400 lat historii rodu warszawskich hotelarzy w pierwszym tomie sagi “Hotel Varsovie”. Rodzinne tajemnice, skrywane pasje, niepohamowane żądze, pikantne skandale, a w tle Warszawa.


Hotel Varsovie. Klątwa lutnistyWarszawa, XXI wiek. Dana Spakowski przyjeżdża do Warszawy, by z pomocą młodego prawnika odzyskać dawną rodzinną nieruchomość przy ulicy Długiej, w której niegdyś przez wieki mieścił się hotel. Nie ma pojęcia, jaką historię skrywają w sobie dawne mury.

Warszawa, XIX wiek. Eleonora Żmijewska, córka właściciela mieszczącego się przy ulicy Długiej Hotelu Varsovie, wiedzie wzorowe życie panienki z dobrego domu. Dzieląc czas między szykowne rauty i pracę dobroczynną, z drżeniem serca i lekkim niepokojem oczekuje na oświadczyny wskazanego przez rodziców kandydata do jej ręki.

Jednak wraz z nagłym i niespodziewanym samobójstwem jej ojca pogodny świat Eleonory wali się w gruzy. W obliczu grożącego hotelowi bankructwa, histerii matki i lekkomyślności brata utracjusza młoda kobieta jest jedyną nadzieją rodziny na ocalenie wielowiekowego dziedzictwa.

Warszawa, XVII wiek. Lutnista Kapeli Królewskiej Laurenty Żmij marzy o otworzeniu własnego zajazdu przy nowym warszawskim trakcie zwanym Długim. Jednak nękające miasto klęski i sprzeciw jego energicznej, stanowczej połowicy sprawiają, że mężczyzna musi odłożyć swoje plany w bliżej nieokreśloną przyszłość.

Do czasu, aż los postawi na jego drodze piękną, inteligentną i charakterną Kalinę, obdarzoną niezwykłym talentem kulinarnym młodszą siostrę żony Laurentego… Tylko czy Żmij będzie w stanie pokonać rzuconą na cały jego ród klątwę?

“Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty” to pierwszy tom obszernej, wielopokoleniowej sagi rodziny warszawskich hotelarzy. Barwne opisy i porywająca intryga przenoszą czytelnika w niezwykłą podróż przez historię wyjątkowej rodziny i wyjątkowego miasta.

***

Sylwia Zientek niezależnie od tego, czy opowiada o wieku XVII czy o czasach bardziej współczesnych, przykuwa naszą uwagę i sprawia, że przestajemy zauważać, że śledzimy losy bohaterów sprzed stuleci. Ich emocje są tak żywe jak nasze: miłości i miłostki, fochy i samobójstwa. Hotel Varsovie wciągnie nie tylko miłośników Warszawy wyłapujących miejskie smaczki, ale wszystkich tych, którzy lubią mięsiste historie. Przepadniecie w lekturze, gwarantuję!
Sylwia Chutnik

Intrygi, zbrodnie i namiętności rodu Żmijów-Żmijewskich w Warszawie czasów Wazów, Starynkiewicza oraz Anno Domini 2016. Jakie tajemnice mogli zabrać do grobu twoi przodkowie? Po lekturze Hotelu Varsovie już nic nie będzie takie samo, ani miasto, ani historia rodziny.
Grzegorz Kalinowski, autor cyklu “Śmierć frajerom”

Sylwia Zientek – autorka powieści obyczajowych i historycznych. Absolwentka Wydziału Prawa na UW i Centrum Studiów Latynoamerykańskich. Debiutowała w 2012 roku powieścią “Złudzenia, nerwice i sonaty”. Ponadto opublikowała “Próżną”, “Miraże”, “Podróż w stronę czerwieni” i “Kolonię Marusia”. Prowadzi blog Fantasmagoria, na którym zamieszcza szkice biograficzne o artystach. Pasjonatka malarstwa i muzyki.

