Noc komisarza Montalbano została urozmaicona w bardzo zaskakujący sposób: przyśnił mu się jego własny pogrzeb. No cóż, fakt, że jest coraz starszy nie przestaje go wyprowadzać z równowagi…


Następnego dnia komisarz zostaje wezwany do portu. Właśnie przybił tam pewien jacht, który u wejścia do portu udzielił pomocy łodzi, która zaczęła tonąć. Tyle tylko, że w tej łodzi był martwy meżczyzna… Co się naprawdę wydarzyło? Kim był ten mężczyzna? Kim byli członkowie załogi jachtu?

Żeby rozwiązać tę zagadkę komisarz Montalbano musi skorzystać z pomocy porucznika kapitanatu, Laury Belladonny. Ale współpraca z tą młodą kobietą, równie zachwycającą, co inteligentną jest dość ryzykowna…

Andrea Camilleri – znany włoski pisarz i reżyser teatralny, urodził się w 1925 roku w Porto Empedocle, małym miasteczku na Sycylii; od dawna jednak mieszka w Rzymie.
Wszystkie dotychczas tłumaczone na polski pozycje cyklu „montalbanowskiego”, jak również powieść Zniknięcie Patò (2000), Piwowar z Preston (2008), Kolor słońca (2007), Pensjonat „Ewa” (2006), Szary kostium (2008) ukazały się nakładem Noir sur Blanc

Andrea Camilleri
Wiek wątpliwości
Przekład: Monika Woźniak
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 5 marca 2015

