Najnowsza część przygód Sherlocka Holmesa dotyczy historii, której wcześniej nie można było ujawnić ze względu na charakter sprawy i pozycję zamieszanych w nią osób.


Gdy doktor Watson przybywa z kilkudniową towarzyską wizytą na Baker Street, nie spodziewa się, że dane mu będzie wziąć udział w kolejnej niezwykłej przygodzie u boku najwybitniejszego z detektywów.

I nawet gdy z prośbą o pomoc zjawia się u Sherlocka Holmesa pewien marszand z Wimbledonu, zaplątany w transatlantycką awanturę, nic jeszcze nie zwiastuje rychłego ujawnienia afery z udziałem czołowych postaci londyńskiej socjety.

Afery tak ohydnej, że nawet wierny kronikarz Holmesa, doktor Watson, nie pozwolił opublikować swej relacji wcześniej niż po stu latach…

Anthony Horowitz jest pisarzem i scenarzystą popularnych seriali telewizyjnych, mistrzem budowania napięcia. Za scenariusz do Wojny Foyle’a otrzymał nagrodę BAFTA (British Academy of Film and Television Arts). Adaptował na potrzeby telewizji powieści Agaty Christie o Herculesie Poirot, zaopatrywał w historie także inne produkcje, jak Morderstwa w Midsomer czy Wypadek. Horowitz jest także autorem m.in. serii “Księga Pięciorga” oraz bestsellerowego cyklu o nastoletnim detektywie Aleksie Riderze.

Sherlock Holmes – ikona detektywistyki powraca!

Anthony Horowitz
Dom jedwabny. Nowy Sherlock Holmes
Przekład Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 2 listopada 2011


Podziękowania

Dziękuję Lee Jacksonowi, który pomógł mi w pracach przygotowawczych. Jego strona internetowa www.victorianlondon.org jest znakomitym (i darmowym) źródłem wiedzy dla każdego, kto interesuje się tą epoką. Dwie książki, które szczególnie pomogły mi w przygotowaniach, to London in the 19th Century Jerry’ego White’a oraz Life in Victorian Britain Michaela Patersona, choć przyznam, że czerpałem fakty także z prac autorów z epoki, takich jak George Gissing, Charles Dickens, Anthony Trollope, Arthur Morrison i Henry Mayhew. Dziękuję też Towarzystwu Sherlocka Holmesa, które (dotychczas) okazywało mi wyrozumiałość i wsparcie, a zwłaszcza jednej jego członkini – doktor Marinie Stajic, która w Izbie Gmin dzieliła się ze mną wiedzą z dziedziny toksykologii sądowej. Mój agent – „agent roku” – Robert Kirby wpadł na pomysł, żebym napisał tę książkę, a Malcolm Edwards z wydawnictwa Orion okazał niebywałą cierpliwość, potrzebowałem bowiem ośmiu lat na skończenie pracy. I wreszcie, ponad wszystko, docenić muszę geniusz Arthura Conan Doyle’a, z którego dziełami zetknąłem się po raz pierwszy jako szesnastolatek i który natchnął mnie do podjęcia własnej pracy twórczej. Pisanie niniejszej powieści sprawiło mi wiele radości i mam nadzieję, że udało mi się nawiązać do tradycji oryginału.

12, 13, 14 ASH

1
Marszand z Wimbledonu

Grypa to rzecz przykra – zauważył Sherlock Holmes – ale z pewnością masz rację, sądząc, że z pomocą twojej żony dzieciak wkrótce wróci do zdrowia.
– Mam taką nadzieję – odrzekłem i umilkłem, spoglądając nań w zdumieniu szeroko otwartymi oczyma. Filiżanka herbaty zawisła w połowie drogi do moich ust, lecz zaraz odstawiłem ją na stolik z taką mocą, że omal nie spadła ze spodka.
