Klimatyczny thriller psychologiczny osadzony w dwóch planach czasowych. Wakacje w sercu Umbrii miały być początkiem nowego rozdziału w ich przyjaźni. Emily i Chess zamieszkują w olśniewającej włoskiej willi, nieświadome, że miejsce to wiąże się z wyjątkowo mroczną historią.
Słoneczne Włochy, umbriańska willa z mroczną historią, nierozwiązana zagadka tajemniczej śmieci sprzed lat…
Wchodzisz na własne ryzyko!
Emily i Chess jadą na wspólne wakacje, aby odbudować swoją dawną przyjaźń. Zatrzymują się w olśniewającej willi w Orvieto. Szybko okazuje się, że miejsce to kryje mnóstwo mrocznych sekretów. Pewnego lata w roku 1974 upojny czas spędzał tam bowiem okryty złą sławą gwiazdor rocka Noel Gordon. Aby na nowo rozpalić w sobie twórczą iskrę, zaprosił do siebie młodego utalentowanego gitarzystę Pierce’a Sheldona, jego dziewczynę Mari i jej przybraną siostrę Larę. Ta decyzja uruchomiła łańcuch zdarzeń, w którego wyniku Mari napisała jeden z najlepszych horrorów wszech czasów, Lara nagrała doskonałą płytę, a Pierce… zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Zafascynowana tą historią Emily próbuje odkryć, co tak naprawdę się wtedy stało. Im bliższa jest rozwiązania zagadki, tym większe napięcie towarzyszy jej relacji z przyjaciółką. Kiedy na światło dzienne jedna po drugiej wychodzą tajemnice z przeszłości, teraźniejszość obfituje w równie złowieszcze wydarzenia. Wszystko zaczyna wskazywać na to, że przed końcem wakacji włoska willa pochłonie kolejną ofiarę…
• Atmosfera „Białego Lotosu” z dodatkiem nastrojowych elementów powieści grozy? Chętnie, poproszę.
– TheSkimm
• Przebiegła, a zarazem szelmowsko zabawna powieść prowadzi nas przez labirynt nastrojów (…). To upiorny i misterny thriller.
– „The Washington Post”
• Smakowite literackie przedsięwzięcie: osadzony równolegle na dwóch płaszczyznach czasu thriller psychologiczny inspirowany miejscem powstania Frankensteina. Cudowna zabawa z nastrojem.
– „The Seattle Times”
Rachel Hawkins jest autorką popularnych książek dla młodych czytelników, które pisze pod pseudonimem Erin Sterling. Studiowała na Uniwersytecie Auburn w Alabamie, gdzie zajmowała się tematyką gender. „Pokój na piętrze” (2021) to jej pierwsza powieść dla starszych czytelników. W 2022 roku ukazał się kolejny gotycki thriller autorki – Reckless girl.
Willa
Przekład: Katarzyna Rosłan
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 2 lipca 2025
Rozdział pierwszy
Mniej więcej wtedy, kiedy Chess zaczęła mówić o sobie Chess, przyszło mi do głowy, że być może nienawidzę swojej najlepszej przyjaciółki.
Było to trzecie imię, które nadała sobie w ciągu naszej prawie dwudziestoletniej znajomości. W czwartej klasie, kiedy ją poznałam, była po prostu Jessicą. No, Jessicą C., bo były też Jessica M., Jessica R. i jeszcze jedna dziewczynka, która była tylko Jessicą, jakby rościła sobie prawo do tego imienia i wszyscy, czy tego chcieli, czy nie, musieli się z tym pogodzić. Nie było więc żadną niespodzianką, że w drugiej liceum Jessica C. stała się JC, a te inicjały po jakimś czasie ewoluowały w Jaycee.
Przedstawiała się tak do połowy studiów, a gdzieś między trzecią a czwartą zmianą kierunku zaczęła stosować wersję skróconą: Jay. Zrezygnowała z niej dziesięć lat temu, kiedy to obie skończyłyśmy dwadzieścia pięć lat, a ona ostatecznie zerwała z tym dupkiem Lyle’em. Wtedy właśnie narodziła się Chess.
Chess Chandler.
Nie sposób zaprzeczyć – brzmi dobrze i tak samo wygląda wydrukowane wielkimi literami na okładce książki, która leży na moich kolanach, gdy czekam na jej autorkę, bo umówiłyśmy się na lunch.
Spóźnia się. Spóźnia się jak zawsze, a przecież zjawiłam się kwadrans po wyznaczonej godzinie, właśnie po to, by uniknąć czekania. Ale nie mogło być inaczej – kiedy tylko usiadłam, przyszedł esemes: „Wychodzę!”.
