Losy matki i córki oraz innych mieszkanek kamienicy splatają się z burzliwą historią Lwowa i całej Ukrainy.


W centrum Lwowa stoi stara kamienica, którą zdobi jeden z najpiękniejszych witraży, ogromne, delikatne dzieło sztuki.

Mikołaj, doświadczony artysta, dokonuje renowacji szklanego arcydzieła. Pomaga mu w tym młoda dziewczyna, mieszkanka kamienicy, wyraźnie zafascynowana dojrzałym mężczyzną, od którego pragnie się uczyć. Mikołaj wie o niej więcej, niż mogłaby przypuszczać. Przed laty darzył głęboką miłością jej matkę.

Dawne uczucie odżywa w relacji z młodziutką uczennicą, bo przeszłości i teraźniejszości w tym mieście wspomnień nie dzieli żadna granica.

Dom z witrażem to niezwykły debiut, poruszająca opowieść o kobietach, które w kraju walczących mężczyzn toczą własne prywatne wojny, w których muszą ocalić sens najważniejszych wartości.

„Słoniowska potrafi fascynująco opowiadać, pozwala też wniknąć w rzeczywistość ukraińską. To zaskakujące literackie odkrycie i szansa na odświeżenie naszej literatury”.
– Justyna Sobolewska

„Miasto kobiecych tajemnic i Historia, którą autorka wciąż interpretuje na nowo. Żanna Słoniowska zaskakuje i uwodzi”.
– Jarosław Czechowicz

Żanna Słoniowska (ur. w 1978 roku we Lwowie) – Ukrainka o polskich korzeniach. Jest dziennikarką i tłumaczką, mieszka w Krakowie, pisze po polsku. O swojej powieści mówi:
„W trakcie pisania tej książki krew przelana za wolną Ukrainę była fikcją. Niestety w lutym 2014 roku przestała nią być”.

Słoniowska pisze subtelnie i pięknie – każdy wyraz wyczarowuje obrazy, podobnie jak tytułowy witraż, który rzuca kolorowe światła.

– Sylwia Chutnik

Książka zdobyła I miejsce w konkursie To się musi powieść zorganizowanym przez wydawnictwo Znak Literanova

Żanna Słoniowska
Dom z witrażem
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 lutego 2015


Słowo „mama” nie jest dla mnie obrazkiem, jest dźwiękiem. Zaczyna się w brzuchu, przez płuca i krtań ciągnie do tchawicy i utyka w gardle. Jesteś totalnym beztalenciem muzycznym, zwykła powtarzać, więc nigdy nie śpiewam. Mimo to głos, który rodzi się w moich wnętrznościach, jest jej głosem, mezzosopranem. Rzecz w tym, że kiedy siedziałam w jej brzuchu, wydawało mi się, że ten głos należy do mnie, a gdy wyszłam, okazało się, że jest tylko jej. Ta nasza muzyczna oddzielność trwała jedenaście lat, aż do jej śmierci. Później długo nie było nic, ani dźwięków, ani kolorów, jedynie dziura na wylot w okolicy łopatki. A gdy w końcu urosłam, wyszło na jaw, że teraz to ona siedzi w moim brzuchu. Teraz ona nic nie widzi. Znów jest tylko głosem, pięknym mezzosopranem. A ja na próżno staję przed lustrem, otwieram usta i próbuję go z siebie wydobyć.