– Na Boga, Holmesie! – wykrzyknąłem. – Czytasz w moich myślach. Słowo daję, nie wypowiedziałem ani jednego zdania na temat dziecka i jego choroby. Wiesz, że moja żona wyjechała – łatwo to wydedukować, skoro w ogóle się tu zjawiłem. Jednakże nie wspomniałem jeszcze o przyczynie jej nieobecności i pewien jestem, że w moim zachowaniu nie było niczego, co mogłoby się stać dla ciebie wskazówką.
Słowa te padły w jednym z ostatnich dni listopada roku 1890. Bezlitosna zima przypuściła wczesny atak na Londyn, mróz zdawał się ścinać nawet płomyki gazowych latarń, a ich wątły blask tonął w nieskończonych tumanach mgły.
Ludzie sunęli chodnikami niczym duchy, z pochylonymi głowami i zasłoniętymi twarzami, a dorożki mijały ich w pędzie, jakby koniom spieszno było do ciepłej stajni. Miło było siedzieć w domu, przy kominku, wdychając znajomą woń tytoniu w poczuciu, że wszystko – a zwłaszcza kompletny chaos przedmiotów, którymi otaczał się mój przyjaciel – jest na swoim miejscu.
Z radością przyjąłem zgodę Holmesa, gdym telegraficznie powiadomił go, że chciałbym zatrzymać się u niego na krótko. Moja praktyka mogła przez jakiś czas egzystować beze mnie. Byłem sam. Co więcej, zamierzałem czuwać przy moim przyjacielu, póki nie wróci do sił. Holmes bowiem celowo głodził się przez trzy dni i trzy noce, nie przyjmując ani wody, ani pokarmu, aby przekonać pewnego wyjątkowo okrutnego i mściwego złoczyńcę, że jest bliski śmierci. Podstęp udał się nadzwyczajnie i przestępca był teraz w zręcznych rękach inspektora Mortona z Yardu. Ja jednak niepokoiłem się o kondycję Holmesa i uznałem, że należy być przy nim, póki jego organizm nie zacznie działać normalnie.
Z przyjemnością patrzyłem więc, jak zasiada do wielkiego talerza babeczek z fiołkowym miodem i śmietanką, biszkoptu oraz herbaty – wszystko to przyniosła nam na tacy niezawodna pani Hudson. Holmes istotnie wracał do sił: zagłębiony w wielki fotel w dość swobodnej pozie i ubrany w szlafrok ogrzewał stopy przy palenisku. Jak zawsze był osobnikiem o szczupłej, by nie rzec wychudłej fizjonomii, smukłym nosie i bystro spoglądających oczach, ale teraz przynajmniej jego cera przybierała na powrót zdrową barwę, a głos i zachowanie mego przyjaciela wskazywały nieomylnie, że prawie wrócił do siebie.
Powitał mnie ciepło, a gdy siadałem naprzeciwko niego, ogarnęło mnie osobliwe uczucie – jakbym właśnie ocknął się ze snu. Było tak, jak gdyby wydarzenia ostatnich dwóch lat nigdy nie zaszły, jakbym nie spotkał mojej ukochanej Mary, nie poślubił jej i nie przeniósł się wraz z nią do nowego domu w Kensington, nabytego za pieniądze ze sprzedaży pereł z Agry. Poczułem się znowu jak kawaler dzielący z Holmesem mieszkanie oraz emocje towarzyszące rozwiązywaniu kolejnej zagadki.
Przyszła mi do głowy myśl, iż być może on wolałby, żeby tak właśnie było. Holmes rzadko wypowiadał się na temat moich spraw rodzinnych. Gdy brałem ślub, przebywał za granicą, i już wtedy zastanawiałem się, czy to aby na pewno zbieg okoliczności. Nieuczciwością byłoby twierdzić, że temat mego ożenku był dla nas tabu, ale panowało między nami milczące porozumienie – po prostu nie rozmawialiśmy o nim. Holmes widział przecież, jak bardzo jestem szczęśliwy i zadowolony z nowego życia, a naturalna szczodrość charakteru nie pozwalała mu odczuwać zazdrości.
