Życie Marissy wydaje się całkiem niezłe. Ma kreatywną pracę, mieszkanie w modnej dzielnicy, przyjaciółkę i nawet sąsiada, z którym spotyka się na niezobowiązujący seks. Jednak z dnia na dzień staje się coraz bardziej zrozpaczona i brakuje jej chęci do życia… Ogród rozpaczy ziemskich” to niezwykle trafna i aktualna historia o tym, co tak naprawdę kryje się za idealnym życiem i uśmiechami w mediach społecznościowych.
Nie jesteś sama. Masz Orfidal, YouTube Premium i żadnych dramatów.
Marisa radzi sobie świetnie. Mieszka w modnej dzielnicy Madrytu, ma kreatywną pracę w agencji reklamowej. W dzień odwiedza Muzeum Prado, wieczorami sączy wino na balkonie. Z sąsiadem Pablem spotyka się na niezobowiązujący seks. Z Eleną wspomina szalone czasy studiów.
Brzmi jak dobre życie? To dlaczego Marisa coraz częściej płacze, kiedy dzwoni budzik?
Nagle znika jedyna z pracy koleżanka, z którą naprawdę się polubiła. Leki uspokajające i filmy na YouTubie przestają działać. Nawet zakupy w Carrefourze nie przynoszą ulgi. I już tylko wizja rzucenia się pod samochód brzmi jak obietnica wiecznych wakacji.
„Ogród rozpaczy ziemskich” to opowieść o pustce, która potrafi rozgościć się w samym środku „idealnego” życia. O tym, co ukryte za filtrami Instagrama i sztucznymi uśmiechami. I o tym, jak blisko jest od perfekcyjności do kompletnego zagubienia.
Bo kto z nas nie szuka miłości i spełnienia? Albo chociaż siły, żeby wstać w poniedziałek.
✓ Bohaterkę powieści cechuje wyjątkowe poczucie humoru (…). Śmiechem walczy z mackami pesymizmu.
– „El País”
✓ Pokoleniowy fenomen ponad granicami”.
– „Esquire”
✓ Jeden z najbardziej wyrazistych debiutów literackich.
– „Harper’s Bazaar”
✓ Wierny portret rozczarowanego pokolenia millenialsów.
– „Vogue”
Beatriz Serrano (ur. 1989 w Madrycie) – gwiazda hiszpańskich mediów, dziennikarka i pisarka. Karierę zaczynała w„Vanity Fair”, „Vogue” i „GQ”, dziś publikuje w „El País”. Jej bestsellerowy debiut „Ogród rozpaczy ziemskich” został przetłumaczony na kilkanaście języków; sprzedano również prawa do jego ekranizacji. Finalistka Premio Planeta za drugą powieść „Fuego en la garganta” (2024). Współautorka popularnego podcastu „Arsénico Caviar”, w którym z czarnym humorem rozkłada na czynniki pierwsze to, „co nas wkurza, bawi i jednocześnie przeraża”.
Ogród rozpaczy ziemskich
Przekład: Ewa Ratajczyk
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 sierpnia 2025
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAGLĄDANIE DO ŚRODKA JEST NIEBEZPIECZNE
I
W dwa tysiące szesnastym roku Internet ogarnęła obsesja na punkcie wyglądu i samopoczucia angielskiej youtuberki o nazwisku Marina Joyce. Ta osobliwa kiczowata księżniczka o dziecinnym wyglądzie, z długimi blond lokami i wielkimi niebieskimi oczami, miała wtedy swoje pięć minut. Zamieszczała niewinne filmiki, na których przymierzała ubrania w pastelowych odcieniach, otwierała paczki z prezentami przysyłanymi jej przez różne firmy albo jadła słodycze, jej zdaniem egzotyczne tylko dlatego, że pochodziły z jakiegoś azjatyckiego kraju. Pośród tego, co oferuje Internet, często nie wiadomo, czy ogląda się treści erotyczne czy familijne (a może jedno i drugie naraz); społeczność obserwująca Marinę Joyce była zróżnicowana w sposób zaskakujący: od małych dziewczynek marzących o noszonych przez nią różowych sukienkach po łysych pięćdziesięciokilkuletnich mężczyzn, prawdopodobnie masturbujących się do filmików, na których jadła lody.