Śmierć

W dniu śmierci jej głos brzmiał donośnie i zagłuszał wiele innych, hałaśliwych dźwięków. Ale śmierć, ta śmierć, była nie dźwiękiem, tylko kolorem. Jej ciało przynieśli do domu zawinięte w wielką, niebiesko-żółtą flagę – flagę państwa, które nie istniało jeszcze na żadnej mapie świata. Było nią otulone szczelnie, niczym egipska mumia, w jednym zaś miejscu na powierzchnię przebijała się ciemna krwawa plama. Kiedy stałam i przyglądałam się tej plamie, dopadło mnie wrażenie, że zaszła tu jakaś pomyłka. W szkole tłumaczono nam, że wszystkie flagi są czerwone, ponieważ zbroczyła je krew bohaterów.
Opowiadano nam historyjkę o zakatowanym robotniku, który wyszedł na ulicę walczyć o swoje prawa z flagą białą, ale gdy padły strzały żandarmów, krew zabarwiła materiał na czerwono. Później wszystko się pozmieniało, wiedziałam już, że kolor czerwony częściej niósł terror niż wyzwolenie. A mimo to, gdy stałam nad ciałem Mamy, nie mogłam nie myśleć, że czerwony pasowałby bardziej.
Flaga czerwona była podniosła i tragiczna, a niebiesko-żółta – luzacka i kiczowata. Przypominała upalny letni dzień i wiejski odpoczynek w polu. Mama mówiła, że błękitny to niebo, a żółty kłosy zboża. W różnych momentach życia nachodzą człowieka dziwne, niekiedy bardzo niestosowne myśli. Gdyby Mama dowiedziała się, o czym myślałam wtedy, byłaby zbulwersowana. Dlatego w następnym momencie, gdy faceci, którzy przynieśli ją do domu, rozwinęli flagę, aby nam pokazać szarpaną ranę w okolicy łopatki, przestałam się koncentrować na kolorach i zaczęłam myśleć o skórze.
Mama zwykła rozbierać się przed wysokim lustrem, ani trochę się mnie nie krępując, a potem stała nago, wpatrując się w siebie i nieraz przy tym śpiewając. Siadałam wtedy nieopodal i głaskałam wzrokiem jej białą piegowatą skórę, jej małe jędrne piersi, jej długie, obrośnięte rudymi włoskami nogi. Była moją prywatną Królową Śniegu, a także wszystkimi naraz rozebranymi Wenus i ubranymi Madonnami ze stojących na półkach albumów o sztuce. Jej ciało mówiło o tym, że jest duchem, i byłoby doskonałe, gdyby nie pewien mankament. Na plecach, w okolicy lewej łopatki, kryło się atłasowobiałe zagłębienie wielkości liścia klonowego – jedyny fragment jej skóry, który był zupełnie pozbawiony piegów i wyglądał jak nierówno przyszyta łata. Rozumiałam, że była to ułomność, ale właśnie ją kochałam najbardziej. Często pytałam Mamę, skąd się wzięła. Ślad po wrogim pocisku, odpowiadała ze śmiechem. Gdy byłam bardzo mała, brałam tę odpowiedź serio i wyobrażałam sobie, jak wrogowie naszego ustroju ścigali ją ciemnym wieczorem, szczuli psami, jak ukryła się w budce telefonicznej, jak kula, przechodząc przez szkło, rozsadziła je na tysiąc ostrych, lśniących ułamków, pod gradem których jej ciało musiało bezwładnie osunąć się na ziemię.
Prawda jednak była inna: gdy Mama była jeszcze dziewczynką, na jej plecach rozrósł się łańcuch pieprzyków – coś na kształt znamion, które Gorbaczow miał na czole – i lekarze postanowili go wyciąć. W ten sposób powstał atłasowy dołek.
Gdy więc jej ciało, owinięte flagą ukraińską, przyniesiono do domu i odsłonięto przed naszymi oczyma, moja druga myśl dotyczyła tego właśnie fragmentu jej skóry. Prawdziwy pocisk trafił w prawą, zwyczajnie piegowatą łopatkę, i nie mogłam przestać zrozumiałam, że w ten sposób przyczynił się do powstania pewnej symetrii: atłasowy dołek po lewej i dziura na wylot po prawej. Ta moja myśl – tak jak i tamta z flagą – z pewnością nie pasowała do sytuacji. Stałam więc spięta i nieruchoma w pokoju, gdzie mimo jaskrawego słońca zapalono wszystkie lampy, i próbowałam wyeliminować wszystkie niestrawne skojarzenia. Doprowadziło to do powstania w mojej głowie całkiem pustego, białego odcinka – podobnego do tamtego wgłębienia bez piegów na skórze, nie wiedziałam tylko, czy w prawej, czy lewej półkuli mojego mózgu.
Był lipiec 1988 roku, moja matka zginęła w nierównej walce z totalitaryzmem sowieckim.
