W październiku nakładem Wydawnictwa Nasza Księgarnia ukaże się adresowana do dorosłego czytelnika powieść „Wzgórze dzikich kwiatów” autorstwa Kimberley Freeman.
„Ta wciągająca od pierwszej strony powieść przy dobrej promocji ma szanse stać się klasykiem na miarę Przeminęło z wiatrem albo Ptaków ciernistych krzewów. Historia opowiedziana jest w bardzo prosty sposób, ale fabuła nie pozwala czytelnikowi przerwać lektury, nim wszystkie wątki nie zostaną doprowadzone do końca (…) i ma wszelkie zadatki na bestseller – wzrusza losem podwójnie doświadczonej przez los Beattie, fascynuje znakomicie oddanym „nielegalnym” romansem między białą kobietą a Aborygenem, tworzy świetnie zarysowane sylwetki zdecydowanych na wszystko kobiet”.
Tajemnice rodzinne, zakazana miłość i dwie kobiety pośród zielonych łąk Tasmanii.
1929
Beattie to dziewczyna z charakterem. Gdy przed dziewiętnastymi urodzinami zachodzi w ciążę z żonatym mężczyzną, a potem zostaje samotną matką, nie porzuca swoich marzeń. Aby odbić się od dna, jest gotowa na wiele. Nawet na partię pokera z cynicznym arystokratą. Jeśli Beattie przegra, spędzi noc z dziedzicem. Jeśli wygra, dostanie jego posiadłość – Wzgórze Dzikich Kwiatów.
2009
Emma jest primabaleriną w londyńskim Balecie Królewskim. Gdy nagle zdarza się wypadek, młoda tancerka traci wszystko, co kochała. Zdruzgotana Emma sądzi, że życie nie ma już dla niej niespodzianek, lecz nieoczekiwanie otrzymuje spadek po babce – majątek ziemski na drugim końcu świata. Czy tam odkryje, czego naprawdę pragnie?
Kimberley Freeman
Wzgórze dzikich kwiatów
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym.
Rozdział 17
Nie zapomniałam o zdjęciu, choć nie oglądałam go już po tamtym pierwszym wieczorze. W mojej głowie zmieniła się nieco jego kompozycja: mężczyzna i babcia byli od siebie bardziej oddaleni, a ona trzymała dziecko trochę niedbale, mniej macierzyńsko. Kiedy jednak ponownie obejrzałam fotografię, przekonałam się, że byłam w błędzie.
Mężczyzna obejmował babcię w sposób zaborczy, jakby mówił: jest moja. Ramiona dziecka oplecione wokół jej szyi mówiły to samo. Każdy, kto by spojrzał na to zdjęcie, mógłby spokojnie przyznać, że widzi na nim rodzinę.
Wpatrywałam się więc w fotografię i w końcu uznałam, że nie ma na niej babki, że ta kobieta to jakaś kuzynka, podobna do babki krewna. Prawie się przekonałam do tej koncepcji. Prawie. Bo to była babcia. Wyglądało na to, że kiedyś miała inną rodzinę.
Wyobraziłam sobie, co na widok tej trójki powiedziałaby moja matka, i postanowiłam na razie o niczym jej nie wspominać. Wezmę zdjęcie do domu i dopiero tam pokażę mamie. Może tymczasem się okaże, że przesadzam: znajdę jakieś inne fotografie albo list od kuzyna ze słowami: „Pamiętasz, jak spacerowaliśmy po Hobart, a Ty trzymałaś na rękach moje dziecko i wszyscy brali nas za parę?”.
Tym razem zniosłam zdjęcie na dół i ustawiłam je na stole w holu, tuż obok telefonu. Monica nie mogła przyjechać. Zadzwoniła tuż po jedenastej z informacją, że jest chora.
– To grypa żołądkowa – odezwała się słabym głosem. – Cały poranek spędziłam w ubikacji.