Pod wpływem jednego z nagrań duża część obserwujących zaczęła zauważać subtelne zmiany w zachowaniu Mariny Joyce: na imprezie uśmiechała się do aparatu, prezentując wybrany na tę okazję strój, ale sposób, w jaki się obracała (ospały i apatyczny) i w jaki odpowiadała na zadawane pytania (ze trzy sekundy później, niż zrobiłaby to osoba bez problemów ze zrozumieniem), okazały się dzwonkiem alarmowym. Tak narodziła się teoria spiskowa mówiąca o tym, że Joyce została porwana przez swojego chłopaka lub przez jakąś sektę (nikt nie wiedział jaką) i była wykorzystywana oraz zmuszana do zamieszczania nagrań wbrew swojej woli.
Internetowi detektywi przedstawiali dowody w postaci krótkich fragmentów filmów, w których – jeśli zwróciło się uwagę – można było usłyszeć subtelne, wypowiedziane szeptem help me, dodawane rzekomo na etapie montażu, żeby w ten sposób prosić fanów o pomoc, a także urywków nagrań z Joyce patrzącą, jak się zdawało, w głąb pokoju, poza ekran, jakby prosiła porywacza, by jej pozwolił odpowiedzieć na pytania obserwatorów. Niepodważalnym dowodem były według fanów także zrzuty ekranu z jej filmów – wydawało się, że na ramieniu lub nodze ma siniaki, zadrapania czy drobne ranki. Marina Joyce nadal sprawiała wrażenie sympatycznej i radosnej, ale na większości nagrań wyglądała na senną, oszołomioną lub odurzoną. Część zrzutów ekranu, zamieszczanych na rozmaitych forach lub na kontach na Twitterze poświęconych wyłącznie tej emocjonującej sprawie, ukazywała szczegóły służące ponoć youtuberce do przyciągnięcia uwagi widzów dzięki podprogowemu przekazowi, jaki miały nieść piękne lakierowane białe półki pełne gadżetów rozmaitych marek – zawsze wykorzystywała je jako tło dla swoich nagrań. Jej obserwatorzy i wszyscy ci, którzy dołączyli do hasztaga #SaveMarinaJoyce – trending topic przez wiele dni – w końcu wezwali londyńską policję, by przyszła jej na ratunek. Funkcjonariusze udali się do domu youtuberki, nie znaleźli niczego podejrzanego i odeszli.
Myślę o Marinie Joyce w zimnej sali konferencyjnej, którą zarezerwowałam na zdalne zebranie z częścią zespołu z działu handlowego, żeby porozmawiać o kampanii bożonarodzeniowej. Myślę też o tym, że gdyby zjawiła się tu policja, zaalarmowana przez jakąś bliską mi osobę, również nie znalazłaby niczego podejrzanego: jestem zwykłą dziewczyną w biurze, a ona była zwykłą dziewczyną w pokoju. Tylko prawdziwi fani zauważyliby zmiany zachodzące w moim zachowaniu ze spotkania na spotkanie, dzień po dniu, film po filmie. Rozmawialiby o tym na forach internetowych i tworzyli długie wątki na Twitterze. Może nawet doprowadziliby do tego, że przez kilka dni stałabym się popularnym tematem. Dziewczyna, która kiedyś, jak się zdawało, dobrze się bawiła, kręcąc filmy, teraz wygląda na odrętwiałą, oszołomioną, a nawet odurzoną.
W moim przypadku nie myliliby się w żadnej z tych trzech kwestii. Kończy się sierpień, a ja przychodzę do biura, żeby zaoszczędzić na klimatyzacji. Jest poniedziałek, znowu. Nie posunęłam się w niczym, jeśli chodzi o projekty świąteczne, ale wiem, że potrafię przemawiać dostatecznie długo, żeby przekonać ludzi z działu sprzedaży, iż ruszyłam z pracą. Kładę komputer, szklankę wody i mały notatnik na dużym stole ustawionym w taki sposób, żeby na moją twarz padało naturalne światło. Jeśli nauczyłam się czegoś od youtuberów, to właśnie tego, jak ustawić kamerę podczas spotkania. Chętnie wybieram ten pokój, bo zapewnia neutralne tło. Po tym zebraniu mogłabym nagrać tutaj filmik z reakcją na wideo przedstawiające odruchy wymiotne kotów z powodu zapachu brokułów lub tutorial, jak wykonać makijaż nadający się i na rozmowę kwalifikacyjną, i na pierwszą randkę. Na kilka sekund przed połączeniem wyobrażam sobie, jak przywitałabym się ze swoją internetową społecznością obserwatorów podczas live’a, ale nie przychodzi mi do głowy żaden sposób powitania, który nie sprawiłby, że będę wyglądać na opóźnioną w rozwoju.