W dniu jej pogrzebu wydawało się, że dźwięki orkiestry wojskowej rozsadzą ozdobne niczym torty fasady kamienic na naszej ulicy. Pierwsze nuty otworzyły wiele okien, w których ukazały się twarze ludzi czekających na trzęsienie ziemi lub podobną nieprzyjemność.
– Święto to dla mnie dźwięki orkiestry dętej – zawsze mówiła Mama, kiedy pierwszego maja lub siódmego listopada przebijałyśmy się przez stojące w centrum kordony milicyjne do naszego miejsca na trybunie. Tamte pochody były jedynymi masowymi zgromadzeniami, które nie wywoływały we mnie panicznego lęku. Były na nich balony, chorągiewki, a przede wszystkim niepodważalny, z góry ustanowiony ład. Co innego dzisiejszy tłum. Gdyby się zaczął potop, taki biblijny, wyglądałoby to podobnie. Też nie byłoby gdzie uciekać. Stałam przy zamkniętym oknie na pierwszym piętrze, a ludzki potok wzbierał coraz wyżej. Na nim dryfowała otwarta trumna z Mamą w środku.
Naprzeciwko naszej kamienicy znajdował się milicyjny posterunek i kilku mundurowych tłoczyło się na okrągłym balkonie akurat na poziomie mojego okna. Co będzie, jeśli jeden z nich poderwie zaraz broń i wyceluje we mnie, myślałam. Próżne fantazje! Bez wahania umarłabym zamiast Mamy, ale dobrze wiedziałam, że na Ostatecznej Aukcji Zgonów daliby za nią jedną tuzin takich jak ja. Była wielka. Chciała umrzeć. Udało się. Rzeka nieznajomych głów ruszała się, wzdychała, szemrała.
Każdy jej ruch był sprzężony z podrygującym we mnie lękiem. Miała moc, aby mnie połknąć.
W tłumie były wyglądające na ciężarne kobiety w średnim wieku, zamotane w płaszcze do połowy łydki i szare chusty. Wiedziałam, co chowają pod ubraniami. Byli tam też mężczyźni ubrani na czarno, którym spod pach sterczały podobne do wędek kije. Domyślałam się, co to znaczy. A równocześnie nie miałam pojęcia, kim są ci ludzie i co mogliby mieć wspólnego z Mamą. Z jej mezzosopranem i kolekcją wszystkich oper świata na płytach, z jej jasną cerą i zwyczajem czytania przy jedzeniu, z jej bardzo długimi paznokciami w kształcie migdałów. Nie zapraszała ich do domu ani nie bywali na jej koncertach. Nie witali się z nią na ulicach ani nie pili razem kawy w „Ormiance”. Nie pracowali z nią ani nie przynosili maszynopisów, które należało przeczytać przez noc. A teraz przyszli i lamentują tak, jakby była gałęzią uciętą z ich drzewa! Wczoraj jakaś nieznajoma baba zadzwoniła do naszych drzwi z pytaniem, o której zacznie się pożegnanie „naszej Marianny”.
Czy oni byli winni jej śmierci?
Kategorycznie odmówiłam uczestniczenia w pogrzebie.
Stałam przy oknie do momentu, aż ostatni młodzik z wędką skrył się za rogiem budynku podobnego do okrętu transatlantyckiego, odgłosy trąbek rozpuściły się w powietrzu, a na bruku zostało kilka rozgniecionych paczek papierosów „Orbita”. Odwróciłam się od okna i poszłam grać na pianinie – nikt oprócz mnie nie nazwałby tej kakofonii graniem. Chyba że Prababka.
Ten dzień spędziłyśmy w jej pokoju, nie odzywając się do siebie ani słowem. W przerwach między ćwiczeniami słyszałam, jak drapie ścianę pożółkłymi wymanikiurzonymi palcami i jak rośnie drzewo na naszym podwórku.
Aba wróciła do domu po południu, z oczami podkrążonymi na amarantowo, w których dostrzegłam świeżo podjętą decyzję o poświęceniu mi od teraz całego swojego życia. Oto co mi opowiedziała o pogrzebie: Fala ludzi niosąca trumnę z Mamą w stronę Cmentarza Łyczakowskiego rosła w oczach. Gdy jej początek już dobijał do połowy ulicy Piekarskiej i zaczęli do niej dołączać studenci medycyny ze wszystkich po kolei gmachów uczelni, koniec wciąż wił się w okolicach placu Halickiego. Szeptano, że zastępy milicyjne już czekają koło cmentarza, ale czy to mogło jakkolwiek wpłynąć na przebieg tsunami? Mniej więcej na wysokości Muzeum Anatomii Patologicznej, gdzie od wielu lat w słoju z formaliną drzemały odporne na zmiany ustrojów ręce etatowego miejskiego kata, orkiestra zrezygnowała z Szopena. Nie grano też zwyczajnych marszy sowieckich. Stało się tak, iż trębacze zaintonowali zabronioną Czerwoną kałynę:

