzieścia cztery razy, przerzucił granat ćwiczebny przez oponę samochodową z różnych odległości dokładnie sześć razy, do celu strzelał z wiatrówki, żeby nie marnować naboi, a koledzy przynajmniej raz zrobili mu kocówę za gadanie przez sen. Wykonywał niezliczoną ilość pompek, przysiadów, podciągnięć, chował się, rzucał i robił przewroty, a ich bezrozumna mnogość nie miała poprawić jego kondycji, lecz go złamać, żeby podczas ćwiczeń sierżant od musztry był w stanie zaznajomić go z wojskową hierarchią i zrobić z niego karnego żołnierza, takiego, który był zbyt przerażony, by nie wykonywać rozkazów, i który, kurwa, zdechnie, kiedy mu, kurwa, każą.
Podczas szkolenia dano mu w końcu do ręki prawdziwą broń.
– To jest uzi, a tak działa, ale nie mamy uzi, więc możecie zapomnieć to, czego się właśnie nauczyliście. A to jest law, a tak się go obsługuje, ale mamy ich ograniczoną liczbę, a poza tym znajdują się w rękach ludzi, którzy już wiedzą, jak ich używać, więc skoro tak czy owak ich nie dostaniecie, to lepiej zapomnijcie, czego się właśnie nauczyliście.
I tak dalej.
Facet od walki na noże nauczył go, w które miejsce należy wbić nóż i w jakim celu, dźgał więc wiszące worki z piaskiem z narysowanymi na nich ludzkimi sylwetkami. Ten od min pokazał, jak uzbrajać miny przeciwpiechotne i przeciwpancerne i roztoczył przed nim cały ich śmiercionośny czar. Lekarz wojskowy wziął łyk śliwowicy i powiedział mu, że wojna to jedno wielkie gówno i że on, Mustafa, jest jak mały bobek w tej kupie gówna, a następnie ostrzegł, żeby nie przychodzić do jego ambulatorium, o ile nie ma się bebechów przestrzelonych na wylot, tak że można spojrzeć przez ranę. I po szkoleniu.
Na koniec dostał kałacha, jak wszyscy inni, jeden magazynek amunicji, jeden granat ręczny, jeden bagnet i został na tydzień wysłany do okopów z regularną armią, żeby mógł zakosztować tego, co wojna ma mu do zaoferowania, żeby przeczytał jej niepisaną instrukcję, zanim postanowią, do jakiej jednostki specjalnej będzie pasować najlepiej.

NOTES PIERWSZY:
UCIECZKA

(…ser…)

Kiedy koła samolotu linii klm dotknęły w końcu amerykańskiej ziemi, spięci Bośniacy siedzący w tylnych rzędach – ludzie, dla których jeszcze kilka miesięcy wcześniej samoloty były jedynie cienkimi smugami pary wodnej krzyżującymi się bezgłośnie na niebie nad ich zapomnianymi przez Boga wioskami – zaczęli spontanicznie klaskać i wiwatować. Dołączyłem do nich, choć miałem sensacje żołądkowe, efekt spożycia sera i owoców gdzieś jeszcze nad Anglią. Był to ser żółty, być może już stary, bo przez cały lot biegałem po samolocie tam i z powrotem w poszukiwaniu wolnej toalety. Gdy w końcu udało mi się dostać do jednej lub drugiej, klęczałem niezdarnie przy miniaturowej muszli i nie mogłem się wyrzygać.
Ci ludzie, moi krajanie, uchodźcy, byli jednocześnie podekscytowani i nerwowi. Uśmiechali się, marszcząc z niepokojem brwi na dźwięk niezrozumiałego trajkotania dobiegającego z głośników.
Samolot zatrzymał się przy bramce na lotnisku jfk, ale niewielka podświetlana klamra obok znaku przekreślonego papierosa nad naszymi głowami wciąż się świeciła. Siedzieliśmy tak chwilę. Mężczyzna przede mną, młody jeszcze gość podróżujący z żoną i córką, właściciel uzębienia w katastrofalnym stanie, wystawił głowę nad oparcie fotela i zaczął mi się przyglądać przez okulary.
