„Kora” to najnowszy zbiór opowiadań jednej z najbardziej lubianych i podziwianych autorek krótkiej formy. Lorrie Moore przywołuje nieuniknione smutki i komiczne pułapki życia.


Oto ludzie udręczeni, uciemiężeni, uwiązani: jedni utrzymują się na powierzchni dzięki nastoletnim dzieciom, drudzy obsesyjnie randkują po rozwodzie, inni mierzą się z poważną chorobą wieloletniego przyjaciela, jeszcze inni nie dochowują wierności swoim marzeniom.

Kora to opowiadania, których bohaterowie muszą zaryzykować radykalną życiową zmianę, byle tylko spełniło się ich pragnienie bycia w związku – z kimkolwiek.

Przenikliwe spostrzeżenia obyczajowe, publiczne i prywatne absurdy życia, dramatyczna ironia i lekko szalona miłość przewijają się przez wszystkie opowiadania w niepokojącym miszmaszu tragedii i komedii – to połączenie jest znakiem firmowym prozy Lorrie Moore.

Opinie i książce:

Za pięćdziesiąt lat może się okazać, że o tym, jak wyglądało życie w naszych czasach, opowiadają utwory bardzo nielicznych autorów. Lorrie Moore z pewnością będzie się do nich zaliczać.
„Harper’s Magazine”

Jak dotąd jej najpełniejsza wyrazu książka […] Niezwykle emocjonalnie i precyzyjnie ujawnia ograniczenia i niedostatki miłości oraz odsłania samotność będącą bolączką każdej nawet najbardziej kochającej się rodziny.
– Michiko Kakutani, „The New York Times”

Po lekturze zmienicie zdanie na temat tego, do czego jest zdolna Lorrie Moore oraz powieść jako taka.
– Ron Charles, „The Washington Post”

Prawdopodobnie jest to najbystrzejsza autorka swego pokolenia. I najbardziej nieprzemijająca.
– Caryn James, „The New York Times Book Review”

Lorrie Moore – mistrzyni opowiadań, bardzo znana i ceniona w Ameryce. Wieloletnia wykładowczyni kreatywnego pisania na University of Wisconsin-Madison, obecnie profesor na wydziale anglistyki Vanderbilt University. Jej książki zostały uhonorowane licznymi nagrodami, m.in. Irish Times International Prize for Literature, PEN/Malamud Award i Rea Award.

Lorrie Moore 
Kora. Opowiadania
Przekład: Urszula Gardner
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 2 lutego 2015