1

Ledwie udało mu się zasnąć, po jednej z najgorszych nocy w życiu, kiedy obudził go nagle grzmot, niczym wystrzał z armaty ustawionej tuż obok niego. Aż podskoczył na łóżku, głośno klnąc z przestrachu. I zrozumiał, że sen już nie wróci, nie było sensu leżeć dalej.
Wstał, podszedł do okna i wyjrzał. Burza szalała aż miło, niebo było czarne po horyzont, rozświetlane przez upiorne błyskawice, wysokie na cztery metry fale gnały przed siebie, potrząsając białymi grzywami piany. Przypływ pochłonął plażę, woda podeszła pod samą werandę.
Komisarz popatrzył na zegarek, była dopiero szósta. Poszedł do kuchni, zaparzył kawę i usiadł, czekając, aż burza się uspokoi. Z wolna wracała mu pamięć tego, co mu się przyśniło. Już od kilku lat miał taki upierdliwy kłopot. Skąd mu się wzięło, żeby pamiętać wszystkie głupoty, jakie mu się śniły? Z tego, co wiedział, nie każdy po obudzeniu pamięta swoje sny. Otwiera oczy i te wszystkie rzeczy, przyjemne czy okropne, które przydarzyły mu się we śnie, po prostu znikają. Z nim było inaczej. A już najgorsze, gdy sny były skomplikowane, rodzące wiele pytań, na które z reguły nie umiał znaleźć odpowiedzi. W rezultacie nieodmiennie wpadał w zły humor.
Poprzedniego wieczoru położył się spać w dobrym nastroju. Od tygodnia w komisariacie nie działo się nic ważnego i Montalbano chciał z tego skorzystać, aby zrobić niespodziankę Livii, pojawiając się u niej w Boccadasse.
Zgasił światło, wyciągnął się na łóżku i prawie od razu zasnął.
I zaraz zaczął śnić.
— Catarè, dzisiaj wieczorem jadę do Boccadasse — mówił, wchodząc do komisariatu.
— Ja też chcę pojechać!
— Nie, ty nie!
— Ale dlaczego?
— Bo nie.
Wtedy zjawiał się Fazio.
— Panie komisarzu, przepraszam, ale nie może pan pojechać do Boccadasse.
— A to czemu?
Fazio wyglądał na zmieszanego.
— Ależ, panie komisarzu, zapomniał pan?
— Co takiego?
— Że pan umarł wczoraj rano, równo piętnaście po siódmej.
I wyciągał z kieszeni karteczkę
— Pan jest nieboszczykiem Salvem Montalbanem, który…
— Zostaw w spokoju dane! Naprawdę umarłem? Jak to się stało?
— Dostał pan udaru.
— Gdzie?
— Tutaj, w komisariacie.
— Kiedy?
— Podczas gdy rozmawiał pan na telefonie z panem kwestorem — dodał Catarella.
Najwyraźniej ten skończony chuj Bonetti-Alderighi tak go wkurzył, że…
— Jeśli pan chce się zobaczyć… — mówił Fazio. — Trumnę ustawiliśmy w pana gabinecie.
Zrobili miejsce między stosami papieru zalegającymi biurko i postawili na nim otwartą trumnę. Montalbano popatrzył na siebie. Nie wyglądał na nieboszczyka, ale od razu zrozumiał, że ciało złożone w trumnie to on.
— Zawiadomiliście Livię?
— Tak — odpowiadał Mimì Augello, zbliżając się.
Obejmował mocno Montalbana i mówił ze szlochem:
— Moje kondolencje.
A rodzaj chóru powtarzał:
— Kondolencje, kondolencje!
Chór składał się z Bonettiego-Alderighiego, szefa jego gabinetu Lattesa, Jacomuzziego, dyrektora Burgia i dwóch grabarzy.
— Dziękuję — mówił.
W tej samej chwili zbliżał się doktor Pasquano.
— Jak umarłem? — pytał Montalbano lekarza.
Pasquano się wkurzał.
— Co, jeszcze jako nieboszczyk musi mi pan dupę zawracać? Niech pan poczeka na wynik sekcji!
— Nie może mi pan niczego powiedzieć?
— Wygląda to na piorunujący udar, ale są pewne symptomy, które mnie nie…
— O nie! — wtrącał się kwestor. — Komisarz Montalbano nie może prowadzić dochodzenia w sprawie własnej śmierci.
— Dlaczego?
— To nie byłoby właściwe. Jest za bardzo zaangażowany osobiście. Poza tym regulamin tego nie przewiduje. Przykro mi. Śledztwo zostało powierzone nowemu szefowi lotnej brygady.
Wtedy Montalbano coś sobie przypominał i odwoływał na stronę Mimì.
— Kiedy przyjedzie Livia?
Mimì robił zażenowaną minę.
— Powiedziała, że…
— No co?
Mimì wpatrywał się w czubki swoich butów.
— Powiedziała, że nie wie.
— Czego nie wie?
— Nie wie, czy zdąży przyjechać na pogrzeb.
Rozgniewany Montalbano wypadał z pokoju, szedł na podwórze, gdzie piętrzyły się wieńce pogrzebowe i czekał karawan gotowy do odjazdu, wyciągał z kieszeni komórkę.
— Halo, Livia? Tutaj Salvo.
— Cześć, jak się masz? Oj, przepraszam, nie chciałam…
— Co to za historia, że nie zdążysz na pogrzeb?
— Posłuchaj, Salvo. Gdybyś był jeszcze żywy, zrobiłabym wszystko, aby być dalej z tobą. Może nawet bym za ciebie wyszła. Z drugiej strony, w moim wieku, kiedy zmarnowałam życie na związku z tobą, co innego mi pozostało? Ale biorąc pod uwagę, że nagle nadarza mi się ta jedyna w swoim rodzaju okazja, sam rozumiesz…