Podziękowałam jej za szczerość i życzyłam szybkiego powrotu do zdrowia. Obiecałam sobie, że dziś zabiorę się do porządkowania saloniku na dole, tego zastawionego pudłami. Prawdę mówiąc, kiedy uchylałam drzwi i zaglądałam do środka, popadałam w czarną rozpacz.
Jasne, jasne. Mogłam od razu wyrzucić na śmietnik wszystkie pudła. Były zamknięte od kilkudziesięciu lat: czy ich zawartość naprawdę musiała ujrzeć światło dzienne? Gdy jednak przypominałam sobie o zdjęciu znalezionym w sypialni, zaczynałam się zastanawiać, co jeszcze może się w nich kryć.
Pokój był ciemny i mały, więc wytaszczyłam dwa pierwsze pudła do holu, usiadłam z wyprostowaną nogą, zdjęłam pokrywę i zabrałam się do pracy. Po jakimś czasie zadałam sobie pytanie, czy babka zamierzała kiedykolwiek tu przyjechać i zająć się tym wszystkim. Nie dostrzegłam żadnych śladów organizacji: pierwsze pudło wypełniały stare winylowe płyty, książki kucharskie i kartki urodzinowe. Drugie zawierało sześć książek w miękkich okładkach, stos korespondencji służbowej z lat pięćdziesiątych i mnóstwo kopert z mniej udanymi fotografiami, których nie wklejono do żadnego albumu. Nieostre zdjęcie mojej mamy jako nastolatki, źle wykadrowane ujęcie wujka Mike’a – wątłe ramię wyciągnięte w stronę kosza.
Wizja chudego wujka zaskoczyła mnie i gapiłam się na niego przez dłuższy czas. Było tam więcej fotografii mamy i wujka jako nastolatków. Jak ten czas leci. Przypomniałam sobie siebie w szkole – miałam wrażenie, że to było wczoraj. Okres od rozpoczęcia kariery w wieku siedemnastu lat do jej zakończenia w wieku trzydziestu jeden lat minął jak chwila, nie wiadomo kiedy.
I co teraz? Co teraz, Emmo? Cholerna Monica. Musiała się rozchorować? W pojedynkę kiepsko sobie z tym radziłam. Za dużo myśli. Szkoda, że nie miałam radia, szkoda, że nie wzięłam z sobą iPoda. Czegoś, co by mnie rozerwało. Celowo jednak zostawiłam takie rzeczy w domu. Trzy tygodnie. Miałam tu spędzić raptem trzy tygodnie.
Rzuciłam okiem na pełen pudeł pokój za moimi plecami. Przyjechałam tu wprawdzie na krótko, ale przecież mogłam zadbać o jakieś udogodnienia. Kupić radio, telefon bezprzewodowy, porządny odkurzacz zamiast tej przedpotopowej froterki, której tak dzielnie używała Monica. Tylko czy w ten sposób nie zaczyna się wicie gniazda? Na samą myśl poczułam się jak w pułapce. To nie był Londyn. To nie było moje życie.
Otarłam łzy i zdałam sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie płakałam. Czyżbym się oswajała z sytuacją? To mi się nie podobało. A jednak przydałoby mi się kilka użytecznych sprzętów. Wstałam i postanowiłam się przejść do miasteczka na małe zakupy. Trochę ruchu mi nie zaszkodzi. Mojemu kolanu też.
Słońce świeciło mocniej, niż się spodziewałam. Przez całą drogę szukałam cienia. Kolano bolało, ale szłam dalej, koncentrując uwagę na mięśniach otaczających staw. Kierowca wiozący mnie z lotniska na farmę przejechał przez Lewinford, ale sama jeszcze tam nie byłam. Sklepy przy głównej ulicy miały staroświeckie, wykładane kamieniem witryny, ale za rogiem znalazłam duży market spożywczy z własnym parkingiem i centrum handlowe. Niektóre
sklepy były puste, w innych sprzedawano lokalne produkty, zauważyłam też kwiaciarnię i sklep z elektroniką, lecznicę weterynaryjną, kawiarnię, kiosk z gazetami oraz drogerię.