Piłam więc drugą mrożoną herbatę i skubałam kolejny kawałek pieczywa w małej kafejce w Asheville – miejscu, które, jak sądziłam, powinno spodobać się Jessice, to znaczy: Chess – i czekałam na tę prawdziwą Chess, podczas gdy jej podobizna gapiła się na mnie z okładki.
Na zdjęciu jest w białej koszuli i dżinsach, paznokcie gołych stóp ma pomalowane na kolor jaskrawego melona. W swobodnej pozie, z radosnym uśmiechem na twarzy, siedzi na podłodze, a tuż nad nią widnieje tytuł: Dasz radę!.
To właśnie jej domena: poradniki rozwoju osobistego. Wkręciła się w ten temat, kiedy nasza koleżanka ze studiów, Stefanie, założyła stronę internetową poświęconą kobiecości i wellness, czy jakkolwiek to się wtedy nazywało. Chess zaczęła tam prowadzić kącik z poradami, a jedna z jej odpowiedzi – zachęcająca czytelniczkę do zerwania z jakimś dupkiem i porzucenia gównianej pracy – rozeszła się po sieci.
Rozumiałam dlaczego. Odpowiedź była typowa dla Chess: śmiała, iskrząca i zabawna, a jednocześnie dotykała sedna sprawy w sposób bezceremonialnie szczery, lecz nie okrutny. „Sama wiesz, co musisz zrobić – przecież skoro do mnie napisałaś, na pewno jesteś mądrą babką (z wyjątkiem spraw dotyczących facetów. I pracy. Ale z tym damy sobie radę)”.
Znałam te motywujące gadki, raczyła mnie nimi od lat. Ale myślałam, że skończy się na artykule Dwadzieścia siedem powodów, dla których ta autorka porad powinna zostać naszą najlepszą psiapsiółką!, opublikowanym na BuzzFeedzie.
A jednak w jakiś sposób zasięgi Chess się zwiększały. Na Instagramie nagle miała tysiące, a potem setki tysięcy obserwatorów. Przestała zamieszczać teksty na stronie Stefanie i zaczęła pisać dla Salonu, potem dla The Cut, a potem… przyszły książki. Wszystko, czego nigdy nie nauczyła mnie mama wylądowało na szczytach list bestsellerów. Zanim zdążyłam się zorientować, Chess była sławna.
I szczerze mówiąc, zasługiwała na to. Była w tym dobra. Czytałam wszystkie jej tytuły i oglądałam filmiki, łącznie z dużym wystąpieniem na konferencji TED, które na YouTubie ma jakieś dwadzieścia milionów odsłon. Sporo rozmyślałam o tym, jak to się stało, że ktoś, z kim kiedyś bawiłam się Barbie, teraz rozmawia z Oprah – w jej cholernym programie – i radzi kobietom, jak znaleźć się na Ścieżce Mocy.
Odrywam kolejny kawałek chleba w koszyczku.
Ostatnimi czasy moje własne życie zdecydowanie nie toczy się po Ścieżce Mocy i jeśli mam być szczera, może to być jeden z powodów, dla których nie przepadam już tak bardzo za Chess.
Tak. To jeden z powodów, a drugi jest taki, że jest już – spoglądam na telefon – pół godziny spóźniona.
Kiedy zaczynam się zastanawiać, czy nie odpuścić i nie złożyć zamówienia, drzwi kawiarni się otwierają i wchodzi ona – wysoka, z blond włosami, cała w różnych odcieniach bieli, z perłowoszarą torebką przewieszoną przez ramię. Jedną ręką, już od progu uniesioną w geście powitania, przesuwa gigantyczne okulary przeciwsłoneczne na czoło. Zawsze robi takie wrażenie – jakby była w ciągłym ruchu, jakby jej ciało zmierzało w dziesięciu kierunkach naraz, a mimo to każdy gest pozostaje płynny i pełen gracji.
Gdy zmierza do stolika, obracają się za nią wszystkie głowy, ale nie wiem, czy to dlatego, że ludzie ją rozpoznają, czy ze względu na jej wygląd – tę energię, ten blask.
Za szybko podnoszę się, by ją uściskać, i uderzam udami o krawędź stolika. Lód grzechocze w szklankach, a ja znajduję się nagle w chmurze perfum Jo Malone.
– Emmm – mruczy Chess, mocno mnie przytulając.
I choć jeszcze parę sekund temu byłam na nią naprawdę wściekła, teraz czuję, jak w piersi rozlewa mi się błogie ciepło. To jedyna osoba, która mówi na mnie „Em”. Przez całe życie dla wszystkich z wyjątkiem niej byłam Emily, więc kiedy słyszę, jak przeciągle, ze swoim południowym akcentem, którego nigdy nie straciła, wymawia to zdrobnienie, wracają do mnie same dobre wspomnienia: całe lata domówek z nocowaniem, jazda jej samochodem z opuszczonymi szybami, śpiewanie na całe gardło do radia, przesiadywanie na kanapie w jej domu na plaży, na wyspie Kiawah, chichoty przy białym winie. Milion rzeczy, które od razu nabierają większej wagi niż wieczne spóźnialstwo i wywołują poczucie winy, że w ogóle pomyślałam o niej coś złego.