Dziewczyny z działu sprzedaży logują się o wyznaczonej godzinie i zaczynamy idiotyczny taniec sloganów, który poprzedza każde spotkanie w każdej firmie na całym świecie. „Co u was słychać?”; „Jesteście w Madrycie czy…?”; „Praca z plaży to nie praca”; „Dużo się dzieje, na szczęście”; „U mnie rewelacja”; „Dużo pracy, to dobrze”; „Widać już opaleniznę”; „To musi wypalić, choćby nie wiem co”; „Jestem do dyspozycji non stop”; „Masz tam gdzieś dzieci? Niech się pokażą… Jakie aniołki!” Uśmiecham się, wchodzę w interakcje, zmyślam. Rozmawiam o wakacyjnych planach, których nie mam, z nieistniejącymi ludźmi. Kilka dni w Marbelli u mojej przyjaciółki Pitu. Kolejne w San Sebastián ze swoim chłopakiem. Choć nie wiem, czy nie jest za wcześnie, żeby nazywać go „swoim chłopakiem”, oświadczam tajemniczo. Tak, mówię, jest Baskiem, zawsze lubiłam facetów o wyglądzie drwala, wiecie. Wszystkie się śmieją. Proste żarty, typowe tematy, które odgrywają rolę orzeźwiającego aperitifu, choć bez alkoholu, i pozwalają oddalić moment przejścia do meritum.
Ktoś przejmuje pałeczkę.
– Dobra, dziewczyny, do rzeczy.
Spotkanie oficjalnie się rozpoczyna. Rozmawiają o terminach, burzy mózgów, podkręcaniu tego czy owego, nadaniu efektu „wow”, zrobieniu wirala, pada nawet słowo „miazga”. Mówią o tym, czego w tym roku oczekuje od nas klient – jak zwykle: „dużo”, ale nie pojawiają się żadne konkrety. I że tegoroczna kampania bożonarodzeniowa jest ważniejsza niż wszystkie dotychczasowe. Przez cztery lata, odkąd pracuję w tej firmie, zawsze słyszałam, że aktualna kampania bożonarodzeniowa jest ważniejsza niż wszystkie dotychczasowe. Kiwam głową, marszczę czoło i mówię głośno: „Możesz powtórzyć, Monica?”, rysując w notesie Moleskine penisa trzymającego się pod boki chudymi rączkami. „Mamy jakieś wytyczne dotyczące szminki?”, pytam i pozwalam im przez kolejne dziesięć minut walczyć między sobą, żeby ustalić, kto zadzwoni do klienta z prośbą o informacje, których tak naprawdę wcale nie potrzebuję.
Na głupotach upływa nam czterdzieści minut. Zabawa w biuro jest łatwa, jeśli się wie, jak grać. Praca to tylko rola do odegrania. Opanowałam ją perfekcyjnie: znam żarty, które pozwalają przełamać lody. Wiem, o co pytać, by wydawać się skupioną na celu i zaangażowaną. I wiem, co powiedzieć, żeby czas płynął szybciej i żebym do osiemnastej nie musiała praktycznie już nic robić.
Gdy one rozmawiają, otwieram Twittera i oglądam wyciszony filmik z szopem jedzącym tort urodzinowy przygotowany specjalnie dla niego. Są na nim trzy świeczki, szop jest wyraźnie przestraszony ogniem, więc człowiek zdmuchuje świeczki za niego, a zwierzak zaczyna zajadać tort małymi łapkami. Retweetuję post. Sprawdzam w Google’u, czy w mieszkaniu w Madrycie można trzymać szopa. Później sprawdzam też, jak długo żyją szopy, i dowiaduję się, że dziki szop żyje od dwóch do trzech lat, co wywołuje we mnie lekkie, nieoczekiwane rozczarowanie.