Montalbano wyłączał komórkę i wracał do środka, gdzie odkrywał, że zamknięto już trumnę i kondukt ruszył w drogę.
— Idzie pan? — pytał Bonetti-Alderighi.
— No tak — odpowiadał.
Ale kiedy zeszli na podwórze, jeden z żałobników potknął się i trumna spadła na ziemię z hukiem, który go obudził.
Nie zdołał już znowu zasnąć, dręczony pytaniami. Jedno zwłaszcza nie dawało mu spokoju. Co oznaczało zdanie Livii, która mówiła, że chce skorzystać z okazji? Oznaczało po prostu, że jego śmierć byłaby dla niej rodzajem wyzwolenia. I wobec tego następne pytanie musiało brzmieć, ile prawdy zawierało się w tym śnie.
W tym konkretnym przypadku było jej aż za dużo. Bo było prawdą, że Livia musiała go mieć powyżej uszu, a raczej powyżej czubka głowy. Czy to możliwe, że sumienie Montalbana odzywało się zawsze i wyłącznie we śnie, rujnując mu noce? W każdym razie, powiedział sobie, to, że Livia nie miała zamiaru przyjechać na jego pogrzeb, było bardzo wredne niezależnie od powodów, jakie mogły nią kierować.
Kiedy wyszedł, żeby wsiąść do samochodu i pojechać do komisariatu, zauważył, że morze podeszło na pół metra od podjazdu przed domem; nigdy jeszcze nie widział, aby woda sięgnęła tak daleko. Plaża znikła, zamieniła się w wodną równinę.
Potrzebował kwadransa i z setki przekleństw, zanim silnik samochodu zdecydował się zapalić, co naturalnie tylko pogorszyło jego i tak już fatalny nastrój. Przejechał może z pięćdziesiąt metrów i musiał się zatrzymać, sznur samochodów ciągnął się, dokąd wzrok sięgał, a raczej tak daleko, jak mógł dojrzeć przez przednią szybę, z której wycieraczki nie nadążały usuwać potoków deszczu.
Wszystkie stojące w korku samochody kierowały się na Vigatę, drugim pasem szosy nie przejeżdżał nawet motocykl. Po dalszych dziesięciu minutach komisarz postanowił wyjechać z korka, zawrócić na skrzyżowanie do Montereale i tam skierować się na dłuższą trasę, którą dojechałby w końcu do celu.
Nie mógł jednak wykonać manewru, bo przód jego samochodu znajdował się zbyt blisko auta jadącego przed nim, i tak samo było z tyłu.
Znalazł się w potrzasku, musiał zostać tam, gdzie był. Najbardziej go wkurzało to, że nie rozumiał, jak dał się wrobić w taką sytuację.
Po kolejnych dwudziestu minutach spędzonych w korku stracił cierpliwość i wysiadł z samochodu. W mgnieniu oka przemókł do suchej nitki, z bielizną włącznie. Pobiegł w stronę początku korka. Kiedy tam się znalazł, wszystko stało się jasne: morze zabrało kawałek szosy. Całkowicie. Oba pasy ruchu zniknęły, zamiast nich widniała głęboka wyrwa, w której kipiała żółtawa, spieniona woda. Pierwszy samochód w kolejce miał przednie koła tuż nad skrajem urwiska, jeszcze trzydzieści centymetrów i zwaliłby się w dół. Komisarz doszedł od razu do wniosku, że samochód był w niebezpieczeństwie, bo szosa powolutku kruszyła się w dalszym ciągu. Za jakieś dwadzieścia minut auto zostanie pociągnięte w przepaść. Ulewa nie pozwalała zobaczyć, kto siedzi w środku.
Zbliżył się i zapukał w okno. Po chwili szyba opuściła się odrobinę i zobaczył za nią może trzydziestoletnią kobietę w okularach grubych jak dno butelki, najwyraźniej wystraszoną.
Była jedyną pasażerką samochodu.
— Musi pani wysiąść.
— Dlaczego?
— Obawiam się, że jeśli nie zjawi się zaraz pomoc drogowa, pani samochód zostanie pociągnięty w urwisko.
Jej twarz wykrzywiła się jak u dziecka, które zaraz zacznie płakać.
— Ale dokąd pójdę?
— Niech pani zabierze najpotrzebniejsze rzeczy i przejdzie do mojego samochodu.
Popatrzyła na niego, ale nic nie powiedziała. Montalbano zrozumiał, że nie ufa nieznajomemu mężczyźnie.
— Proszę posłuchać, jestem komisarzem policji.
Być może przekonał ją ton jego głosu. Wzięła ze sobą rodzaj worka i wysiadła.
Pobiegli jedno obok drugiego i Montalbano pomógł jej wsiąść do samochodu.
Mieli tak przemoczone ubrania, że kiedy usiedli, ciężar ich ciał wycisnął wodę z jej dżinsów i ze spodni komisarza.
— Nazywam się Montalbano.
Przyjrzała mu się, zbliżając do niego twarz.
— Ach tak. Teraz rozpoznaję. Widziałam pana w telewizji.
Zaczęła kichać i nie mogła przestać. Kiedy wreszcie jej przeszło, miała załzawione oczy. Zdjęła okulary, osuszyła się chusteczką, założyła je ponownie.
— Nazywam się Vanna. Vanna Digiulio.
— Chyba się pani przeziębiła.
— Na to wygląda.
— Proszę posłuchać, chce pani pójść do mnie do domu? Mam tam ubrania mojej narzeczonej, będzie się pani mogła przebrać i wysuszyć własne.
— Nie wiem, czy to właściwe — zaoponowała chłodno.
— Co takiego?
— Żebym poszła do pańskiego domu.