Gdy stawiłem się w jego mieszkaniu, spytał, rzecz jasna, o zdrowie pani Watson, ale nie domagał się szczegółowych informacji, a ja nie spieszyłem się z ich zdradzaniem – tym bardziej więc zdumiały mnie jego słowa.
– Patrzysz na mnie jak na sztukmistrza! – zauważył ze śmiechem Holmes. – Wnoszę stąd, że porzuciłeś lekturę dzieł Edgara Allana Poe.
– Masz na myśli jego detektywa, Dupina? – spytałem.
– I jego metodę śledczą, którą nazwał wnioskowaniem. Jego zdaniem możliwe było odczytanie najskrytszych myśli danej osoby, nawet gdy ta nie wypowiedziała ani słowa. Wystarczyła mu ponoć analiza jej ruchów czy choćby drgnienia brwi. W swoim czasie koncept ten zrobił na mnie wielkie wrażenie, lecz zdaje mi się, że ty nim wzgardziłeś…
– I zapewne zaraz za to zapłacę – przytaknąłem. – Ale czy poważnie chcesz mi wmówić, Holmesie, że obserwując moje zachowanie nad talerzem ciastek, wydedukowałeś prawdę o chorym dziecku, którego nawet nie znasz?
– I nie tylko to – odparł Holmes. – Powiem ci jeszcze, że właśnie wróciłeś z okolic wiaduktu Holborn i że opuściliście dom w pośpiechu, a mimo to spóźniliście się na pociąg. Być może przyczyną tego wszystkiego jest fakt, że brakuje wam w tej chwili służącej.
– O nie, Holmesie! – wykrzyknąłem. – Tego już za wiele!
– Czyżbym się mylił?
– Nie. Masz słuszność, co do joty. Ale jak to możliwe…?
– Sprawa jest oczywista: obserwacja i dedukcja, wzajemnie się uzupełniające. Gdybym ci wyjaśnił szczegóły, przekonałbyś się, że to dziecinnie proste.
– Mimo wszystko nalegam, abyś to uczynił.
– Zgoda. Skoro byłeś tak miły i zjawiłeś się z wizytą, chyba nie mogę ci odmówić – odrzekł Holmes i ziewnął dyskretnie. – Zacznij my może od okoliczności twojego przybycia. Jeśli mnie pamięć nie myli, zbliża się druga rocznica waszego ślubu, czyż nie?
– W rzeczy samej, Holmesie. To już pojutrze.
– Jest to zatem dość niezwykła pora na rozstanie z żoną. Jak sam powiedziałeś, fakt, że postanowiłeś zostać u mnie na dłużej, sugeruje, iż miała bardzo poważny powód, by wyjechać. Jakiż to powód? O ile pamiętam, panna Mary Morston – bo takie dawniej nosiła nazwisko – przybyła do Anglii z Indii i nie miała tu ani rodziny, ani przyjaciół. Najęła się więc do pracy jako guwernantka; jej opiece powierzono syna niejakiej pani Cecilowej Forrester z Camberwell. Naturalnie właśnie tam się poznaliśmy. Pani Forrester była bardzo łaskawa dla swej guwernantki, wsparła ją w potrzebie, toteż wyobrażam sobie, że i dziś łączą je bliskie stosunki.
– W rzeczy samej.
– Wobec tego, jeśli ktokolwiek mógł skłonić twoją żonę do opuszczenia domu, to najprawdopodobniej właśnie ona. Ciekawe zatem, jaka mogła być przyczyna nagłego wezwania. W tak chłodne dni nietrudno skojarzyć, że chodzi o chorobę dziecka. Nie wątpię bowiem, że przyjazd dawnej guwernantki wielce podniósłby chłopca na duchu.
– Dziewięciolatka imieniem Richard – uzupełniłem. – Ale skąd pewność, że chodzi o grypę, a nie rzecz zgoła poważniejszą?