Sylwia Zientek
Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty
seria Hotel Varsovie tom 1
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 maja 2017
 
 

Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty


Część pierwsza
Klątwa lutnisty

Stolico! Hydro wieczyście łaknąca!
Kameleonie, co od barw tysiąca
Nieokreślonej nabrałeś postaci!
Czemu się duch twój powolniej bogaci
Niż ciało? Czemu w twych mrokach się lęże
Grzech pełzający ukradkiem jak węże?
WIKTOR GOMULICKI, Z dziejów dnia

Rzeczy na świecie, odmieniając się ustawicznie według przepisanego
im od Stwórcy prawa i za koleją jedne po drugich następując,
nowymi być się zdają, chociaż już dawniej były.
JĘDRZEJ KITOWICZ, Opis obyczajów

Cudowna jest głupota tego świata! Kiedy nasz los niedomaga – często zresztą
skutkiem naszych własnych nadużyć – winimy za niepowodzenie słońce, księżyc
i gwiazdy; tak jakby człowiek był nędznikiem z konieczności, głupcem z wyroku
niebios, łotrem, złodziejem i zdrajcą za sprawą obrotów sfer, pijakiem, kłamcą
i rozpustnikiem z racji niezwalczonego wpływu planet; tak jakby całe nasze zło
brało się z boskiego dopustu. Godny podziwu wykręt łajdaczącego się człowieka
– obarczać gwiazdy odpowiedzialnością za własną koźlą naturę!
WILLIAM SHAKESPEARE, Król Lear (przeł. Stanisław Barańczak)

Początek
Liliput

Ucisz się, serce! – swoich strat
Już nie opłakuj, stroskane;
Ale wschodzący pozdrów świat
I jego jutrznie różane
ADAM ASNYK, Ucisz się, serce!

10 kwietnia 1870 roku

Dziesiątego kwietnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku właściciel jednego z najznamienitszych warszawskich hoteli – hotelu Varsovie – Jeremi Żmijewski strzelił sobie w skroń w domku myśliwskim w Puszczy Kampinoskiej, w chwili gdy jego dwudziestoletnia córka Eleonora, rozkosznie polegując w łóżku w warszawskim mieszkaniu przy ulicy Długiej, zaczęła jeść jajko na miękko.
O tym tragicznym zdarzeniu rodzina miała się dowiedzieć dopiero kilkanaście godzin później, kiedy inne zaskakujące zajście zdążyło zmienić stan wiedzy na temat pochodzenia i historii szacownego rodu Żmijewskich.
Nazajutrz po tym, jak po ponadrocznej nieobecności syn marnotrawny państwa Żmijewskich nieoczekiwanie powrócił do rodzinnego domu, panna Eleonora obudziła się z przeświadczeniem, że ten rozpoczynający się wiosenny dzień – na razie chłodny i pochmurny – będzie wyjątkowy. Tego miłego wrażenia nie zakłóciły nawet dochodzące od strony ulicy Długiej codzienny terkot katarynki – utrapienie mieszkańców, pokrzykiwania handlarzy starzyzną ani natarczywe nawoływania gazeciarzy. Żadne znaki na niebie ani na ziemi, żaden zły sen nie zwiastowały wstrząsu, który w ten kwietniowy piątek miał całkowicie odmienić spokojne, pełne wiary w boskie przeznaczenie życie dwudziestoletniej panny na wydaniu.