Jeszcze pół roku po rozwodzie Ira nie był w stanie zdjąć obrączki. Palec obrzmiał mu ciastowato wokół metalu – co stanowiło przejaw tłumionego pożądania, bezdennego żalu i źle ukierunkowanej ambicji, jak powiedział kumplom.
– Będę musiał amputować cały palec.
Obrączka (teoretycznie ze złota, a w praktyce kto wie z czego, skoro wszystko, co kiedykolwiek dostał od Marilyn, teraz stanęło pod znakiem zapytania) uciskała zarumieniony wałeczek ciała narastający dookoła niej niczym jakiś cholerny żywotny bluszcz.
– Może powinienem sobie odciąć dłoń. I jej wysłać – oznajmił przez telefon Mike’owi, koledze ze Stanowego Towarzystwa Historycznego, w którym pracował. – Zrozumiałaby aluzję.
Ira zdążył już dokonać ceremonialnego spalenia swego ślubnego smokingu w kolorze gołębiej szarości – wystawiając go w ogrodzie za domem jak stracha na wróble, na wysokim kiju, i podpalając jednorazową zapalniczką.
– Skurczybyk zajął się od pierwszego strzału – sapał przepraszająco do strażaków po tym, jak spłonął także żywopłot, i przed tym, zanim odwieziono go na noc do aresztu. – Błyskawicznie. Może to przez, bo ja wiem, śladowe ilości rozpuszczalnika do czyszczenia chemicznego.
– Zdejmiesz tę obrączkę, kiedy będziesz gotowy – odpowiedział mu Mike przez telefon.
Do obowiązków zawodowych Mike’a należało aprobowanie prac konserwacyjno-renowacyjnych w starych domach, co pozostawiało mu dostatecznie dużo wolnego czasu na to, aby mógł uczestniczyć w szkoleniach dla rodziców i czytać poradniki dla rodziców – jedno i drugie stopnia podstawowego.
– Oto, co możesz poradzić na swoją depresję. Nie każę ci się zatracić w pracy dobroczynnej. Nie każę ci nabrać dystansu poprzez oglądanie co wieczór wiadomości z kraju i rozważanie losu tych, którzy mają gorzej od ciebie, ponieważ… dajmy na to… wysadziło ich w powietrze. Ale powiem tak: rzuć picie, rzuć palenie. Odstaw kawę, cukier, produkty mleczne. Trzymaj dietę przez trzy dni, po czym wróć do starych nawyków. Ta-dam! Gwarantuję ci, że od razu poczujesz się szczęśliwszy.
– Boję się – odparł Ira cicho – że obecnie uszczęśliwiłoby mnie wyłącznie przecięcie przewodów hamulcowych w aucie Marilyn.
– Wiosna – powiedział Mike, mimo że zima trwała w najlepsze – faktycznie potrafi człowieka zdołować[1].
– Hej. Może zaczniesz pisać piosenki? Byle nie za często.
Ira opuścił wzrok na swoje dłonie. Właściwie to zdjął raz obrączkę, w gorącej kąpieli, ale widok obnażonego palca, gołego jak u dziecka, przeraził go tak, że szybko wsunął ją z powrotem.
Teraz usłyszał, jak znajdujący się po drugiej stronie kabla Mike wzdycha i zaczyna czegoś szukać. Trzasnęły drzwiczki kredensu. Lodówka otwarła się z cmoknięciem i znowu zamknęła z przeciąg­łym sykiem. Ira wiedział, że Mike i Kate mają swoje problemy – jak to się mówi – lecz ich małżeństwo jakoś przetrwało.
– Rozwiódłbym się z Kate – wyznał mu raz Mike – ale ona by mnie zabiła.
Tym razem rzucił:
– Wiesz co? Może wpadniesz do nas w niedzielę na postną kolację. Ma być parę osób i kto wie…
– Kto wie?
– Tak: kto wie…
– Ta postna kolacja, co to takiego?
– Nasz wynalazek. Z okazji Wielkiego Postu. Nie chcieliśmy obchodzić tłustego czwartku. Byłby to brak szacunku, szczególnie w obliczu sytuacji międzynarodowej.
– Więc zamiast tego pościcie. Mam w stosunku do postu mieszane uczucia. To znaczy wiem, czym jest dla nas, żydów. Ale rzadko łączy się z uroczystym posiłkiem. Na ogół starczają ciężkie westchnięcia.
– Potraktuj to jako przedwielkanocną kolację charytatywną – rzekł wolno Mike.
W tym małym, nierozważnym, tolerancyjnym środowisku nie było naturalnych drapieżców, roiło się tam więc od dziwacznych stworów i wytworów.
– Charytatywną?
– W czasie Wielkiego Postu wypada rezygnować z pewnych rzeczy. Zeszłego roku zrezygnowaliśmy z wiary i rozumu; w tym roku zamierzamy odpuścić demokrację i nadzieję.
Ira miał już przyjemność poznać większość gojowskich przyjaciół Mike’a. Sam Mike był powściągliwy, tolerancyjny, skromny do przesady. Zaszufladkowawszy się raz jako „katolik etniczny”, poskarżył się ze smutkiem, że nawet ksiądz nie chciał go molestować.
– Duchowni wymieniali ze mną szybki uścisk dłoni i to wszystko – opowiadał.
Dla odmiany jego znajomi okazali się co do jednego sztywnymi, wyrafinowanymi intelektualnie protestantami, którzy rozbijali się nowymi autami z metaliczną karoserią i potrafili w ciągu pięciominutowej rozmowy o niczym użyć co najmniej dwukrotnie wyrażenia „ściśle w ramach”.
– Kate zaprosiła swoją koleżankę, rozwódkę – dodał Mike. – Tylko nie myśl, że bawię się w swata. Nie cierpię tego. Po prostu cię zapraszam. Przyjdź. Zjedz coś. Mamy okres wielkanocny i no wiesz, przydałby się nam jakiś żyd. – Roześmiał się serdecznie.
– Uhm, specjalnie dla was zrekonstruuję tamte wydarzenia – powiedział Ira. I ponownie zerknął na spuchnięty palec. – O, tak. Pojawię się i wszystkim wam pokażę, jak się to robi.

