Digitalizacja jest trendem, o którym mówi się głównie w superlatywach. Mało kto zastanawia się na głos nad tym jak łatwo stracić dostęp do cyfrowych danych i zarazem – jak szybko mogą one ulec zniszczeniu.

Znajomy rozmiłowany w nowych technologiach powrócił z urlopu w minorowym nastroju. Jako pierwsza znana mi osoba zakupił przed kilku laty cyfrowy czytnik, wymieniał go co chwilę na nowszy model, gromadząc w pamięci kolejnych urządzeń ulubione e-booki. –Mógłbyś mieć taki czytnik, pomyśl, wszystkie książki masz przy sobie w każdej chwili, wyrzucasz z domu te sterty papieru, zyskujesz przestrzeń do życia. Ja tak zrobiłem i to była najlepsza decyzja – mówił mi. I była najlepsza, aż do tegorocznych wakacji gdy goniący bez opieki pies wypadł z jeziora wprost na e-book pozostawiony przy rozkładanym fotelu. Podeptał i zalał wodą urządzenie zanim znajomy, stojący kilka metrów dalej, zdążył cokolwiek zrobić. Kolekcja e-książek przepadła, danych nie udało się odzyskać, pomimo natychmiastowego odesłania urządzenia do specjalistycznego serwisu. –Oczywiście, że nie miałem większości kopii tych książek. Ściągałem je prosto na czytnik i nie kopiowałem nigdzie – wzdycha znajomy i wścieka się, bo papierowych książek zdążył się już pozbyć. Ma za to mnóstwo wolnej przestrzeni: w mieszkaniu i w nowym, pustym czytniku.

Nie jestem wrogiem digitalizacji. Uwielbiam zwiedzać wirtualne muzea nie ruszając się z domu i też mam czytnik. Używam go głównie do pracy, gdy trzeba przeczytać dużo i szybko, nie tracąc czasu w trakcie przejazdów, niekoniecznie pragnąc zachować dane treści. Bardzo wygodne i praktyczne urządzenie. Ale czytanie dla przyjemności, gromadzenie ulubionych książek? – nie wyobrażam sobie tego w wersji cyfrowej.

Po pierwsze dlatego, że dostęp do cyfrowych danych bardzo łatwo stracić. Bieżące wydanie „National Geographic” przypomina o burzy energetycznej z roku 1859 wywołanej aktywnością słońca, która – gdyby zdarzyła się dziś, odcięłaby ludzi od prądu na całe tygodnie, aż do usunięcia rozległych uszkodzeń. Jednak nawet i krótsza przerwa w dostawie prądu wprowadziłaby całkowitą dezorganizację w naszym życiu: wszak niemal wszystko teraz działa na prąd. Czytniki, komputery, Internet – bez prądu stają się bezużyteczne. Gromadząc dane tylko – bądź głównie – za ich pomocą ryzykujemy każdego dnia utratę dostępu do potrzebnych nam treści. A co może spotkać książki i zapiski z domowej biblioteczki? W czasach, gdy zagrożenie pożarami zostało praktycznie wyeliminowane?

Tym, co najbardziej cenię w Internecie, jest nieograniczony zasób danych, dostępnych w każdej chwili. Tym, co uważam za największą wadę, jest ich nietrwałość. Zapisuję bezpośrednie linki do interesujących mnie artykułów, gromadzę je, by niedługo później stwierdzić, że poszukiwanych przeze mnie treści nie ma już w miejscu gdzie były uprzednio publikowane. Błędy serwera, wola publikującego, a często po prostu przeniesienie treści w inne miejsce sprawiają, że łatwy dostęp jest iluzją. W przeciwieństwie do zbiorów z własnej półki – te nie znikają nigdy i nie zmieniają miejsc swego pobytu.

Producenci sprzętu zachęcają nas by zapisywać wszystko w postaci cyfrowej. Kontakty mamy w telefonie, listy piszemy przez Internet, cyfrowe zdjęcia trzymamy w komputerze, książki – coraz częściej – kupujemy i czytamy w wersji elektronicznej. Nawet jeśli nie zabraknie nam prądu, to jedno mamy zagwarantowane: nasze wnuki nie będą mieć wielkich szans na odczytanie tego, co po sobie zostawiliśmy. Technologia ewoluuje błyskawicznie: już dziś w mało którym domu są urządzenia pozwalające przeczytać dane zapisane na dyskietkach, odsłuchać lub obejrzeć nagrania z kaset magnetofonowych lub VHS, a za lat kilka tak samo archaiczne (i trudnodostępne) staną się współczesne narzędzia do oglądania cyfrowych fotografii czy innych treści. Dla odmiany, na listy i zdjęcia prababek wciąż możemy patrzeć, bez trudu możemy czytać książki zgromadzone przez przodków. Są tak samo dostępne jak były w chwili powstania. Trwałość wciąż jest analogowa i w pogoni za nowoczesnością prędko się to nie zmieni. (O)

 
Wesprzyj nas