Gdy tylko Eleonora uświadomiła sobie, jaki jest dzień tygodnia, jej myśli pobiegły ku słynnemu maestro Saviano, wyśmienitemu gościowi hotelu Varsovie, podziwianemu na całym świecie dyrygentowi uznanej orkiestry weneckiej. Przybył zaledwie wczoraj i zajął najbardziej okazały apartament na najwyższym, trzecim piętrze kamienicy. Swojego asystenta i kilku służących ulokował w niemal równie wspaniałych pokojach. Uwielbiająca muzykę Eleonora nie miała jeszcze okazji spotkać się z tym wybitnym gościem, ale liczyła na sposobność przedstawienia się mistrzowi, za którym ciągnęła się opinia ekscentryka, szaleńca i niepoprawnego romantyka.
Po południu w należącym do rodziny Żmijewskich hotelu Varsovie miał się odbyć koncert charytatywny, w trakcie którego Eleonora chciała zagrać na fortepianie trzy sonaty Beethovena, w tym jej ulubioną Sonatę Kreutzerowską. Zdawała sobie sprawę z tego, że na tym raucie obecni będą zapewne wybrani przez papę dwaj kandydaci do jej ręki – obaj stateczni, poważni i dojrzali mężczyźni, którzy nieco ją przerażali. Jednak posłuszeństwo woli ojcowskiej zawsze było dla niej niepodważalną powinnością, imperatywem, któremu tylko ona z pięciorga żyjących dzieci Żmijewskich umiała w pełni sprostać.
Jej starszy brat Konstanty – dziedzic hotelowej fortuny, który do tej pory unikał związanej ze swoją rolą odpowiedzialności, dostarczał rodzicom wielkich rozczarowań. Teraz wciąż zmęczony wielodniową podróżą z Londynu do Warszawy spał jeszcze po burzliwych wydarzeniach poprzedniego dnia, pełnego gorzkich słów, łez i błagania rodziców o przebaczenie, teatralnych gestów przejętej matki i wreszcie wzruszającego pojednania. Ojciec i matka, którzy także bardzo mocno przeżyli powrót syna marnotrawnego, położyli się spać nadzwyczaj późno. Tym bardziej zdziwiła Eleonorę informacja, którą przekazała panience służąca Józefa, o tym, że papa wyjechał o świcie na polowanie. Wyjazd był nieplanowany. Czyżby pojawienie się w domu jedynego syna nie ucieszyło ojca i nie przyniosło mu ulgi, jaka wydawała się naturalna w sytuacji, gdy należało jak najszybciej zacząć angażować Konstantego w sprawy prowadzenia hotelu, tak aby z czasem mógł przejąć zarządzanie rodzinnym interesem?
Niepokój Eleonory szybko jednak zniknął zagłuszony przez impuls radości: oto dzięki nieobecności despotycznego papy można było tego ranka dowolnie długo poleżeć w łóżku! Zwykle ojciec nie tolerował żadnych odstępstw od żelaznej dyscypliny, kazał wstawać o szóstej rano i kłaść się o dziewiątej. Pojawienie się w jadalni choćby z kilkuminutowym spóźnieniem karane było utratą posiłku. Każde sprzeniewierzenie się etykiecie wywoływało atak furii Jeremiego Żmijewskiego. Domownicy ogromnie bali się tych wybuchów złości i robili wszystko, aby nie zdenerwować pana domu. Dzisiaj jednak było inaczej i każdy członek rodziny mieszkający pod dachem kamienicy, w której oprócz hotelu mieściło się dwustumetrowe lokum rodziny Żmijewskich, wykorzystywał tę chwilę oddechu w inny sposób.
Na wieść o tym, że matka wyszła do pobliskiego kościoła Świętego Ducha, a najmłodsza latorośl rodziny Żmijewskich, ledwie kilkunastomiesięczna Waleria, jeszcze śpi, Eleonora poprosiła Józefę o przyniesienie śniadania i porannej prasy do łóżka. Gdy służąca, nie kryjąc kwaśnej miny, zamknęła za sobą drzwi, Eleonora wstała z łóżka i trzęsąc się w nieogrzanym pomieszczeniu, które jeszcze do niedawna dzieliła z dwiema siostrami, kucnęła nad porcelanowym nocnikiem. Sikając, przyjrzała się dokładnie, czy w naczyniu nie widać jakiegoś śladu krwi. Obawiała się nadejścia miesięcznego krwawienia, które w jej przypadku oznaczało kilka dni wypełnionych bólem, w trakcie których nie mogła spacerować ani rzecz jasna brać udziału w spotkaniach towarzyskich. A przecież charytatywny raut odbywał się właśnie dzisiaj i Eleonorze ogromnie zależało, aby się na nim pojawić. Na szczęście w nocniku nie dopatrzyła się śladów krwi.
