8 sierpnia trafiła do księgarń książka „Dziewczyna z aniołem”. Agnieszka Krawczyk opowiedziała w niej historię pewnej zagadkowej zbrodni.

Agnieszka Krawczyk - Dziewczyna z Aniołem

Krakowska pisarka tym razem zabiera nas do roku 1959. Rodzinne miasto czyni tłem tajemniczych wydarzeń: oto w Wielkanoc zostaje zamordowana urodziwa maturzystka Iwona Horn. Kraków huczy od plotek, ludzie nie ustają w domysłach co też było przyczyną zbrodni i kto ją popełnił. W napięciu oczekują schwytania sprawcy, lecz upływający czas wcale nie pomaga w rozwiązaniu zagadki. A zatem co stało się owego wiosennego dnia w kamienicy przy ulicy Batorego?

Aby poznać odpowiedź warto sięgnąć po kryminał Agnieszki Krawczyk, choć nie tylko przewodni wątek wart jest uwagi. Pisarka z dużą starannością odmalowała codzienność Krakowa lat sześćdziesiątych i choć opowiada czytelnikowi mroczną historię, to nie sposób nie wychwycić uroku dawnej stolicy Małopolski, jej minionego klimatu i osobliwości. Powieść z pewnością spodoba się miłośnikom kryminałów, ale też pasjonatom wszystkiego co wiąże się z Krakowem.

Wanda Pawlik

Miesięcznik Modny Kraków objął tę książkę patronatem medialnym.