– Gdyby rzecz była poważniejsza, niewątpliwie sam chciałbyś zbadać chorego.
– Jak dotąd twoje rozumowanie było pod każdym względem logiczne – przyznałem. – Ale nie wyjaśniło mi jeszcze, w jaki sposób odgadłeś, że właśnie w tym momencie moje myśli zwróciły się ku tym sprawom.
– Wybacz mi, drogi Watsonie, ale jesteś dla mnie jak otwarta księga, a każdy twój ruch jest jak przewrócenie kolejnej karty. Gdy tak siedziałeś, popij ając herbatę, zauważyłem, że zerkasz ukradkiem na gazetę leżącą tuż obok, na stoliku. Dostrzegłeś nagłówek i wtedy sięgnąłeś, by odwrócić gazetę na drugą stronę. Dlaczego? Może wzburzyło cię doniesienie o katastrofie kolejowej w Norton Fitzwarren sprzed kilku tygodni? Dziś opublikowano pierwsze wyniki śledztwa w sprawie śmierci dziesięciorga pasażerów. To oczywiste, że akurat taki artykuł najmniej pragnąłbyś przeczytać wkrótce po tym, jak odwiozłeś żonę na dworzec kolejowy.
– Istotnie, przypomniał mi o jej wyjeździe – przytaknąłem. – Skąd jednak myśl o chorobie dziecka?
– Gdy tylko przełożyłeś gazetę, twoje spojrzenie padło na dywan tuż obok biurka i wtedy spostrzegłem wyraźnie, że uśmiechasz się do siebie. To oczywiste, wszak właśnie tam kładłeś zawsze swą torbę lekarską i twierdzę, że właśnie to skojarzenie przypomniało ci o przyczynie wyjazdu żony.
– Wszystko to tylko domysły, Holmesie – broniłem się. – Wspomniałeś na przykład o wiadukcie Holborn. A przecież mogłem odwiedzić dowolny z londyńskich dworców.
– Dobrze wiesz, że nie pochwalam zgadywanek. Niekiedy należy łączyć punkty dowodów delikatną linią wyobraźni, ale to nie to samo. Pani Forrester mieszka w Camberwell. Londyńska Kolej Chatham i Dover utrzymuje regularne połączenia właśnie z dworca przy wiadukcie Holborn. Uznałbym to za logiczny punkt wyjścia, nawet gdybyś nie ułatwił mi zadania, stawiając walizkę przy drzwiach. Tak się bowiem składa, że i z mojego fotela widać doskonale kwit przechowalni bagażu na stacji Holborn.
– A pozostałe fakty?
– Mówisz o tym, że zostaliście bez służącej i że w pośpiechu wyszedłeś z domu? Dowodem na jedno i drugie jest smuga czarnej pasty na twoim lewym mankiecie. Czyściłeś buty, Watsonie, i to dość pobieżnie. Co więcej, w pośpiechu zapomniałeś rękawiczek…
– Pani Hudson przyjęła ode mnie płaszcz. Możliwe, że wzięła i rękawiczki.
– Wobec tego, dlaczego uścisnąłem na powitanie tak zimną dłoń? Nie, Watsonie, każdy szczegół twej wizyty zdradza oznaki dezorganizacji.
– Nie pomyliłeś się w żadnym detalu – przyznałem. – Zdradź mi jednak, Holmesie, rozwiązanie ostatniej zagadki. Skąd pewność, że moja żona spóźniła się na pociąg?
– Gdy tylko wszedłeś, poczułem od twojego ubrania mocną woń kawy. Czy piłbyś ją, wiedząc, że wkrótce wpadniesz do mnie na herbatę? Uznałem więc, że spóźniliście się na pociąg i byliście zmuszeni pozostać na stacji dłużej, niż się spodziewałeś. Zostawiłeś więc walizkę w przechowalni bagażu i poszedłeś z żoną do kawiarni. Może do Lockharta? Podobno serwują tam nadzwyczajną kawę.
Milczeliśmy przez krótką chwilę, a potem wybuchnąłem śmiechem.