Następnie, siedząc przy toaletce, przemyła sobie ręce i szyję, korzystając ze świeżo przyniesionej przez Józefę letniej wody. Twarz orzeźwiła odrobiną wody różanej. Zwilżoną szmatką przetarła zagłębienia pach, osuszyła je, po czym obsypała talkiem weneckim, aby zniwelować pocenie. Mimo że nakazem własnej woli i modlitwą walczyła z próżnością, obraz odbity w lustrze toaletki przykuł jej wzrok. Urodę zapewne odziedziczyła po matce – zimnej piękności o złotych włosach i mlecznej cerze. Nawet teraz, mimo przebytych dziewięciu ciąż i siedmiu porodów (pierwsze jej dziecko zmarło tuż po przyjściu na świat), zbliżając się do wieku czterdziestu pięciu lat, pani Regina Żmijewska była piękną kobietą.
Eleonora odgarnęła ręką sięgające pasa włosy, które rozpuszczała jedynie na noc. Taka jak teraz, ubrana tylko w białą koszulę, której marszczenie przy dekolcie czyniło piersi większymi, niż były w istocie, ze swobodnie opadającymi blond puklami, z tą niewinnością wypisaną na twarzy – taka podobała się sobie najbardziej. Ale taką Eleonorę będzie widział wyłącznie mężczyzna, któremu ojciec odda jej rękę. Jak każda młoda kobieta nie ustawała w domysłach, jaki będzie jej mąż. Ufała, że wybór papy będzie najlepszym z możliwych – on wiedział, jak sprawić, by życie córki, która zawsze z największym oddaniem wypełniała wolę rodziców, przebiegało wyznaczonym szlakiem.
Miała przed sobą całe życie: małżeństwo, prowadzenie własnego domu, wreszcie macierzyństwo… Widziała się oczami wyobraźni za kilka dobrych lat, gdy pochylona nad klawiszami fortepianu umila swą grą rodzinne zgromadzenie, jej pięknie ubrane w marynarskie wdzianka dzieci grzecznie słuchają muzyki, a w fotelu siedzi mąż – wyobrażała go sobie jako szczupłego, szlachetnego jegomościa, z rozmytymi – na razie jeszcze – rysami twarzy. Dzięki niemu ich hotel znowu będzie uznany za pierwszy w Warszawie, będą w nim przebywać najznamienitsi goście, a kuchnia zyska sławę nawet poza granicami Kongresówki…
Eleonora zawsze miała wrażenie, że gra jakąś rolę w spektaklu, i nie wnikała w sens ani ukryte znaczenie tego, co stawało się jej udziałem. „Życie to wielkie teatrum” − mawia papa. Każdy wygłaszał swoje kwestie i zachowywał się tak, jak od niego wymagano, nie wiedząc nawet, czy rola została z góry określona, czy też pisana jest na bieżąco i podlega nieustającym modyfikacjom. Gdyby nie zdarzenia, które nadeszły tuż po beztroskim poranku dziesiątego kwietnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, Eleonorze nigdy nie przyszłoby na myśl, aby odkryć zamysły reżysera, aby zrozumieć treść spektaklu.
Wraz z wejściem niosącej tacę Józefy bieg marzeń został przerwany. Eleonora radośnie wskoczyła do łóżka i nakryła się szczelnie pierzyną. Czekały na nią świeże bułeczki, jaja na miękko, konfitura z pigwy i ciepłe mleko. Z zapałem zabrała się do smarowania pieczywa masłem, chcąc porządnie się najeść. Przed obiadem zamierzała odwiedzić położoną przy ulicy Piwnej placówkę przytułku żebraczego, należącą do Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, w którym panna Żmijewska udzielała się wraz z ciotką Luizą, siostrą matki, starą panną. Wśród dużej części mieszkańców Warszawy panowała tak wielka nędza, że towarzystwo nie było w stanie pomóc wszystkim, chociaż zasięgiem swojej działalności obejmowało coraz szersze kręgi Warszawy, a nawet jej przedmieść. Oprócz odwiedzin w przytułku, gdzie niekiedy serwowała biedakom wodniste zupy, Eleonora udzielała się w szkółce dla ubogich dzieci, gdzie uczyła je czytania i pisania.