W sklepie z elektroniką kupiłam maleńki odkurzacz, odtwarzacz płyt CD i telefon bezprzewodowy – jedyny, jaki mieli; pudełko pokrywał kurz. Zamówiłam dostawę, a potem poszłam do kwiaciarni. Zawsze lubiłam świeże kwiaty, a te przyniesione przez Monicę zdążyły już zwiędnąć. Sprzedawczyni w kwiaciarni była staruszką o sękatych dłoniach. Poprosiłam o dwa bukiety: jeden z białych lilii, bo uwielbiam ich zapach, a drugi – różnokolorowy, do kuchni.
Chciałam się poczuć, jakbym naprawdę wiła gniazdo, i nacieszyć się tym uczuciem, choć wiedziałam, że robię to wszystko na małą skalę.
– Coś jeszcze, złociutka? – spytała staruszka.
Potrząsnęłam głową, podałam jej kartę i patrzyłam, jak dokonuje transakcji. Potem przyszło mi do głowy, że ta kobieta mogła spędzić całe życie w Lewinford, że mogła znać babcię. Może nawet wiedziała coś na temat osób na zdjęciu.
– Właściwie to mam jeszcze jedną sprawę – powiedziałam. – W latach trzydziestych moja babcia mieszkała na farmie Wzgórze Dzikich Kwiatów. Może ją pani znała?
– Beattie Blaxland? Jest pani jej wnuczką? – Staruszka sprawdziła nazwisko na karcie i uśmiechnęła się szeroko. – Tak się cieszę, że mogę panią poznać. To pani jest tą baletnicą?
– Jestem. Byłam. – Poczułam ból. – Doznałam kontuzji. Nie mogę już tańczyć.
– A to szkoda. – Staruszka cmoknęła. – Lewinford jest z pani dumne, i z pani babki też. Chociaż nikt jej tu nie znał. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat odwiedziła nasze miasto raz, może dwa razy.
– Czyli nie spotkała jej pani?
– Nie, złociutka. Wychowałam się na północ stąd. Zamieszkałam tu po ślubie.
– A pani mąż? Znał Beattie?
Potrząsnęła smutno głową.
– Zmarł dawno temu. Nie pytałam go o to.
– Jest ktoś, kto mógł ją znać w czasach, kiedy mieszkała na farmie?
– Pewnie jedna czy dwie osoby. Powinna pani zapytać Penelope Sykes, która prowadzi koło miłośników historii. Nagrała mnóstwo starych historii na taśmach i teraz je spisuje. Dam pani jej numer.
Z numerem Penelope Sykes w jednej ręce i dwoma bukietami w drugiej zatrzymałam się przed kawiarnią. Kawa pachniała zachęcająco, ale nawet podła kawa tak pachnie. Kawiarnie w Londynie i Sydney uczyniły mnie bardzo wybredną.
Nagle usłyszałam swoje imię. Obejrzałam się i zobaczyłam Patricka idącego od strony parkingu.
– O, cześć – pozdrowiłam go z uśmiechem.
– Jak się dostałaś do miasta? – spytał. Miał na sobie dżinsy i biały podkoszulek. Uznałam, że właśnie skończył pracę.
Nie pamiętałam, by którykolwiek z moich nauczycieli nosił się tak swobodnie, ale przecież matka uporczywie posyłała mnie do drogich prywatnych szkół.
– Na własnych nogach. Musiałam kupić to i owo.
– Idziesz na kawę? – zapytał, wskazując palcem kawiarnię.
– Sama… nie wiem. – Uśmiechnęłam się blado. – Mam wysokie wymagania.
– Podają świetną kawę. Przychodzę tu codziennie.
Nie wiedziałam, czy mogę mu pod tym względem zaufać, i on to zauważył, ale się na mnie nie obraził.