– Jak myślisz, Marisa, kiedy mogłybyśmy coś zobaczyć? – pyta jedna z dziewczyn.
Zamykam zakładkę z szopem i ponownie spoglądam na ekran. A właściwie patrzę na siebie w małym kwadracie po prawej stronie monitora i utwierdzam się w przekonaniu, że to światło rzeczywiście byłoby świetne do nagrywania wideo, w którym zaprezentowałabym swoją rutynę pielęgnacyjną.
– Za cztery tygodnie – oznajmiam.
– Za cztery tygodnie? Za trzy tygodnie będziemy mieć drugą połowę września, a klient chce coś zobaczyć już teraz, chciałby zacząć przygotowywać budżet – reaguje inna.
Z chęcią odparłabym, że mam to gdzieś, jak zrobiłby każdy, kto szczęśliwie utrzymuje się z majątku przodków, ale ja nie mogę sobie na to pozwolić, zamiast tego teatralnie przewracam puste kartki leżącego obok mnie notatnika. Mamroczę: „Chwileczkę, coś posprawdzam”. Na jednej ze stron rysuję kolejnego malutkiego penisa. „Dajcie mi dwa tygodnie”, mówię w końcu i wszystkie są zadowolone. Trik polega na wskazaniu najpierw daty z sufitu, a dopiero później tej, którą się miało na myśli, tak jak robią to oszuści lub sprytni sprzedawcy staroci na Rastro, żeby człowiekowi się zdawało, że zrobił świetny interes.
Żegnamy się z uśmiechami na twarzach pośród licznych „Dzięki” i kilku „Do następnego razu!”. Wylogowuję się z Zooma. Gardło mam tak suche, że z trudem przełykam ślinę. Znów myślę o Marinie Joyce, siedząc przed własnym odbiciem na ekranie. Zdaje mi się, że gdyby ktoś odpowiednio zwiększył głośność na swoim laptopie, usłyszałby cichutkie help me i wezwał policję.
Mam trzydzieści dwa lata i od ośmiu lat pracuję w branży reklamowej, od czterech w tej samej agencji. Zaczynałam jako stażystka, później zatrudnili mnie na etat copywriterki, a teraz zajmuję stanowisko średniego szczebla kierowniczego i mam absurdalny dyplom z angielskiego, który przydaje mi się tylko do tego, żeby się nim pochwalić na LinkedInie, bo angielskiego używam do odpisywania na zaczepki na Tinderze. Prawda jest taka, że nie umiem robić niczego konkretnego i nie wiem, jak znalazłam się w tym miejscu. Przypuszczam, że dzięki doskonaleniu gry biurowej, aż w końcu ludzie uwierzyli, iż jestem świetną specjalistką.
Moim zadaniem jest być miłą i mamić obietnicami. Czytam brief dotyczący gównianego produktu, jednego z wielu gównianych produktów, jak czerwona szminka, perfumy z kwiatową nutą, odkurzacz z małą końcówką, którą dzięki trójkątnemu kształtowi można wcisnąć w rozmaite zakamarki. Potem myślę o przyziemnych sprawach zaprzątających głowy zwykłych ludzi – każdego, choćby miał się za najmądrzejszą owcę w stadzie: o braku urody, nieprzyjemnym zapachu pod koniec dnia, brudnym domu. Rynek generuje potrzeby, a moim zadaniem jest przełożenie ich na język zwykłych śmiertelników. Nie sprzedaję czerwonej szminki, ale ideę wywierania wrażenia, bycia piękną, bycia zapamiętaną, zostawienia śladu na kołnierzyku koszuli przystojnego mężczyzny. Nie sprzedaję perfum, ale nadzieję, że dzięki zapachowi zapadniesz komuś w pamięć, przyciągniesz uwagę, przestaniesz być szarą myszką, która każdego dnia marnuje dwie godziny na dojazdy do pracy i z powrotem. Sprzedaję nadzieję na to, że dziś, tak, właśnie dziś, dzięki perfumom o owocowej nucie przydarzy ci się coś niezwykłego. Nie sprzedaję entego odkurzacza, którego nikt nie potrzebuje – sprzedaję wizję ładnego, czystego domu, możliwości zrobienia zdjęcia uroczego małego kącika jak z Pinterestu i zamieszczenia go na Instagramie, żeby zyskać wiele polubień. Później przygotowuję koncepcję kreatywną, podobną do wszystkich innych wcześniejszych i późniejszych koncepcji kreatywnych, do wszystkiego, co już było i co będzie. The lipstick effect. Zapach wspomnień. Dom twojego życia. Kupują ją ode mnie, płacą nam, otrzymuję gratulacje i wszystko zaczyna się od nowa.