– Jesteśmy już na miejscu czy nabieramy paliwa? – wyszeptał po bośniacku, wybałuszając oczy. Na jego twarzy malowały się strach i zażenowanie. Choć starał się zachować dyskrecję, wszyscy go słyszeli i zaczęli odwracać się w moją stronę. Byłem jedynym Bośniakiem na pokładzie, który znał język angielski.
– Jesteśmy na miejscu – wymamrotałem, kiwając głową.
Od fotela do fotela zaczęła się rozchodzić fala cichej aprobaty. Mężczyzna odwrócił się z powrotem.
– Tak myślałem – usłyszałem, jak mówi do żony.
– Nie udawaj, że wiedziałeś – powiedziała.
– Zawsze trzeba wyłączyć silnik kombajnu przed tankowaniem, bo może się zapalić – wyjaśnił dobitnie. – Tak samo z samolotami. Maszyna to maszyna.
– Jasne, znalazł się najmądrzejszy.
– Milcz, kobieto.

Zaczęło się od polityków, którzy w telewizji kłócili się, mówiąc o swojej narodowości i konstytucyjnych prawach. Każdy z nich twierdził, że to właśnie jego nacja jest zagrożona.
– Myślałem, że wszyscy jesteśmy Jugosłowianami – powiedziałem do matki, choć mając lat piętnaście, powinienem już mieć swój rozum. Trzeba było naprawdę mieszkać na strasznym zadupiu, żeby nie widzieć, że zaraz wszystko pierdolnie.
Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Być może komunistyczny slogan o „Jedności i Braterstwie” tak mocno wbijano mi do łba, że automatycznie pojawiał się w świadomości, zagłuszając doświadczenie życiowe. Kazała mi się zamknąć i podkręciła dźwięk w telewizorze.
I wtedy zaczęły się pojawiać doniesienia: o oblężeniach, ofiarach wśród cywilów, obozach koncentracyjnych, uchodźcach. Chorwaci i muzułmanie byli bezlitośnie wyrzynani przez serbskie oddziały paramilitarne oraz przez Jugosłowiańską Armię Ludową, która, kiedy jej działania stały się aż nadto widoczne, zdawała się nie należeć już do wszystkich „ludów” Jugosławii.
– A my to którzy? – pytałem matki, wciąż rżnąc głupa w nadziei, że moje stanowcze odrzucanie oczywistych faktów będzie w stanie wymazać obrazy widziane na ekranie telewizora, wymazać mój strach, tak żeby wszystko wróciło do normy. Znów kazała mi się zamknąć i dała jeszcze głośniej, aż sąsiad na dole zaczął walić w sufit kijem od szczotki i mama musiała jednak ściszyć telewizor.
Nagle i niespodziewanie twoja narodowość staje się bardzo ważną kwestią. Pojawiły się doniesienia o serbskich oddziałach paramilitarnych zatrzymujących wszystkich mężczyzn starających się uciec z Bośni. Kazali im ściągać spodnie i bieliznę, by udowodnili, że są Serbami. Każdy obrzezany miał przewalone.
Wszystkie bośniackie miasta i miasteczka, jeśli nie były zajęte, zostały oblężone. Ciągnęło się to latami. Zmarłych chowano na boiskach piłkarskich, ludzie ścinali drzewa w parkach, w piecach palili też książkami i meblami, trzymali kury na balkonach, łatali buty taśmą klejącą, łapali i jedli gołębie, robili prowizoryczne piece z pralek, hodowali grzyby w piwnicy, wstawiali plastikowe płyty w miejsce szyb, wariowali i skakali z dachów domów, pili spirytus do dezynfekcji, rozrabiając go z herbatą rumiankową, aż przestawał być palny, skręcali papierosy z herbaty ziołowej i papieru toaletowego, cierpieli, mieli nadzieję, czekali, pierdolili się. Władze opróżniły więzienia oraz szpitale psychiatryczne, ponieważ nie były w stanie zapewnić żywności osadzonym i pacjentom. Złodzieje i mordercy wrócili na rodzinne łono. Wariaci błąkali się po mieście, robiąc różne hece, na przykład wygłupiali się, mówiąc, że ludzie mają arbuzy zamiast głów, ale też smutno się to dla nich kończyło, bo znajdowano ich zamarzniętych pod kościołem. Żołnierze walczyli za nich wszystkich i za siebie.