A my tuju czerwonu kałynu
Pidijmemo,
A my naszu sławnu Ukrainu
Hej hej, rozwesełymo!

Trąbkom wtórował narastający śpiew – dramatyczny i zły. Kobiety wyjmowały spod palt ikony i oto pobladłe od wieloletniego leżenia w piwnicach i na strychach lica świętych Jerzego i Mikołaja, a także Michała Archanioła pofrunęły do góry.
– Hańba katom Marianny! – krzyknął ktoś.
– Hańbaaaaaa! – odkrzyknęły mu tysiące gardeł.
– Czy pomścimy Mariannę?
– Przysięgamy!
Jakby na potwierdzenie tych słów mężczyźni z wędkami zaczęli ostrożnie nimi potrząsać, ujawniając przymocowane do drzewc zakazane niebiesko-żółte flagi. Kondukt postępował naprzód, nieuchronnie zbliżając się do trzech łuków głównego wejścia na cmentarz. Na prostopadłej do Piekarskiej ulicy Miecznikowa już zamknięto ruch tramwajowy, a wzdłuż całej długości cmentarnego ogrodzenia ustawiono łańcuch milicjantów osłoniętych rzędem wozów opancerzonych. Nie zważając na to, demonstracja posuwała się naprzód.
W momencie gdy niosący trumnę zrównali się z szynami, dyrygent, niski łysy pan, chyżo podniósł swoje duże dłonie do góry. Był to znak, który został odczytany w lot – ludzie zaciągnęli: Szcze ne wmerła Ukraina. Milicjanci też jakby czekali na ten moment. Posłuszni znakowi zaczęli wyszarpywać z rąk kobiet ikony, a flagi z męskich dłoni. To z kolei uruchomiło panów w czarnych kurtkach z dermy, którzy trzymali na smyczy duże wilczury – rzucili się w stronę tych, co uciekali w boczne uliczki, chowając kolorowe płachty w zanadrza i w biegu wyrzucając wędki. Złapanych pakowano do wozów.
Aba zapamiętała chłopca ze sztandarem, który szukając ucieczki, szarpnął się w stronę budki telefonicznej, ale ponieważ ktoś już był w środku, wskoczył na dach. Tam poczuł się bardzo bezpiecznie: wstawił sobie drzewce flagi między nogi i wesoło zaczął pokazywać funkcjonariuszom figi. Pan w czerni rzucił krótką komendę i po paru sekundach wytresowany pies był już na dachu budki. Jaki był finał tej scenki, Aba nie zdążyła zobaczyć – kondukt wkroczył na teren cmentarza i mijając groby Marii Konopnickiej, Iwana Franki i Salomei Kruszelnickiej, podążył do góry. Wiaczesław Czornowił, którego oczy były dziś podkrążone na czarno, całą drogę szedł równo z trumną. Pierwszy raz w życiu zdawał się nie zauważać, że jego ludzie są szczuci psami, okładani pałkami i zabierani na posterunki. Kroczył, patrząc przed siebie. Pewnie myślał o tym, że to on miał zginąć, a nie Marianna.
Na miejsce dotarli naprawdę nieliczni, przeważnie ci, którzy znali Mamę osobiście. Stąd, z pagórka, widać było zdewastowany Cmentarz Orląt, pętlę siódemki i zaciszne wille Pohulanki.
– Naród ukraiński może być dumny ze swej córki Marianny, która oddała za niego życie – podniośle powiedział Czornowił i nikomu nie przyszło do głowy wspomnieć, że Mama de facto do tego narodu nie należała.
– Ci, którzy ją zabili, myślą, że uciszyli naszą pieśń. Ale nawet dzisiaj mogli się przekonać, że brzmi coraz głośniej! – W tym momencie, jakby złośliwie przedrzeźniając jego słowa, zawyły z dołu syreny milicyjne: rozwożenie demonstrantów trwało. Na czystym lipcowym firmamencie szybował biały bocian. Dziś Mama już nie była owinięta flagą – płótnem ubroczonym we krwi przykryto ją jak prześcieradłem. Grabarze zamknęli trumnę i ostrożnie zaczęli spuszczać ją w dół. Wtedy Aba się rozpłakała. Dużo później dowiedziałam się, o czym wtedy myślała. O tym, że kobieta ciężarna staje się lżejsza, gdy wreszcie urodzi, także matka, która oddaje dziecko ziemi, zaczyna mniej ważyć. Być może z tego powodu zdołała bez niczyjej pomocy zejść krętymi ścieżkami cmentarza w dół, tam gdzie duże pomarańczowe wozy z napisem „Woda” rozlewały hojne fontanny na pobojowisko.
Jej nogi, wygięte przez reumatoidalne zapalenie stawów w szpetny łuk, szły bardziej energicznie niż zazwyczaj. Spieszyły się do mnie.
Tamtego dnia wydarzyła się jeszcze jedna rzecz – dostałam pierwszą miesiączkę. Wbrew oczekiwaniom jednak zamiast majestatycznego deszczu z purpury i karminu moją bieliznę zaznaczyły dwie skąpe i brudnobrązowe smużki. Świat wydawał się innym miejscem, niż sobie wyobrażałam.