Robię to samo od ośmiu lat i wiem, że to bezwartościowe. Wiem, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby zawody takie jak mój nie istniały. Wiem, że wykorzystuję ludzkie słabości i pragnienie awansu w społeczeństwie, w którym nie ma miejsca na awans. A wiem to, bo ja sama po ośmiu godzinach pracy i rozmowach o niczym, które wywołują ciąg myśli samobójczych niskiego kalibru (takich jak potraktowanie zszywaczem własnej dłoni, żeby móc wyjść ze spotkania prawdziwie i w całej rozciągłości obrazującego słowo „nieskończoność”, lub wylanie na siebie wrzątku z biurowego czajnika, żebym mogła spędzić od pięciu do dziesięciu dni, leżąc do góry brzuchem), często wierzę, że rozwiązaniem wszystkich moich problemów jest prześladująca mnie przez cały dzień na każdej odwiedzanej stronie internetowej kwiecista sukienka z Zary, uszyta w Bangladeszu, którą w przyszłym sezonie z pewnością będą nosić miliony kobiet na ulicach. Ta sukienka sprawi, że stanę się inną kobietą, zmieni mnie ona w wiosenną, szczęśliwą, beztroską wersję mnie. Wiem, że kupując coś, płacisz za obietnicę lepszego życia. Wiem, że ja też wykorzystuję przeciętność i pieniądze klientów, dla których największym aktem twórczym jest dodanie kolejnej komórki w dokumencie Excela.
Miarą mojego sukcesu zawodowego jest coś tak niewymiernego jak wpływ. Wpływem może być stworzenie czegoś wiralowego, o czym wszyscy mówią. Albo wymyślenie chwytliwej melodii, którą wszyscy nucą. Albo zdobycie jednej z prestiżowych nagród w branży reklamowej, liczących się jedynie u twórców reklam i klientów, którzy wydali majątek na anons z modelką, marzącą tak naprawdę jedynie o hamburgerze i przytuleniu. Prawda jest taka, że jeśli twoje reklamy wiszą na wszystkich stacjach metra, ludzie mogą częściej pytać o twoje perfumy na stoiskach w El Corte Inglés, ale nie sądzę, żeby „Zapach wspomnień” miał większy wpływ na decyzję o zakupie produktu niż „Zapach godny zapamiętania”. Jestem dobra w sprzedawaniu pomysłów klientom. Dzięki mnie wierzą, że są wyjątkowi, że ich produkt jest wspaniały i że dana kampania będzie przełomowa. Nadskakuję im, śmieję się z ich żartów, kokietuję ich. Klienci pracują dla marek, które nie chcą podejmować ryzyka, ponieważ nie mają ku temu powodów. Kiedy zajmują stanowisko w jakiejś sprawie, to dlatego, że wszyscy inni zajęli już w tej sprawie stanowisko, więc czują, że to bezpieczne. Feminizm, zrównoważony rozwój, inkluzywność, różnorodność. I tak dalej. Nagle pojawia się marka z kremami antycellulitowymi i przeciwstarzeniowymi, która chce odejść od negatywnych skojarzeń związanych z produktem i skupić się na kobietach. Wtedy w kampanii nie będzie już chodziło o to, żeby przekonać kobiety, że są stare i potrzebują kremu lub że są grube i potrzebują kremu, ale że bez względu na to, jakie są, zasługują na ten krem.