– Śmiało. Ja stawiam – zachęcił. – A potem mogę cię odwieźć do domu, jeśli chcesz.
– Naprawdę? To miło. Miło, że mnie odwieziesz. I że stawiasz kawę. Bardzo miło. – Zdałam sobie sprawę, że się plączę, więc zamilkłam i ruszyłam za nim do kawiarni.
Zamówił dwie latte na wynos. Jasny gwint, miał rację. Kawa była genialna. Potem otworzył drzwiczki swojej małej mazdy i powiedział, żebym usiadła sobie wygodnie, a on odbierze ze sklepu moje zakupy i odwoła dostawę. Z wdzięcznością rozsiadłam się w samochodzie i czekałam z wyprostowaną nogą. Na podłodze zauważyłam plik czarno-białych ulotek spiętych gumką. Moją uwagę przykuło słowo „taniec”, więc podniosłam ulotki i wyciągnęłam jedną.
Od razu się zorientowałam, że to ulotka grupy tanecznej Hocki-Klocki, której akompaniował Patrick. Jeden rzut oka na zdjęcie uzmysłowił mi, że Patrick nie powiedział wszystkiego o „naprawdę wyjątkowych dzieciakach”: większość z nich miała zespół Downa. Poczułam się bardzo mała. I potwornie, żenująco winna. Cholera, że też postawił mnie w takiej sytuacji.
Wrócił i załadował moje zakupy do bagażnika. Wciągnęłam nogę do środka i przez chwilę szukałam wygodnej pozycji. Patrick usiadł za kierownicą i wyjechaliśmy z parkingu.
– Miałem rację w sprawie kawy? – spytał.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że te dzieciaki są niepełnosprawne?
Zerknął na mnie, potem znowu spojrzał na drogę.
– Jesteś zła?
– Mam wrażenie, że zrobiłeś ze mnie idiotkę.
– Posłuchaj, Emmo. Wiem, że jesteś kontuzjowana. Nie chciałem ci sprawić przykrości. Pomyślałem, że jeśli ci powiem wszystko o Hockach-Klockach, możesz uznać, że wywieram na ciebie nacisk, żebyś pojechała i spotkała się z nimi.
Do Hobart jest kawał drogi, szczególnie dla kogoś z bolącym kolanem. – Uśmiechnął się. – Nie miej do siebie pretensji, że odmówiłaś.
Jednak miałam. Czułam się jak najgorsza, najbardziej zarozumiała diwa. Wyprawa do Hobart i spotkanie z dzieciakami mogły się dla mnie skończyć najwyżej lekkim bólem kolana.
– Pojadę tam – oświadczyłam.
Patrick już kręcił głową.
– Nie, absolutnie nie. Powiedziałaś, że nie możesz podróżować.
– Nic mi nie będzie, jeśli po drodze zrobię sobie kilka przystanków.
– Nawet nie chcę o tym słyszeć, Emmo. Nie mam prawa cię nadmiernie obciążać. Jesteś tu na krótko, a Monica właśnie się rozchorowała. Czeka cię mnóstwo roboty.
– Naprawdę tam pojadę. Kiedy macie najbliższą próbę?
Przez chwilę walczył ze sobą w milczeniu, w końcu rzekł:
– Ćwiczą w każdą sobotę, od dziesiątej do południa. Ich występ ma się odbyć za kilka miesięcy.
– O której po mnie przyjedziesz?
Widziałam, że ma opory, a jednocześnie bardzo chce, żebym pojechała.
– Skoro nalegasz…
– Nalegam.
– W takim razie koło ósmej. Zostanie nam mnóstwo czasu na odpoczynek po drodze i kawę w Hobart.
– Super. Świetnie.
Odczekał chwilę. Potem zapytał:
– Jesteś pewna?
– Tak – odparłam szybko, myśląc o tym, w co się wpakowałam.
– Jestem pewna.