– No cóż, Holmesie – rzekłem wreszcie – widzę, że nie ma powodu niepokoić się o twoje zdrowie. Jesteś równie niesamowity jak zawsze.
– Zagadka była banalna – odparł detektyw, leniwym ruchem dłoni zbywając komplement. – Ale niewykluczone, że za chwilę staniemy przed ciekawszym wyzwaniem. Trzasnęły frontowe drzwi, jeżeli się nie mylę…
I rzeczywiście, po chwili zjawiła się po raz drugi pani Hudson, prowadząc ze sobą nieznanego nam mężczyznę, który wkroczył do salonu tak, jakby z tremą wychodził na scenę londyńskiego teatru. Ubrany był dość oficjalnie, w ciemny frak, koszulę ze stójką i białą muchą oraz kamizelkę. Na ramiona zarzucił czarny płaszcz, a na nogach miał skórzane buty. W jednej dłoni ściskał białe rękawiczki, a w drugiej palisandrową laskę o srebrnej gałce i końcówce. Miał zaskakująco długie włosy, zaczesane do tyłu ponad wysokim czołem; nie nosił ani brody, ani wąsów. Blada cera i nieco zbyt pociągła twarz nie pozwalały nazwać go prawdziwie przystojnym. Oceniłem, że może mieć trzydzieści pięć wiosen, choć powaga w zachowaniu, a także wyraźna niechęć do wizyty, którą postanowił nam złożyć, zdecydowanie dodawały mu lat. Natychmiast przypomniałem sobie pewien typ pacjentów, których przyjmowałem: nie byli w stanie uwierzyć, że podupadają na zdrowiu, póki nie przekonały ich o tym wyraźne objawy. To właśnie oni zawsze chorowali najciężej, śmiertelnie. I z równą niechęcią stanął przed nami ów gość. Zatrzymał się tuż za progiem i rozglądał niespokojnie, a tymczasem pani Hudson wręczyła memu przyjacielowi jego wizytówkę.
– Pan Carstairs – przeczytał Holmes. – Proszę, zechce pan spocząć.
– Proszę wybaczyć, że zjawiam się w taki sposób… niespodziewany i niezapowiedziany – odezwał się Carstairs tonem raczej wytwornym i oschłym, wciąż unikając spojrzenia nam prosto w oczy. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie zamierzałem tu przyjść. Mieszkam w Wimbledonie, niedaleko parku. Wybieram się dziś do opery, choć nie mam szczególnej ochoty na Wagnera. Właśnie wracam z klubu, gdzie spotkałem się z moim księgowym, którego znam od lat i uważam dziś za swego przyjaciela. Gdy opowiedziałem mu o swoich kłopotach, o poczuciu osaczenia, które czyni moje życie tak straszliwie trudnym, wspomniał mi o panu i poradził, bym zasięgnął pańskiej opinii. Tak się składa, że klub znajduje się w pobliżu, więc uznałem, że najlepiej będzie udać się wprost do pana.
– Z radością poświęcę panu uwagę – odparł Holmes.
– A kim jest ten dżentelmen? – spytał gość, spoglądając na mnie.
– To doktor John Watson, mój najbliższy doradca. Zapewniam, że z czymkolwiek przychodzi pan do mnie, może pan o tym mówić i w jego obecności.
– Doskonale. Jak pan już wie, nazywam się Edmund Carstairs, a z zawodu jestem marszandem. Współposiadam galerię sztuki Carstairs i Fitch przy Albemarle Street, działającą od sześciu lat. Specjalizujemy się w dziełach wielkich mistrzów, głównie z końca ubiegłego i z początku tego wieku, takich jak Gainsborough, Reynolds, Constable i Turner. Ich obrazy, z pewnością doskonale panu znane, osiągają dziś najwyższe ceny. W tym tygodniu sprzedałem na przykład dwa portrety van Dycke’a; prywatny nabywca zapłacił za nie dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Nasza spółka radzi sobie doprawdy znakomicie, mimo licznej konkurencji nowych – i, ośmielę się dodać, marniejszych – galerii przy sąsiednich ulicach. Przez lata budowaliśmy reputację statecznych i solidnych marszandów. Wśród naszych klientów wielu jest arystokratów, toteż zakupione u nas dzieła zdobią dziś ściany najprzedniejszych rezydencji kraju.