Chess się odsuwa. Przygląda mi się i kładzie chłodną dłoń na moim policzku.
– Już lepiej wyglądasz – mówi, a ja zdobywam się na uśmiech, klepię ją po ręku i wracam do stolika.
– Już lepiej się czuję – odpowiadam, siadając. – Przeważnie.
Przygotowuję się psychicznie na kolejne pytania, a biorąc pod uwagę to, jak bardzo przez ostatni rok zbrzydło mi gadanie o moim samopoczuciu, zaczynam wymyślać, jak to uciąć. Ale wtedy Chess spostrzega leżącą na stoliku książkę i wybucha śmiechem.
– Boże, przyniosłaś, żebym ci dała autograf?
Jej zielone oczy błyszczą, kiedy opada na krzesło i wiesza torebkę na oparciu.
– Wysłałabym ci egzemplarz, wiesz przecież.
Głupio czuć się zażenowaną w towarzystwie osoby, która trzymała ci włosy, gdy rzygałaś, i to niejeden raz, ale kiedy wykonuję gest w stronę książki, i tak czuję, że się rumienię.
– To mojej mamy – mówię. – Popełniłam błąd i powiedziałam jej, że się dziś widzimy. I co znalazłam w skrzynce? Proszę bardzo. Z bilecikiem: „Mam nadzieję, że Jessica podpisze. Musi to dla mnie zrobić. (Deborah)”.
Chess prycha i sięga po poradnik.
– Cała Deb – wzdycha, po czym znów wykonuje typowy dla siebie magiczny zestaw czynności: wyciąga z przepastnej torby długopis, bazgrze na stronie tytułowej swój podpis, daje znak kelnerce i zamawia kieliszek wina, a wszystko to jednocześnie.
Wystarczy, że na to patrzę, a już czuję się zmęczona.
Oddaje mi książkę, odchyla się na krześle i zgarnia sobie włosy z twarzy.
Wygląda ostatnio inaczej – jest szczuplejsza, a włosy ma jaśniejsze, ale ja nadal widzę w niej dziewczynkę z piegami na nosie, dużymi oczami i szeroko rozstawionymi kośćmi policzkowymi, którą poznałam w czwartej klasie Szkoły Podstawowej imienia Johnsona na przedmieściach Asheville, kiedy wychyliła się do przodu i konspiracyjnie wyszeptała:
– Cieszę się, że obok ciebie usiadłam.
Zabawne, że z takiego drobiazgu może się zrodzić więź na całe życie.
– A twoje pisanie? Jak idzie? – zagaja, kiedy kelnerka przynosi jej wino.
Ja zostaję przy mrożonej herbacie. Jestem na lekach i nie mogę ich mieszać z alkoholem. Upijam łyk, by zyskać chwilę do namysłu.
– Dobrze – mówię w końcu. – Trochę to trwało, zanim się do niego z powrotem zabrałam po… tym wszystkim.
Tym wszystkim.
To jedyne słowa, którymi da się podsumować absolutnie gówniany czas, jakim okazał się dla mnie ostatni rok, choć i tak ledwie przybliżają temat.
Całkowite dno w pracy zawodowej? Jak najbardziej.
Nagła zapaść na zdrowiu z przyczyn niezrozumiałych dla lekarzy? Owszem.
Decyzja męża o rozstaniu po siedmiu latach z pozoru szczęśliwego małżeństwa? Kurwa, tak.
Od odejścia Matta minęło już ponad pół roku, a ja nadal czekam, aż zacznie trochę mniej boleć albo trochę lepiej się układać, albo… nie wiem. Przestanie być takie sztampowe. Upokarzające. Mama spytała nawet któregoś dnia, czy zamierzam się z powrotem do nich wprowadzić, a ja, po analizie swojej sytuacji finansowej, na którą wpłynęły i opóźnienie w pisaniu książki, i rosnące koszty rozwodu, naprawdę poważnie to rozważałam.
Chess patrzy teraz na mnie, ściąga brwi, a potem podnosi nogę, opiera obcas na brzegu krzesła i obejmuje kolano rękami, przybierając pozę, jakiej w życiu nie widziałam u nikogo, kto siedzi w restauracji. No ale jeśli coś takiego wykonało się wcześniej na słynnej kanapie u Oprah, zapewne można to powtórzyć dosłownie wszędzie.
Macham ręką.