Nie miałam przy sobie żadnych płyt, więc musiałam się zdać na radio. Znalazłam stację nadającą muzykę klasyczną, a wieczorami – jazz, nalałam sobie kieliszek wina i usiadłam z pudłem rzeczy do przejrzenia. Było wiekowe i rozpadało się bez godności. W środku znalazłam stare – bardzo stare – księgi rachunkowe farmy. Cienkie zeszyty o pożółkłych kartkach pokrytych schludnym pismem w kolorze atramentu. Bardzo się starałam śledzić zapisane transakcje, ale nie wiedziałam, czego dotyczyły. Poznałam w kolumnach pismo Beattie, ale nie tylko. Rubryki wypełniał ktoś jeszcze. Nie tak równo jak Beattie. Zapewne mężczyzna. Ale kim był ten mężczyzna? Wzięłam się w garść. Znowu poniosła mnie wyobraźnia. Beattie nie prowadziła farmy sama, musiała mieć pracowników.
Wyjmowałam kolejne księgi i myślałam o kobiecie, która założyła koło miłośników historii. Czy chciałaby dostać to wszystko? Może coś by z tego zrozumiała. Głupio tak po prostu wyrzucić te zapiski, ale z drugiej strony nie bardzo miałam ochotę na kontakty z jakąś organizacją. Nie życzyłam sobie żadnych gości. Potem znalazłam teczkę przewiązaną czerwoną wstążką. Zawierała dwanaście umów kupna-sprzedaży. Dotyczyły mebli. Owiec. Nawet kawałka ziemi, który Beattie sprzedała w 1934 roku. A na samym dnie leżała umowa dotycząca samej farmy.
Listopad 1934 roku; Raphael William James Blanchard sprzedał Beatrice Alison Blaxland Wzgórze Dzikich Kwiatów za zero funtów. Przez dłuższą chwilę patrzyłam na tę liczbę. Ktoś o nazwisku Blanchard podarował babci Wzgórze Dzikich Kwiatów.
A przecież to nie mogła być prawda, bo mama mówiła coś innego. Farma cienko przędła, w czasie Wielkiego Kryzysu przynosiła ogromne straty. Beattie odziedziczyła niewielką sumkę po starym wujku. Resztę pieniędzy pożyczyła z banku i przez pierwsze lata robiła, co mogła, żeby spłacić pożyczkę.
Korciło mnie, żeby zadzwonić do mamy. Zapytać, czy wie, kim był Raphael Blanchard. Potem jednak przypomniałam sobie o zdjęciu i zrozumiałam, że muszę uważać z mamą.
Była zbyt egzaltowana. Poza tym istniały inne sposoby poznania czyjejś tożsamości. W oczekiwaniu na porę śniadaniową w Londynie (czyli godzinę, o której można do kogoś zadzwonić) przekonałam samą siebie, że mężczyzną na zdjęciu z babcią był właśnie Raphael Blanchard, że urodziło im się dziecko i trzymali to w sekrecie, że Blanchard dał farmę babci, ponieważ chciał w ten sposób kupić jej milczenie… Oczywiście cała historia nie miała nic wspólnego z tym, co wiedziałam o babci, ale z każdym kolejnym kieliszkiem robiła się coraz bardziej wiarygodna.
Wybrałam numer Adelaide.
– Obudziłam cię? – spytałam bez wstępów.
– Nie. – Ziewnęła. – To znaczy tak. Skoro nie jesteś już moją szefową, to nie muszę kłamać, kiedy mnie wkurzasz, prawda?
– Przepraszam. Potrzebuję pomocy. Szukam informacji na temat kogoś, kto się nazywał Raphael Blanchard. Nie mam tu dostępu do internetu. Możesz go dla mnie wyszukać?
– To jakiś tancerz? – Adelaide znowu ziewnęła.
– Nie. Czemu jesteś taka zmęczona?
– Fruwający Faszysta wydawał wczoraj wieczorem przyjęcie.
– Zaprosił cię?
– Podawałam kanapki. Poczekaj sekundę, już siadam przy komputerze. Jak on się nazywał?