Pudełka

Dużo później dowiedziałam się, że nie byłam jedyną dezerterką z pogrzebu Mamy. I nie chodzi bynajmniej o fałszywych przyjaciół z teatru czy jeszcze kogoś, kto się nie pojawił, ponieważ trząsł się o własną skórę. Chodzi o człowieka, który tak samo jak ja był gotów podzielić się z nią każdą kroplą własnej krwi. Chodzi o Mikołaja.
Wraz z konduktem pogrzebowym doszedł do połowy ulicy Piekarskiej, a potem niepostrzeżenie skręcił w boczną uliczkę, która przecinała najpierw Majakowskiego, a potem Zieloną. Mieszkał przy Lwa Tołstoja.
Na całej długości tej ulicy rosły stare dęby, które niczym wsporniki podtrzymywały sklepienie niewidzialnej świątyni – w jego odczuciu o wiele bardziej nadawała się do opłakiwania Marianny niż tłumny orszak zmierzający na cmentarz.
Od lat myślał o zaniedbanej willi przy Tołstoja jak o ludzkim ciele: dwupokojowe mieszkanie na parterze, które znał od urodzenia, było brzuchem; pracownia w piwnicy, parę lat temu odziedziczona po ojcu – obszarem poniżej pasa; strych, który kiedyś wyznaczył kierunek jego fascynacjom zawodowym – głową. (Było jeszcze piętro, gdzie mieściło się mieszkanie sąsiadek – to miejsce, myśląc o domu, ignorował). Już nigdy, zrozumiał nagle, nie opowie Mariannie historii, która wydarzyła się na strychu, i wydawało mu się, że pocisk snajpera zamiast jej piersi roznosi na strzępy jego głowę.
Otworzył kluczem bramę, zszedł schodami w dół, pchnął jedne, drugie i trzecie drzwi, zapalił światło, położył się na przykrytej starym pledem kanapie. Nietknięta tafla brystolu na sztalugach, ciemne jezioro winylu na adapterze, jeszcze ciemniejsze morze poobijanego fortepianu, mewie skrzydła leżących grzbietami do góry książek – wszystko było jak zawsze.
Śmierć jest jak piwnica pełna szkiców, pomyślał. Gdy umrę, w pracowni znajdą same szkice – jakbym nigdy niczego nie dokończył. I stary fortepian, na którym grałem byle jak.
Znad sufitu rozległo się głośne pukanie – ktoś na piętrze uderzał ciężkim przedmiotem w podłogę.
– Nie teraz! – krzyknął z rozdrażnieniem.
Uderzenia jednak nie cichły – miarowe, natrętne. Doliczył się dziesięciu i wrzasnął:
– Mamo, daj spokój! Nie jestem głodny!
Na jednej ze ścian pracowni wisiała fotografia młodej kobiety, w której skrzących oczach widniało przekonanie, że wkrótce dostąpi Wniebowstąpienia – to nie była Marianna.
Uderzony jakąś myślą wstał z łóżka, podszedł do ściany, zdjął fotografię i położył ją na stole. Potem przystawił drabinę do regału z książkami i zaczął ściągać z najwyższej półki obite ciemnym materiałem pudełka. W środku były posegregowane i podpisane fotografie. Wyjmował je i rzucał na stół, który wkrótce zapełnił się fragmentami twarzy en face i z profilu, dłoni i stóp – przez jakiś czas tasował zdjęcia jak karty. Po chwili przykryła je ruchoma pajęczyna popiołu z palonych przez niego papierosów.
Fotografia kobiety w pełnej gotowości do Wniebowstąpienia znalazła się w środku. Miała takie same jak on ciemne i skrzące, odrobinę za szeroko rozstawione oczy, takie same mocne i gęste włosy. Wtedy, w osiemdziesiątym ósmym, Mikołaj obcinał je na jeżyka, ale wraz z postępowaniem rozpadu imperium stawały się coraz dłuższe, podobne do długich prostych włosów matki, która lubiła sczesywać je w górę, by tworzyły coś w rodzaju jedwabistego kopca.

 
Wesprzyj nas