Jej rodzicom coraz mniej podobał się zapał, z jakim córka poświęcała się na rzecz biedoty. „Wkrótce wyjdziesz za mąż i będziesz miała inne sprawy na głowie” − powtarzała pani Regina. Widząc, że jej los jest już nakreślony, w ostatnim czasie Eleonora każdą wolną chwilę poświęcała działalności w towarzystwie. Wiedziała, że jej praca jest ważna, mimo że różne zacne stowarzyszenia usilnie dążyły do poprawy sytuacji, analfabetyzmem dotknięta była niemal połowa populacji miasta. Działalność w Towarzystwie Dobroczynności przynosiła pannie Żmijewskiej dużą popularność i uznanie wśród dystyngowanych znajomych. Zawsze czuła się kimś wyjątkowym – urodziwym i dobrym, kimś, kto wzbudza podziw otoczenia. Była przekonana, że jej szlachetna działalność zagwarantuje dobre, spokojne życie. Przecież Bóg nie mógł jej karać, skoro tak bardzo starała się ulżyć innym w cierpieniu.
Przejażdżka w wiosennej aurze po znanych jej z dzieciństwa kątach zaniedbanego, ale wzbudzającego ciekawość Starego Miasta zapowiadała się ekscytująco, mimo że obecnie tak bliskie jej sercu wąskie uliczki wokół Rynku zamieszkiwała biedota i drobni rzemieślnicy. Porządni ludzie byli zmuszeni wynieść się poza obręb Starego Miasta z uwagi na wyrastające w ostatnich latach jak grzyby po deszczu domy schadzek i knajpy z tanią gorzałką. Ulica Piwna, jaką Eleonora pamiętała z lat dziecięcych, nie była już tym uroczym, przywodzącym na myśl odległą historię zakątkiem. Pamiętające lata panowania Wazów kamienice stanowiły obecnie obraz nędzy i rozpaczy, z odrapanymi elewacjami, cuchnącymi podwórzami i wilgotnymi, ciemnymi wnętrzami. Eleonora nieraz zadawała sobie pytanie, jak kiedyś, przed wiekami, ludzie mogli żyć w tych ponurych, wąskich i ciasnych izbach?
Żal ściskał serce, kiedy patrzyła na ruinę Starego Miasta, z którego zaborca chciał zrobić jeden wielki zamtuz, centrum taniej rozrywki i nierządu. Dzisiaj podłe szynki i domy schadzek o różnym stopniu wytworności znajdowały się na każdej z wąskich uliczek, które wytyczone jeszcze wedle średniowiecznych reguł odchodziły od Rynku i dotykały zmurszałych ruder i przybudówek, którymi obrosły mury obronne. Ponadto po Starym Mieście krążyły grupki głośnych żołnierzy w rosyjskich mundurach, napawając przechodniów lękiem i odrazą. Mimo to Eleonora kochała to miejsce, lubiła brudne dzieciaki bawiące się w zapuszczonych zaułkach, kwiaciarki, handlarzy ulicznych, kataryniarzy i śpiewaków.
Jedząc jajko na miękko, sięgnęła po gazetę, którą rozłożyła przed sobą na kołdrze. W pachnącym jeszcze farbą drukarską wydaniu „Kuriera Warszawskiego” pisano, że tego właśnie dnia jasnowidząca Hersylia opuszcza Warszawę, a w ruchu umysłowym i literackim panuje zupełna posucha. Jeden urywek szczególnie przypadł Eleonorze do gustu. W gazecie wspomniano bowiem jej imię i nazwisko! Trzykrotnie przeczytała drobny tekst dotyczący jej gry w trakcie koncertu charytatywnego, który kilka dni temu odbył się w kościele Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. Pisano, że „drobne utwory pod panny – czyli jej – palcami nabierały niepospolitej energii i olbrzymiały wobec zachwyconych słuchaczów”.

 
Wesprzyj nas