– Przedstawi pan swego wspólnika, pana Fincha?
– Tobias Finch jest starszy ode mnie, ale jesteśmy równorzędnymi partnerami w firmie. Jeśli w czymkolwiek się różnimy, to chyba jedynie w tym, że Tobias jest znacznie ostrożniejszy i bardziej konserwatywny. Ja na przykład bardzo się interesuję nowościami z kontynentu – mam tu na myśli przede wszystkim malarzy znanych dziś jako impressionistes, choćby takich jak Monet czy Degas. Ledwie tydzień temu zaoferowano mi pejzaż nadmorski Pissarra, moim zdaniem przepiękny i pełen barw. Niestety, mój wspólnik był odmiennego zdania. Dla niego tego typu prace to bohomazy, lecz choć prawdą jest, że z bliska niektóre kształty wydają się niewyraźne, to przecież nie o to chodzi – ja jednak nie umiem tego wytłumaczyć panu Finchowi. Jednak nie zamierzam nudzić was wykładem o sztuce, panowie. Rzecz w tym, że jesteśmy dość tradycyjną galerią i – przynajmniej na razie – taką pozostaniemy.
Holmes skinął głową.
– Proszę kontynuować.
– Panie Holmes, dwa tygodnie temu zauważyłem, że jestem obserwowany. Ridgeway Hall, bo taką nazwę nosi mój dom, stoi przy wąskiej alejce, na której końcu znajdują się domy biedoty – to nasi najbliżsi sąsiedzi. Wokół nas ciągną się łąki należące do gminy, a z gotowalni mam widok na park. I właśnie stamtąd we wtorkowy poranek spostrzegłem człowieka stojącego na lekko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Natychmiast uderzył mnie nadzwyczajny bezruch tej postaci. Mężczyzna stał za daleko, bym mógł zobaczyć wyraźnie jego twarz, ale powiedziałbym, że wyglądał na obcokrajowca. Miał na sobie płaszcz z wywatowanymi ramionami, zdecydowanie nie angielskiego kroju. Powiem więcej, w zeszłym roku byłem w Ameryce i gdybym miał zgadywać, rzekłbym, że właśnie stamtąd przybył ów nieznajomy. Ale najbardziej uderzyło mnie – z przyczyn, które za chwilę wyjaśnię – to, że człowiek ten miał na głowie charakterystyczną, płaską czapkę, nazywaną przez niektórych cyklistówką albo kaszkietem. Ów szczegół, a także specyficzna postawa nieznajomego z początku przykuły moją uwagę, a zaraz potem wyprowadziły mnie z równowagi. Przysięgam, że nawet strach na wróble nie stałby tak nieruchomo jak on. Kropił deszcz niesiony wiatrem ponad łąką, a on nic sobie z tego nie robił. Wpatrywał się w okno mego domu. Powiadam panu, jego ciemne oczy przewiercały mnie na wskroś. Wytrzymałem ich spojrzenie przez minutę, może dłużej, a potem poszedłem na śniadanie. Zanim jednak zacząłem jeść, posłałem pomywacza, żeby sprawdził, czy ów człowiek jeszcze tam jest. Chłopak zameldował mi, że już go nie ma.
– Osobliwy przypadek – zauważył Holmes. – Nie wątpię, że Ridgeway Hall to piękny gmach. Ktoś, kto zwiedzał okolicę, mógł uznać go za godzien uwagi.