*

Nowy dom Iry, aczkolwiek położony w dzielnicy, którą pośrednik nieruchomości nazwał „uroczym bezpiecznym zakątkiem” i która sąsiadowała z ulicami noszącymi nazwy od nazwisk prezydentów (choć sama składała się z uliczek nazwanych od gatunków ryb – Łososiowej, Dorszowej, Jesiotrowej), pełen był niedrożnych odpływów, przeciekających zaworów, zatkanych rur i grubej warstwy kurzu, w którym dało się kreślić sprośności. Marilyn ciągnie druta. Najbardziej przewiewne okna uszczelnił folią i okleił taśmą izolacyjną, tak jak instruuje Departament Bezpieczeństwa Krajowego; zimne powietrze wydymało folię niczym żagle na jachcie. W naprawdę wietrzne dni robiło to spore wrażenie.
– Cały dom może przez to odlecieć – zauważył Mike, rozglądając się wokoło.
– Aż tak to nie – odparł Ira. – Ale czasami czuć drżenie. Coś fascynującego.
Jak to w marcu, ziemia zrobiła się grząska i rabatki zaczęły się zielenić od cieniuchnych pędów bielunia i perzu. Istniała szansa, że do czerwca broń chemiczna skierowana przeciwko sercu kraju poradzi sobie też z chwastami w jego ogrodzie.
– Taką wojnę to rozumiem! – skomentował Ira w rozmowie z sąsiadem, wcale nie ściszając głosu.
Z kolei dom Mike’a i Kate, wymuskany i artystycznie nieporządny oraz – jak podejrzewał Ira – zalatujący odpisami podatkowymi z tytułu konserwacji i renowacji, wydawał mu się nieosiągalnym marzeniem, czymś, co zostało przeniesione do rzeczywistości wprost ze stron kolorowego czasopisma, gdzie publikowano wspomnienia z dzieciństwa rojone na łożu śmierci. Bądź czymś, co dziewczynka z zapałkami dojrzała przez okno. Na zewnątrz podsufitka leżała idealnie równo. Krokusy przypominały dzwonki, a kosaciec syberyjski wyglądał jak fiołkowe żelki rozrzucone w trawie. W środku zapach ciepłego posiłku nieomal doprowadził go do płaczu. Nie zdejmując płaszcza, wyminął pośpiesznie Kate, by zamknąć Mike’a w objęciach i wycałować w oba policzki.
– Całus dla przystojniaka! – zawołał przy tym.
Kiedy już ściągnął płaszcz i zawędrował do jadalni, wznosił toasty szampanem, który sam przyniósł. Gości było ośmioro, z czego większość znał w pewnym stopniu, co tak naprawdę mu wystarczało. Jak w gruncie rzeczy chyba każdemu. Mimo to wszyscy stukali się z nim kieliszkami.
– Za Wielki Post! – wołał Ira. – Za nasze ostatki! – I na wypadek gdyby zabrzmiało to zbyt ponuro, dodał: – I za nadchodzące Zmartwychwstanie! Niech tym razem wydarzy się gdzieś bliżej domu! Niech żyje Jezus Chrystus!
Niebawem był znów w kuchni, gdzie – czując, że tego się po nim oczekuje – wrzasnął na widok wieprzowiny. Później wrócił do gości, by przepraszać za Ukrzyżowanie.
– Wcale tego nie planowaliśmy – mamrotał. – Sprawy wymknęły się spod kontroli i jakoś tak samo wyszło. Nie było mowy o zabójstwie, kogoś musiało ponieść. Wszyscy wiemy, jak na człowieka działa wiosna. W każdym razie możecie mi wierzyć: jest nam bardzo, ale to bardzo przykro.
Rozwiedziona koleżanka Kate miała na imię Zora i z zawodu była pediatrą. Choć nikt inny tego nie robił, ona wyła ze śmiechu, ale kiedy nie miała twarzy rozdartej na dwoje ani nie szczękała bezgłośnie zębami (w czym Ira dopatrzył się porozwodowej histerii; „Ile czasu jesteś po rozwodzie?” – zapytał ją potem. „Jedenaście lat” – odparła), dostrzegał, jak bardzo jest piękna. Miała krótkie ciemne włosy, przejrzyste zielono-brązowe oczy z domieszką barwy rdzy, wydatny orli nos (najpewniej chrapała), gęste rzęsy, które sterczały jej misterne i czarne niczym u miotełki kominkowej. Jej ciało było szczupłe i pulchne zarazem, a cera gładka i pomarszczona, jak to u czterdziestoparolatki. Starość i młodość, wyskandował milcząco, młodość i starość – nigdy żadnej zadość. Ira pracował nad tomikiem rymowanek, wstępnie zatytułowanym Kobiety są z Plutona, mężczyźni z Kondona. Względnie: Tatusiek – musical.
Podobnie jak wszyscy jego znajomi umiał dostrzec płytkość czyjegoś uroku jedynie wtedy, gdy ten dotykał kogoś innego. W przeciwnym razie uważał daną osobę za nieprzeciętnie miłą. Dlatego być może śmiech i uroda Zory postawiły go na z góry przegranej pozycji, czyniąc przesadnie wdzięcznym.

 
Wesprzyj nas