Przeliterowałam nazwisko. Usłyszałam stukanie klawiszy.
– Okej. Który to?
– Który?
– Raphael Blanchard pierwszy, drugi czy trzeci? Poślednia arystokracja.
– Arystokracja? Angielska?
– Tak.
– Chodzi o tego, który w latach trzydziestych przebywał w Australii.
Znowu stukot klawiatury i ziewanie.
– Czyli pierwszy. Od 1930 do 1934 roku mieszkał w Australii, na Tasmanii. Czy to znaczy, że śledzę dla ciebie tasmańską historię aż z Londynu? Doceniasz komizm sytuacji?
– Jest tam jego zdjęcie?
– Jasne, że jest. Malutkie… nie, poczekaj, jest i większe. Podeszłam do stolika w holu i wzięłam do ręki fotografię
babci z obcym mężczyzną.
– Opisz mi go. Jest krępy, z kwadratową szczęką?
– Ani trochę. Dosyć pulchny, falujące ciemne włosy, oczy jak dziewczyna.
Przyjrzałam się mężczyźnie na zdjęciu. Na pewno nie można go tak opisać. A jednak trudno mi było rozstać się z tą myślą.
– Mam ci przefaksować to zdjęcie?
– Nie mam faksu.
– No to wysłać pocztą?
Za długo by to trwało.
– Mam pomysł. Czy mogłabyś sprawdzić numer faksu tutejszego liceum i tam wysłać zdjęcie? Liceum w Lewinford. Wyślij na nazwisko Patricka Taylora i zaznacz, że to dla mnie… – Nagle się zmitygowałam, słysząc ton własnego głosu.
– Przepraszam, Adelaide. Wiem, że nie jestem już twoją szefową, ale…
– W porządku, Em. Wyślę zdjęcie jeszcze dzisiaj. Ale i tak
powinnaś załatwić sobie dostęp do internetu.
– Nie zostanę tu na dłużej – powiedziałam. – Wkrótce wyjeżdżam.
Rany, już mi się znudziło powtarzanie tych słów!
Monica wyleczyła się z grypy żołądkowej i wróciła do pracy w czwartek. Przyniosła od brata komputerowy wydruk zdjęcia.
– I kto to? – spytała, podając mi złożoną kartkę.
Ostrożnie ją rozprostowałam. Rozczarowanie.
– Nie ten, o kogo mi chodziło – westchnęłam. – Kolejna tajemnica. Wygląda na to, że ten facet w 1934 roku dał mojej babci farmę, ale nie mam pojęcia dlaczego.
– Powinnaś pogadać z Penelope Sykes.
– Tak, sprzedawczyni z kwiaciarni mówiła mi to samo.
Nie miałam ochoty na nowe znajomości, kolejne związki z miasteczkiem. Może wszystkie potrzebne informacje uda mi się znaleźć tu, w domu.
W piątek rano siedziałam przy kuchennym stole, jedząc tosty i pijąc kawę, kiedy nagle usłyszałam pukanie. Monica miała własny klucz, więc to nie ona. Wstałam niechętnie – nie lubię, kiedy ktoś odrywa mnie od jedzenia albo przychodzi z niezapowiedzianą wizytą – i podeszłam do drzwi.
W progu stała niska kobieta z mocno kręconymi ciemnymi włosami. Mogła mieć po pięćdziesiątce, ale wszystkie siwe włosy zostały pracowicie przefarbowane.
– W czym mogę pomóc? – zagadnęłam, myśląc o stygnącej kawie.
Kobieta wyciągnęła rękę w powitalnym geście.
– Jestem Penelope Sykes. Podobno pytała pani o mnie.
– Niezupełnie. Po prostu kilka osób, z którymi rozmawiałam, wspomniało o pani. Nie spodziewałam się wizyty.
– Akurat byłam w okolicy. Jadę na weekend do siostry w Launceston. Możemy porozmawiać?