Fragment powieści

Wiosną 1959 roku Kraków żył trzema wydarzeniami – występami słynnej tancerki Josephine Baker, powodzią stulecia, podczas której woda w Wiśle wezbrała na wysokość siedmiu metrów, oraz tajemniczą śmiercią Iwony Horn.
Morderstwo maturzystki, zabitej w Wielkanoc w mieszkaniu swoich rodziców przy ulicy Batorego, wstrząsnęło całym miastem. Wszędzie – na poczcie, w sklepie, na ulicy, w kościele i w kawiarni – mówiono tylko o tym. Z dnia na dzień plotki stawały się coraz bardziej fantastyczne: szeptano o porwaniu, krwawych rytuałach, gwałcie i znieważeniu zwłok. Każda plotkara znała osobiście przynajmniej jedną osobę, która „na własne oczy” widziała te okropieństwa. Mnożyły się domysły i spekulacje. Mówiło się o zemście, zbrodniczej miłości, czasami morderstwo to miało być karą za jakieś grzechy ojca Iwony, prokuratora Horna, innym razem fatalną pomyłką. Miasto wiedziało wszystko i jednocześnie nie miało pojęcia o niczym.
Oczywiście, władze nie szczędziły sił, by tonować nastroje. Zabójstwo pięknej dziewczyny zawsze budzi silne emocje. A Iwona Horn nie była zwykłą uczennicą z liceum Nałkowskiej. Była rajskim ptakiem, istotą z innego, lepszego świata. Kiedy o tym piszę, ciągle mam przed oczyma jej bladą pociągłą twarz z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Oczy o regularnym kształcie migdałów ocieniały długie, podkręcone na końcach rzęsy. Wydawała się pociągająca i niebezpieczna jednocześnie.
Nie. Śmierć takiej dziewczyny nie mogła przejść bez echa. Mimo to pierwsze doniesienie w „Kronice wypadków” „Dziennika Polskiego” było więcej niż lakoniczne: została uduszona poduszką, a jej ciało znaleźli rodzice wracający ze świątecznego wyjazdu do krewnych. Następnego dnia gazeta napisała, że milicja prowadzi „intensywne działania śledcze” i jest już bliska schwytania sprawcy.
Nic bardziej mylnego. W ciągu tych kilku nerwowych tygodni poprzedzających aresztowanie mordercy zrozumiałem, że wszyscy wokół mnie kłamią i są równie bezradni i przerażeni jak ja sam.
Ja też kłamałem. Przez te wszystkie lata ukrywałem prawdę, ale teraz jest mi coraz trudniej milczeć.
Przeczytałem kiedyś, że każdy mijający dzień zabiera odrobinę brzemienia przygniatającego serce kłamcy. Dla mnie upływający czas wcale nie był łaskawy. Dni zamieniały się w miesiące, a te w lata, ale pamięć owej wiosny roku 1959 na zawsze we mnie pozostała. Była jak jad, który zatruł moje życie i zmienił mnie w kogoś zupełnie innego. Kim byłbym, gdyby nie śmierć Iwony Horn? Wielokrotnie zadawałem sobie to pytanie, stając w oknie mego obskurnego mieszkania naprzeciwko dawnej ubezpieczalni przy Batorego i patrząc na ludzi spieszących ulicą do swoich spraw. Oczywiście nie mogę tego wiedzieć, jestem jednak pewny, że nie spędziłbym tych lat w poczuciu winy, beznadziei i życiowej porażki.
Minęło wiele czasu. Jestem już stary. Pewnie zabrałbym tę historię do grobu, gdyby nie dziwne wydarzenie z ostatnich dni. Zdarzyło się coś, co boleśnie przypomniało mi tamten czas.
Myślę, że nie skrzywdzę już dzisiaj nikogo, wyjawiając prawdę, ponieważ opisane tu fakty od lat spowija mgła niepamięci. W ten sposób choć na chwilę przywrócę do życia jej bohaterów, w tym kogoś, kto był moim najlepszym i jedynym przyjacielem, ale ja nie umiałem wówczas tego docenić i zrozumieć. Chciałbym, aby i on pojawił się w tej opowieści – odważny, zawsze czujny i wierny. Niech przemówi w niej własnym głosem, opowiadając o wydarzeniach, w których nie mogłem wspólnie z nim uczestniczyć. Będę miał złudzenie, że doktor Gruszewski wciąż stoi u mego boku pełen współczucia i mądrości płynącej ze strasznych doświadczeń życiowych, o których potrafił milczeć.
Ja… Byłem wówczas słaby i bałem się. Tak, wiem – nic mnie nie usprawiedliwia i od lat noszę w sobie piętno tego, który zawiódł w najważniejszym momencie.
Tajemnica coraz bardziej mi ciąży. Wiem, że nadszedł w końcu czas, by ją komuś powierzyć.
Proszę bardzo – oto opowieść zdrajcy…
1.
Tamtej wiosny miałem szesnaście lat i chodziłem do dziesiątej klasy Liceum Ogólnokształcącego imieniem Augusta Witkowskiego, nazywanego przez uczniów i nauczycieli Piątym Zakładem Naukowym, choć tak naprawdę nigdy nie nosił tego szacownego miana, bo za mateczki Austrii był po prostu Wyższą Szkołą Realną, a za dwudziestolecia Państwowym Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym.
Szkolny budynek, czyli ponure gmaszysko, wzniesione w niezgrabnym stylu charakterystycznym dla XIX-wiecznych szpitali i miejskich ochronek, dominował nad lewą stroną ulicy Świerczewskiego. Trzeba wiedzieć, że była to niezbyt reprezentacyjna, wąska uliczka, biegnąca w kierunku Plant. Niegdyś zamykał ją pałac Wodzickich, z którego nie pozostały nawet fundamenty, a teraz ulicę Świerczewskiego wyróżniały w szczególny sposób trzy posesje. Kamienica naprzeciwko szkoły należała do rodziny Zollów, znanych krakowskich adwokatów, zaś ta przylegająca do budynku po prawej była własnością krewnych malarza Piotra Michałowskiego. Po lewej stronie szkoła sąsiadowała natomiast z ogrodem klasztornym ojców Kapucynów, co stanowiło niekończące się utrapienie biednych mnichów. Ileż to razy ojciec przeor musiał interweniować osobiście u dyrektora, skarżąc się na uczniów obrażających pracujących w ogródku braciszków? Wypominał nieobyczajne gesty pokazywane z okien, przynosił „niezbite dowody” notorycznie powtarzających się przestępstw polegających na obrzucaniu zakonników workami wypełnionymi wodą… Doszło nawet do tego, że w szkole wprowadzono zakaz otwierania popołudniami okien, które wychodziły na teren klasztoru. Stanowiło to jawną kapitulację ze strony dyrektora, który musiał przyznać, że nie daje sobie rady z psimi figlami swoich wychowanków.