Mój ojciec, inżynier chemik, miał szczęście, bo wymyślił urządzenie przetwarzające smar przemysłowy na tłuszcz jadalny, za co pewien drobny przedsiębiorca i spekulant wojenny zapłacił mu 10 000 marek niemieckich. To nas uratowało. Matka jadła tyle, żeby przeżyć, ponieważ miała wyrzuty sumienia, że nie jest w stanie rzucić palenia. Wydzielała sobie papierosy jak tylko mogła, snuła się po mieszkaniu jak niespokojny duch, układała pasjansa i odliczała sekundy dzielące ją od kolejnej fajki. Czasami z bratem podkradaliśmy papierosa, kiedy paczka była prawie pełna, i chowaliśmy go gdzieś w mieszkaniu, by wyciągnąć, kiedy już nic nie miała, tylko po to, by zobaczyć, jak w jej oczach znów zapalają się na chwilę dobrze znane iskierki. Później serca nam krwawiły na widok mamy obmacującej sploty wielkiego kilimu w przedpokoju, z palcem na ustach i żarem w oczach szukającej naszej kryjówki.

Korytarze lotniska jarzyły się majestatyczną poświatą. Niósł nas ze sobą strumień pasażerów. Można było poznać, który z nich jest uchodźcą, a który nie – po wyrazie twarzy, postawie i pewności, z jaką stawiał kroki. Rodowici Amerykanie i turyści szli szybko, bo chcieli mieć już to wszystko za sobą, złapać kolejny lot i znaleźć się gdzie indziej. Byli wyprostowani jak struny. Uchodźcy człapali jak somnambulicy, ściskając swoje bagaże, zasłaniając się nimi, jakby w obronnym geście odgradzając swe ciała od nowego świata. Wygłodniałym wzrokiem wszyscy chłonęliśmy reklamy na ścianach, zachęcające do wypicia jakiegoś trunku lub odwiedzenia Disneyworldu, a także wykafelkowaną podłogę, po której stąpaliśmy na ostatnich nogach, gnąc kostropate kolana, zasłaniając się dłońmi przed tą nową, nieznaną mnogością tła i kolorów. Chłonęliśmy to wszystko jednocześnie beztrosko i czujnie.
Ale to, co myślałem, że będzie krótkim, bezgłośnym, anonimowym beknięciem, skończyło się na gorzkiej, serowej papce podchodzącej mi do ust. Zatrzymałem się, upuściłem bagaż przy ścianie i wykrztusiłem z siebie palącą, paskudną ciecz. Aż oczy zaszły mi łzami. Łykałem ślinę, starając się nawilżyć gardło. Wtedy uświadomiłem sobie, że nikt mnie nie mija. Kiedy się odwróciłem z wykrzywioną twarzą, zdegustowany zobaczyłem, że wszyscy Bośniacy ustawili się w ogonku za mną, jakby w oczekiwaniu. Gapili się na mnie, musieli iść za mną od jakiegoś czasu. Nawet tych kilku, którzy się wysforowali, zatrzymało się, spoglądając przez ramię.
– Nic ci nie jest, kolego? – zapytał kombajnista niosący swojego jasnowłosego aniołka na rękach niczym worek ze zbożem. Jego żona, w rozwiązanej, białej chustce na głowie, ze skrzywioną miną ciągnęła za sobą dwie walizy.