– Proszę wejść. – Z trudem maskowałam niechęć. – Właśnie jem śniadanie.
Po drodze do kuchni Penelope bacznie przyglądała się każdemu detalowi domu.
– Nigdy wcześniej nie była pani na tej farmie? – zapytałam, zastanawiając się, czy wypada mi dopić własną kawę i nie zaproponować gościowi filiżanki. Oczywiście, że nie wypadało.
– Nie, dom był zamknięty od kilkudziesięciu lat. Pełno tu historii.
– Kawy?
Potrząsnęła głową i od razu zaczęłam ją lubić.
Usiadłam i wróciłam do jedzenia.
– Faktycznie, dużo tu historii. Mam kilka notesów, które może pani zabrać. To stare księgi rachunkowe farmy.
– Będę zachwycona – powiedziała, otwierając szeroko oczy.
Wzruszyłam ramionami.
– Gdyby ich pani nie chciała, wylądowałyby na wysypisku.
– Proszę nie wyrzucać takich rzeczy. Chętnie je wezmę. Pewnego dnia napiszę książkę o Tasmanii w czasach Wielkiego Kryzysu. – Usiadła naprzeciw mnie. – Moja matka znała pani babcię.
– Naprawdę?
– Niezbyt dobrze, ale czasami przychodziła na farmę i bawiła się tu w czasie wakacji. Przez dwa lata mieszkała w sąsiedztwie. Mówiła mi, że każdego lata przyjeżdżała tu mała dziewczynka i razem spędzały czas. Nie pamiętam jej imienia.
– A pani mama mogłaby pamiętać?
– Mama zmarła cztery lata temu.
– Przykro mi. Wie pani coś o tej dziewczynce? Widzi pani,trafiłam tu na ślad tajemnicy.
Opowiedziałam jej o zdjęciu. Penelope chciała je zobaczyć, więc je przyniosłam.
– Zostało zrobione w 1929, może 1930 roku – stwierdziła.
– Poznaję po ubraniach i po wyglądzie ulicy. To Hobart. Uliczni fotografowie pstrykali zdjęcia przechodniom, a pod koniec tygodnia sprzedawali je bardzo tanio. Ale ten sklep tutaj… – Stuknęła palcem w szyld, którego wcześniej nie zauważyłam.
– Materiały rolnicze u MacWilliama. Sklep padł w 1931 roku, podczas Kryzysu.
– A więc to dziecko…
– Ma tu mniej więcej rok, czyli było w wieku mojej matki. Ciekawe, czy to ta sama dziewczynka, która bawiła się na farmie. Miała rude włosy. Mama mówiła, że biegały razem jak dzikusy i nikt ich nie pilnował.
– Myśli pani, że to córka Beattie?
Penelope potrząsnęła głową.
– Nie. Mama mówiła, że pod koniec wakacji przyjeżdżali po nią samochodem kobieta i mężczyzna. Mama uważała, że to jej rodzice.
Sama nie wiem, dlaczego doznałam zawodu.
– Aha, rozumiem.
– Pewnie Beattie była jej ciotką albo kimś w tym rodzaju.
– Beattie nie miała rodzeństwa.
– Może to bliscy przyjaciele rodziny… Skończyła już pani śniadanie? Chciałabym zobaczyć te księgi.
Dopiłam resztkę kawy, zaprowadziłam Penelope do salonu i z wdzięcznością objuczyłam ją notesami, które zdjęłam z pianina. Kobieta zerkała tęsknie na listy, ale nie chciałam się rozstawać z prywatną korespondencją, stanowiącą część rodzinnej historii. Obiecała przejrzeć w domu materiały i sprawdzić, czy gdzieś pojawia się imię Beattie. Wyszła akurat w momencie, kiedy przyjechała Monica.
Odłożyłam zdjęcie na stolik. Przepełniało mnie dziwne uczucie rozczarowania.
Rewelacyjna!Ta książka posiada wszystkie cechy idealnej literatury kobiecej. Gorąco zachęcam.