– I ja o tym pomyślałem. Jednakże kilka dni później ujrzałem nieznajomego po raz drugi, w Londynie. Właśnie wyszliśmy z żoną z teatru Savoy, a on stał po drugiej stronie ulicy, ubrany w ten sam płaszcz i kaszkiet. Być może, panie Holmes, nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie to, że i tym razem stał absolutnie nieruchomo wśród tłumu przechodniów, niczym skała pośrodku bystrego nurtu rzeki. Niestety, i tam nie dostrzegłem wyraźnie jego twarzy, bo choć stał w pełnym blasku ulicznej latarni, cień daszka przesłaniał jego rysy niczym welon. Możliwe, że celowo wybrał to miejsce.
– Mimo wszystko jest pan pewny, że to ten sam człowiek?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
– Czy pańska żona także go widziała?
– Nie. A ja nie chciałem jej niepokoić, wspominając o tej sprawie. Powóz już na nas czekał; natychmiast odjechaliśmy.
– Nadzwyczaj ciekawe – mruknął Holmes. – W zachowaniu owego człowieka całkiem brakuje sensu. Staje pośrodku łąki albo tuż pod latarnią. Z jednej strony czyni więc wszystko, by go dostrzeżono, z drugiej zaś – nie próbuje nawiązać z panem kontaktu.
– Owszem, spróbował – odparł Carstairs. – I to już następnego dnia, gdy wcześniej wróciłem do domu. Mój przyjaciel Finch został w galerii, zajęty katalogowaniem kolekcji rysunków i akwafort Samuela Scotta. Nie potrzebował mnie, a ja czułem się nieswojo, wspominając owego nieznajomego obserwatora, dlatego tuż przed piętnastą byłem już z powrotem w Ridgeway Hall. I dobrze się stało, ponieważ intruz właśnie zbliżał się do frontowych drzwi mojego domu. Zawołałem, a wtedy odwrócił się i mnie zobaczył. Puścił się biegiem w moją stronę i byłem pewny, że zaatakuje – uniosłem nawet laskę w obronnym geście. On jednak nie uciekł się do przemocy. Zatrzymał się tuż przede mną i wtedy dopiero zobaczyłem jego twarz: wąskie usta, ciemnobrązowe oczy oraz siną, świeżą bliznę po kuli, przecinającą jego prawy policzek. Wyraźnie czułem alkohol w jego oddechu. Nie powiedział ani słowa, tylko uniósł w górę liścik i wcisnął mi go do ręki. A potem, zanim zdążyłem go zatrzymać, uciekł.
– Cóż to za liścik? – spytał Holmes.
– Mam go tu.
Marszand wyjął kwadratowy arkusz papieru złożony na czworo i wręczył go Holmesowi, który ostrożnie rozłożył wiadomość.
– Podasz mi lupę, Watsonie? – Gdy ją dostał, zwrócił się znów do Carstairsa: – Nie było koperty?
– Nie.
– Moim zdaniem to niezwykle znaczący fakt. Ale spójrzmy…
Na kartce widniało tylko pięć słów, napisanych dużymi literami.
KOŚCIÓŁ MATKI BOŻEJ. JUTRO. POŁUDNIE.
– To angielski papier – zauważył Holmes. – Choć może intruz pochodził z zagranicy. Zauważ, Watsonie, że pisał dużymi literami. Jak sądzisz, dlaczego?
– Aby ukryć własny charakter pisma – odrzekłem.
– Możliwe. Jednakże, skoro nigdy wcześniej nie korespondował z panem Carstairsem i raczej na pewno nie napisze doń ponownie, wydaje się, że kwestia charakteru pisma nie ma tu żadnego znaczenia. Liścik był złożony, gdy go panu wręczono, panie Carstairs?
– Nie, chyba nie. Sam go później złożyłem.
– Z każdą chwilą sytuacja staje się jaśniejsza. Ten kościół, o którym pisze nieznajomy, pod wezwaniem Matki Bożej… Rozumiem, że to w Wimbledonie?
– Tak, przy Hothouse Lane – odparł Carstairs. – Ledwie o kilka minut spacerem od mojego domu.