– Zgaravica – wykrztusiłem i wszyscy przybrali współczujący wyraz twarzy. Niestrawność. Wziąłem swój bagaż i znów zacząłem iść, łykając ślinę. W ustach, w gardle, w piersiach miałem trującego grzyba.
Po części byłem dumny z tego, że pięćdziesiąt osób zatrzymywało się, kiedy stawałem, i ruszało w dalszą drogę, kiedy ruszałem ja. Czułem też jednak zażenowanie takim zachowaniem, ich siermiężno-idyllicznym oderwaniem od rzeczywistości, pełnymi zakłopotania spojrzeniami ludzi w potrzebie. Zwalczyłem w sobie chęć rzucenia się biegiem i wmieszania w grupę miejscowych i turystów, naśladowania ich mowy ciała, wywracania oczami na widok wolno przesuwającej się kolejki, udawania, że interesuje mnie wyłącznie, która jest godzina, żeby tylko stać się jednym z nich.
Korytarze wypluwały nas do wielkiej sali. Czarnoskóra kobieta w mundurze stała, gestykulując i wskazując właściwy kierunek – na prawo i nie mniej ochoczo na lewo. Miała na ustach jaskrawoczerwoną pomadkę i nie trzeba było stać bezpośrednio przy niej, by zauważyć, że pobrudziła nią sobie zęby.
– Obywatele amerykańscy i cudzoziemcy z prawem stałego pobytu, proszę ustawiać się po prawej stronie. Wszyscy pozostali, proszę trzymać się lewej strony – mówiła, obrzucając niecierpliwym spojrzeniem sześcioosobową bośniacką rodzinę, która całkowicie zagubiona ostrożnie stawiała kroki, gapiąc się na nią. Trzymali w górze szare koperty emigranckie niczym numery na starcie jakiegoś rajdu, tamując całkowicie przepływ nadciągających osób.
– Na lewo! – krzyknąłem po bośniacku. Rodzina zawahała się i odwróciła w moją stronę. Kiedy pokiwałem głową, żeby potwierdzić, opuścili swoje koperty i ustawili się w ogonku z lewej strony. Zerkali na mnie, czy naprawdę pójdę w ich ślady.
Kolejka po prawej przesuwała się bardzo szybko. Funkcjonariusze przywoływali Amerykanów do swoich stanowisk, otwierali paszporty, gadali z nimi o jakichś pierdołach, wbijali pieczątkę, zamykali paszport i z uśmiechem witali ich w kraju. Wkrótce prawa część sali była już prawie opustoszała – do czasu, kiedy fala Amerykanów z kolejnego lotu wylała się tłumem do środka.
Lewa strona była całkowicie zapakowana obcokrajowcami jednostajnie przesuwającymi się w ślimaczym tempie przez labirynt. Funkcjonariusze raz po raz, z obrzydzeniem, ponawiali swoje upomnienia, a uchodźcy wciąż rozglądali się po podłodze, zastanawiając się, dlaczego, do cholery, te Amerykańce drą się na nich i pokazują na wykafelkowaną podłogę, sprawdzając po kieszeniach, czy nie zgubili czegoś ważnego, i wzruszając ramionami.
Kiedy nadeszła moja kolej, by stanąć przed żółtą linią, przysunąłem się do niej jak najbliżej mogłem bez przekraczania jej, jakbym szykował się do rzutu kamieniem. Serce rozkołysało całe moje ciało. Czułem jego pulsowanie pod gałkami ocznymi, z boku na szyi, w końcówkach palców i w palcach u stóp. Przez chwilę zapomniałem o rozognionym gardle, cuchnącym brzemieniu w żołądku i nieświeżym oddechu. Wpatrywałem się w wiszącą przede mną tablicę z napisem „proszę czekać na zwolnienie się stanowiska”, modląc się bezgłośnie, wysyłając pozytywne wibracje i wyobrażając sobie idealny przebieg czekającej mnie rozmowy.

 
Wesprzyj nas