Co ona sobie wyobrażała? Że rzuci się na nią, gdy tylko wejdzie do środka? Sprawiał wrażenie takiego człowieka? A poza tym, czy ona kiedyś popatrzyła w lustro?
— Proszę posłuchać, jeśli pani nie…
— I jak dotrzemy do pana domu?
— Na piechotę. Jest pięćdziesiąt metrów stąd. Miną godziny, zanim ktoś rozładuje ten korek.
Montalbano przebrał się, zaparzył kawę z mlekiem dla niej i czarną kawę dla siebie, a Vanna wzięła prysznic, włożyła ubranie Livii, dla niej trochę za duże, po czym przyszła do kuchni, obijając się najpierw o framugę drzwi, a potem o krzesło. Przy takiej wadzie wzroku jakim cudem dali jej prawo jazdy? Nie była ładna, bidulka. W dżinsach nie można było tego zobaczyć, ale sukienka Livii odsłaniała nogi. Montalbano zauważył, że są krzywe i muskularne, bardziej odpowiednie dla mężczyzny niż dla kobiety. Miała mikroskopijny biust, mysią twarz, nawet poruszała się bez wdzięku.
— Gdzie zostawiła pani swoje ubrania?
— Zobaczyłam grzejnik w łazience. Włączyłam go i powiesiłam na nim dżinsy, bluzkę i kurtkę.
Usadził ją przy stole, poczęstował kawą z mlekiem i herbatnikami, które Adelina miała zwyczaj kupować, a on miał zwyczaj ich nie jeść.
— Przepraszam — powiedział po wypiciu pierwszej filiżanki kawy.
Wstał i poszedł zatelefonować na komisariat.
— Oj, panie komisarzu! Oj, panie komisarzu, panie komisarzu!
— Co się dzieje, Catarè?
— Tu się apoklapsa dzieje!
— Co się stało?
— Wiatr odwiał dachowe pokrycie, czego rezultat niezwłoczny jest taki, że woda do środka się leje!
— Jakieś szkody?
— Tak, tak. Na przypadek, papierowe dokumenty na pana komisarzu biurku znajdujące się w oczekiwaniu, aby pan komisarz podpis na nich założył, zostały całkowicie umoczone i w jedną masę się skleiły.
Hymn radości rozbrzmiał triumfalnie w sercu Montalbana, zachwyconego tym zwycięstwem nad biurokracją.
— Posłuchaj, Catarè, jestem w domu, szosa się zawaliła.
— Czyli uniemożliwiony w ruchu pan jest.
— Chyba że Gallo znajdzie sposób, żeby po mnie przyjechać…
— Niech pan poczeka, to go dam, bo on jest tutaj u mojego boku.
— Słucham, panie komisarzu.
— Jechałem do komisariatu, ale pięćdziesiąt metrów od mojego domu powstał korek, bo wskutek ulewy osunęła się szosa. Mój samochód jest unieruchomiony w korku i nie mogę go ruszyć. Jestem zablokowany w domu. Gdybyś mógł…
Gallo nie dał mu skończyć.
— Najwyżej za pół godziny będę u pana.
Montalbano wrócił do kuchni, usiadł, zapalił papierosa.
— Pali pani?
— Tak, ale moje papierosy zamokły.
— Proszę wziąć mojego.
Przyjęła, pozwoliła, aby jej go zapalił.
— Bardzo mi przykro, że sprawiam kłopot…
— Ależ to nic takiego! Za pół godziny ktoś powinien tu po mnie być. Jechała pani do Vigaty?
— Tak. O dziesiątej miałam spotkanie w porcie z ciotką. Przyjechałam specjalnie z Palermo. Ale podejrzewam, że w taką pogodę… myślę, że nie dopłynie wcześ niej niż po południu.
— O dziesiątej rano nie przybijają ani promy, ani kutry pocztowe.
— Wiem, moja ciotka płynie swoją łodzią.
Słowo „łódź” zrobiło na nim niemiłe wrażenie. Dzisiaj kiedy ktoś mówi: „Przyjdź zobaczyć moją łódź”, zwykle pokazuje ci czterdziestometrowy jacht.
— Na wiosła? — spytał, przybierając niewinny wyraz twarzy.
Nie zrozumiała, że robi z niej żarty.
— To łódź z kapitanem i czterema członkami załogi. A ona zawsze podróżuje. Nie widziałam jej od lat.
— I dokąd się udaje?
— Donikąd.
— Nie rozumiem.
— Ciotka lubi być na morzu. Chyba może sobie na to pozwolić, jest bardzo bogata, wuj Artur przed śmiercią zapisał jej wielki majątek i tunezyjskiego służącego, Zizì.
— I pani ciotka za te pieniądze kupiła sobie łódź.
— Łódź miał już wuj Artur, on także uwielbiał pływać. Nie pracował, miał masę pieniędzy. Nie wiadomo, skąd je brał. Podobno był w spółce z jakimś bankierem o nazwisku Ricca.
— Przepraszam, a pani czym się zajmuje?
— Ja?
Wahała się przez chwilę, jak gdyby musiała wybrać coś spomiędzy wielu rzeczy, jakie robiła.
— Studiuję.
W ciągu następnej półgodziny Montalbano dowiedział się, że dziewczyna, która mieszkała w Palermo i była sierotą, nie miała narzeczonego i wiedząc, że nie jest pięknością, nawet się o niego nie starała, lubiła czytać i słuchać muzyki, nie używała perfum, mieszkała w swoim mieszkaniu z kotem o imieniu Eleuterio, wolała chodzić do kina, niż oglądać telewizję. Potem przerwała nagle potok słów, popatrzyła na komisarza i powiedziała:
— Dziękuję.
— Za co?
— Że mnie pan wysłuchał. Widzi pan, nie zdarza się często, żeby mężczyzna słuchał mnie tak długo.
Montalbanowi zrobiło się jej trochę żal.

 
Wesprzyj nas