– Serio, jest dobrze – mówię. – Ostatnia książka ma coś w rodzaju epickiego opóźnienia, ale to dziesiąta część serii, a wyniki sprzedaży dziewiątej niekoniecznie wbijają wydawcę w fotel, więc raczej nikt się aż tak nie przejmuje. – „Nikt prócz mnie”, dodaję w myślach, ale to zupełnie inna historia.
Chess wzrusza ramionami. Brzęczą srebrne kółka na jej nadgarstku.
– W takim razie ludzie nie mają gustu. Jak dotąd moja ulubiona to Potworny przytyk. Ta końcówka na plaży, gdzie mówisz: „O cholera, żona i najlepszy kumpel zrobili to razem!”. – Wychyla się do przodu i rozpromieniona łapie mnie za rękę. – To było piekielnie sprytne!
Wraca na swoje miejsce, nie przestając się do mnie uśmiechać.
– Zawsze byłaś piekielnie sprytna.
Z niemal absurdalnym zadowoleniem obskubuję kolejny kawałek pieczywa.
– Czytałaś Potworny przytyk?
Jeśli od dawna zajmujesz się pisaniem, przestajesz oczekiwać, że ktokolwiek z twojego otoczenia będzie za tym nadążał. Moja mama przebrnęła ledwie przez piąty tom serii kryminalnej o Petal Bloom, pod tytułem Niefortunna niespodzianka.
Matt, mój były, zatrzymał się na pierwszym. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że Chess w ogóle zna ich tytuły, a tym bardziej – że je czyta.
Ale właśnie na tym polega magia Chess. Kiedy już przejdziesz do porządku nad jej szczeniackimi zachowaniami, robi lub mówi coś autentycznie życzliwego, autentycznie miłego, coś, co sprawia, że czujesz się, jakby słońce zaświeciło prosto na ciebie.
– Jasne, że tak – odpowiada i zjada ostatni kawałek chleba z koszyczka. – Ty moje też czytałaś, prawda?
Prawda, i to nie raz, w dodatku wcale nie dla rozrywki ani nie dlatego, że mi się podobały. Wracam myślami do tamtych chwil, kiedy leżałam wykończona w łóżku, było mi niedobrze, miałam serdecznie dość tego zmęczenia, tej całej choroby, i czytałam Najlepszą wersję ciebie, a potem Dasz radę!. Czuję piekący wstyd, bo robiłam to, żeby wyszukiwać zdania, do których można się przyczepić, które można by obśmiać. Jaka osoba czyta w taki sposób książki najlepszej przyjaciółki?
– No pewnie – odpowiadam teraz z trochę za dużym ożywieniem, ale chyba tego nie dostrzega, bo znów się do mnie uśmiecha.
– To dobrze, bo gdyby nie ty, wcale bym ich nie napisała.
Mrugam ze zdziwieniem. Pierwszy raz słyszę coś takiego z jej ust i nie wiem, co ma na myśli. Od czasu, gdy wylansowała się na dziwaczne połączenie Taylor Swift, Glennon Doyle, dziewczyny-szefowej oraz Jezusa, nie mamy ze sobą wiele wspólnego. Mnie zaprzątały własne powieści i życie z Mattem, a ona zdobywała świat.
– No tak, jasne, wniosłam znaczący wkład w ich powstanie, nie opuszczając Karoliny – żartuję, jednak Chess potrząsa głową.
– Oczywiście, że wniosłaś! To dzięki tobie w ogóle zajęłam się pisaniem, wiesz? Zawsze tak poważnie do tego podchodziłaś. Notatniki, zapiski, ustawianie tych… jakże to się nazywało? Ta metoda z minutnikiem?
Chodzi jej o technikę pomodoro, którą zresztą cały czas stosuję, choć ostatnio nie bardzo mi pomaga. Znów macham ręką.
– Byłam zwykłym nerdem – mówię, a ona sięga przez stół, by poklepać mnie po ramieniu.
– Uważaj, babo, mówisz o mojej najlepszej przyjaciółce.
Reszta lunchu przebiega tak szybko, że jestem szczerze zdziwiona, kiedy kelnerka przynosi rachunek. Chess zbliża kartę do terminala i nawet nie mam szansy udać, że zamierzam zapłacić, a potem wychodzimy. Późne majowe popołudnie jest ciepłe i deszczowe.
– Tęskniłam za tobą, Em – szepcze i znowu mnie przytula, a ja uśmiecham się w jej obojczyk i wzruszam ramionami.
– Nigdzie się nie wybieram. – Nie chcę zabrzmieć żałośnie, ale taka jest prawda. To ją zawsze gdzieś nosi, a ja nie ruszam się z rodzinnego Asheville. Zdołałyśmy zjeść razem lunch tylko dlatego, że w ten weekend Chess podpisuje książki w lokalnej księgarni.
– I bardzo dobrze – odpowiada, puszczając do mnie oko. – Dzięki temu zawsze wiem, gdzie cię szukać.