– I w tym posunięciu brakuje logiki, nie sądzi pan? Nieznajomy mężczyzna chce z panem porozmawiać. Informuje o tym, wręczając panu liścik, ale się nie odzywa. Ani jednym słowem.
– Przypuszczam, że chciał pomówić ze mną na osobności. Tak się złożyło, że parę minut później z domu wyszła moja żona, Catherine. Wcześniej stała przy oknie w jadalni, skąd świetnie widać podjazd, i była świadkiem całego zdarzenia. Spytała: „Kto to był?”. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia. „A czego chciał?” Wtedy pokazałem jej list. Orzekła, że pewnie chodzi o pieniądze. „Przyjrzałam mu się zza szyby. Podejrzany jegomość. W zeszłym tygodniu na łąkach obozowali Cyganie, to pewnie jeden z nich. Edmundzie, nie możesz tam pójść”. „Nie martw się, moja droga”, odpowiedziałem. „Nie zamierzam spotykać się z tym człowiekiem”.
– Uspokoił pan żonę – mruknął Holmes – a następnie stawił się pan w kościele o wyznaczonej porze.
– W rzeczy samej. Zabrałem ze sobą rewolwer, ale nie zastałem tam nieznajomego. Nasz kościół jest raczej zaniedbany i panował w nim nieprzyjemny chłód. Przez godzinę spacerowałem po kamiennej posadzce, nim powróciłem do domu. Od tamtej pory intruz już się nie odezwał i nie pojawił, ale jakoś nie mogę o nim zapomnieć.
– Ponieważ zna pan nieznajomego – uzupełnił mój przyjaciel.
– Tak jest, panie Holmes. Trafił pan w sedno. Rzeczywiście, przypuszczam, że znam tożsamość tego osobnika, wyznaję jednak, że nie bardzo pojmuję tok rozumowania, który przywiódł pana do takiego wniosku.
– Moim zdaniem to prawie oczywiste – odparł Holmes. – Widział go pan tylko trzy razy. Wyznaczył panu spotkanie, ale się nie pojawił. Z pańskiej opowieści absolutnie nie wynika, by człowiek ten stanowił zagrożenie, mimo to rozpoczął pan swą wizytę od wyznania o kłopotach, o poczuciu osaczenia, a na spotkanie z tajemniczym mężczyzną wybrał się pan pod bronią. Przypomnę tylko, że wciąż jeszcze nie wyjaśnił nam pan znaczenia pewnego detalu: kaszkietu.
– Wiem, kim jest ten człowiek. Wiem, czego chce. I przeraża mnie to, że podążył za mną do Anglii.
– Z Ameryki?
– Tak.
– Panie Carstairs, pańska historia jest niezmiernie interesująca i jeśli tylko ma pan dość czasu, nim rozpocznie się spektakl operowy, albo jeśli jest pan skłonny darować sobie uwerturę, chyba byłoby najlepiej, gdyby zechciał pan opowiedzieć nam ją do końca. Wspomniał pan, że przed rokiem odwiedził Amerykę. Czy to wtedy poznał pan człowieka w kaszkiecie?
– Nigdy go nie spotkałem. Ale to z jego powodu wybrałem się do Nowego Świata.
– Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym zapalił fajkę? Na pewno? Zatem proszę zabrać nas w tę podróż i opowiedzieć o sprawach, które zawiodły pana aż za Atlantyk. Zawsze sądziłem, że ktoś taki jak marszand raczej nie ma wrogów. Pan jednak, jak się zdaje, sprawił sobie groźnego oponenta.
– W rzeczy samej. Mój przeciwnik nazywa się Keelan O’Donaghue i jak mi Bóg miły, żałuję, że to nazwisko w ogóle dotarło do moich uszu.
Holmes sięgnął po perski pantofel, w którym trzymał zapas tytoniu, i zaczął nabijać fajkę. Edmund Carstairs zaś zaczerpnął tchu i opowiedział nam taką oto historię…

 
Wesprzyj nas