Była to bowiem szkoła męska, kształcąca przede wszystkim w przedmiotach ścisłych. Moją klasę, „łacińską” ze względu na wiodący język, nazywano także „zbójecką”, ponieważ wywodziły się z niej najtęższe umysły ścisłe i najbardziej uzdolnieni aktorzy. Czasem obie te umiejętności łączyły się w jednej osobie, takiej jak na przykład Adam Milicz, który ciągle nie mógł wybrać, czemu się poświęci: matematyce czy teatrowi.
W tym czasie założony przez naszego dyrektora Teatr Międzyszkolny odnosił największe sukcesy w swojej historii. Wystawialiśmy dosyć ciekawy repertuar, oparty na kompilacji fragmentów dramatów rodzimych klasyków, której dokonywał osobiście dyrektor, teatroman i polonista. Gdy patrzę na to z perspektywy półwiecza, wydaje mi się, że celem tego zacnego pedagoga było po prostu obudzenie w „ordynarnych barbarzyńcach”, jak nas nazywał, miłości do polskiej literatury. Od początku jego kadencji wystawiliśmy montaż poświęcony Mickiewiczowi, Słowackiemu, Norwidowi oraz Wyspiańskiemu. Pamiętam, że gdy graliśmy ten ostatni, zatytułowany pompatycznie Narodowe Theatrum, recenzent teatralny „Dziennika” osobiście przyszedł gratulować dyrektorowi.
„Graliśmy” to oczywiście wielkie słowo. Ja przedstawiałem przeważnie halabardników, służących wnoszący listy, a w montażu poświęconym Mickiewiczowi trafiła mi się prawdziwa gratka, gdyż otrzymałem rolę Wajdeloty. Nie byłem uzdolniony aktorsko, ale brałem udział we wszystkich przedstawieniach. Miałem dobrą motywację – w Teatrze Międzyszkolnym występowały dziewczęta z Nałkowskiej, czyli z żeńskiego liceum numer VII, które wówczas mieściło się zaledwie kilka przecznic od naszej szkoły, przy ulicy Michałowskiego. Ponieważ dyrektor był nie tylko autorem wszystkich naszych sztuk, ale i reżyserem oraz głównym scenografem, po prostu katował nas próbami. Policzyłem kiedyś, że do jednego tylko przedstawienia próbowaliśmy 49 razy, nie licząc próby generalnej i wcześniejszej kostiumowej.
W dziesiątej klasie wziąłem udział w przedstawieniu będącym sceniczną adaptacją biografii Słowackiego pod charakterystycznym dla naszego dyrektora tytułem Zostanie po mnie ta siła fatalna. Ze względu na moje słabe umiejętności aktorskie otrzymałem rolę ślepego Rapsoda, co sprowadzało się do długiego wyczekiwania za kulisami z drewnianą lirą i wypowiedzenia może trzech zdań pod koniec inscenizacji. W sztuce tej zabłysła gwiazda Adama Milicza, który brawurowo zagrał Kordiana, przyćmiewając nawet niezwykle utalentowanego aktorsko kolegę z klasy XI „b”, Michała Webera, odtwarzającego teoretycznie główną rolę Juliusza Słowackiego. Adam w swojej partii był po prostu porywający. Dość powiedzieć, że spektakl ten graliśmy nie tylko w auli naszej szkoły dla zaprzyjaźnionych uczniów i rodzin, ale kilkakrotnie pokazywaliśmy go w świetlicach fabrycznych, w tym również w Nowej Hucie. Sztuka dostała nawet jakąś nagrodę, wszyscy zostaliśmy sfotografowani na wyraźne życzenie dyrektora i zdjęcia te otaczające ozdobny dyplom uznania zapoczątkowały wystawę pamiątek Teatru Międzyszkolnego, która w późniejszych latach opanowała korytarz pierwszego pietra, strasząc wyblakłymi tableau przez kolejne pół wieku.
Brawurowe wykonanie improwizacji na Mont Blanc doprowadziło żeńską część publiczności do łez, a Adam Milicz stał się ulubieńcem widowni. Temu chłopakowi zresztą wszystko przychodziło równie łatwo: nauka, występy w teatrze i podrywanie dziewcząt, które co do jednej w nim się kochały. Milicz był tak popularny w żeńskim liceum, że nawet na próbach towarzyszyła mu spora gromadka wielbicielek, które obsiadały krzesełka w naszej auli jak barwne stadko ptaków. Gdy pojawiał się ich idol, reagowały bardzo żywiołowo, próbując – jedna przez drugą – zwrócić na siebie jego uwagę. Stąd nieustanny gwar, śmiechy i piski na próbach, które próbował uciszać nasz surowy dyrektor. Niestety, jedynym skutecznym sposobem na opanowanie sytuacji było wyproszenie dziewcząt z sali, jednak one natychmiast do niej wracały.
Oczywiście wszyscy – a zwłaszcza ja, groteskowo piegowaty chudzina, wysoki jak tyczka – zazdrościliśmy mu tego powodzenia, z którego skwapliwie korzystał, obdarzając swym zainteresowaniem to jedną, to drugą „ptaszynę” ze swego wiernego kółka. Co próba wychodził z inną dziewczyną, odprowadzając ją do domu i czarując rozmowami o teatrze.
Od mojej młodszej siostry wiedziałem, że rywalizacja o względy Adama stała się głównym tematem plotek na korytarzach w Nałkowskiej.
Eliza z ogromnym niesmakiem opowiedziała mi, że słyszała od koleżanki o bójce dwóch dziewcząt, które pokłóciły się o to, z którą aktualnie „chodzi” Adam. Bójka to może wielkie słowo, bo chodziło o banalną szarpaninę za włosy, ale zrobiło to na mnie pewne wrażenie. Nałkowską powszechnie uważano za szkołę z tradycjami, gdzie podobnego typu incydenty się nie zdarzały, o co dbała dyrektorka, pani profesor Zofia Ostrowska. Była to szalenie dystyngowana dama, wymagająca na przykład, by uczennice przychodziły na lekcje w rękawiczkach, gdyż „tak właśnie nosi się w Nowym Jorku”, który dla pani profesor – anglistki z wykształcenia – był stolicą szyku i dobrego smaku.
Mimo nowojorskich manier szkoła nie była zamerykanizowana, wręcz przeciwnie, trąciła krakowskim konserwatyzmem i wszelkie objawy niesubordynacji były od razu tłumione. Awantura o chłopaka zdecydowanie zatem wykraczała poza zasady, których przestrzegano w „siódemce”. Jeżeli więc doszło do czegoś takiego, oznaczało to, że Adam Milicz był tam po prostu bogiem!

 
Wesprzyj nas