„Najmilsi” Wojciecha Chmielarza i Jakuba Ćwieka to komedia kryminalna, z mozaiką barwnych i groteskowych postaci, bawiąca się konwencjami kryminału i czarnej komedii. Lekka i inteligentna rozrywka.
Marcin Lorenc ma napisać książkę. Większość życia przepracował jako korespondent wojenny. Jeździł po świecie, z jednej strefy konfliktu do kolejnej, niejednokrotnie się przy tym narażając i patrząc śmierci prosto w oczy.
Żadna wojna nie mogła go jednak przygotować na to, co czekało na niego w pewnej bytomskiej kamienicy.
Czy raczej kto! Nieśmiała telefoniczna wróżka (łamane na sex workerka, także telefoniczna), ekipa budowlana, której szefowa zdradza objawy niezdrowej obsesji na punkcie owoców, gangster zadający krępujące pytania na temat sensu życia, bizneswoman, której w głowie tylko grzyby, a także narwani twórcy gier komputerowych.
I wreszcie… duch człowieka, który bardzo, ale to bardzo chciałby wiedzieć, kto tak właściwie go zabił.
A podobno Bytom to najmilsze miasto w Polsce!
Najmilsi
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 września 2025
ROZDZIAŁ 1
Gdyby to był amerykański film, rozpoczynałby się od przejazdu kamery nad pustynią i wielkiego napisu „Bagram, Afganistan”. Za muzyczne tło robiłby jakiś zgrany amerykański przebój, na przykład Money for Nothing albo Fortunate Son, koniecznie cięty na równe kawałki rytmicznym łopotaniem wirnika bojowego śmigłowca. Obstawiam, że black hawka, bo to taki helikopterowy odpowiednik Brada Pitta – no gwiazda po prostu.
Garść napisów, pół zwrotki i dwie pustynne wydmy później zobaczylibyśmy transportowiec jadący ubitą drogą do bramy wojskowej bazy. Kamera przez chwilę trzymałaby się za nim, a potem uniosła się, by móc pokazać bazę – więc zarazem by przyspieszyła, bo jednak każda sekunda filmu ma swoją cenę, nie?
Potem zobaczylibyśmy bazę wojskową z góry, a w niej jakieś baraki, namioty, wozy bojowe i nade wszystko… no, żołnierzy. Ci natomiast… Dobra, wystarczy. Nie wiem, co jeszcze powinno być w takiej bazie, nigdy nie byłem, znam z filmów. Nie będę się wygłupiał.
Chodzi tylko o to, żebyśmy wszyscy mieli przed oczami to samo przed rozpoczęciem tej historii. A bierze ona początek właśnie w bazie wojskowej w Bagram w Afganistanie. Konkretnie przy wozie bojowym, którego załoga czeka w pogotowiu na sygnał wyjazdu na patrol. Na pierwszy rzut oka trochę im się nudzi.
– Gasić szlugi, sierżant idzie – rzuca nagle szeregowy Maruta. To niewysoki, kudłaty typek, z rodzaju tych, co to patrzą na ciebie z dołu tak, jakby patrzyli z góry. Na trzeźwo dusza człowiek. Po pijaku też człowiek, ale demolka. Gasi teraz papierosa, rozcierając palcami żar, i chowa do woreczka kiepów, które z jakiegoś powodu zbiera, choć nigdy ich potem nie dopala.
Jego kompan, łysy z wyboru kapral Kowalczyk, nie ma podobnych pomysłów. Po prostu ciska niedopałek pod nogi i przysypuje go piaskiem. Zza baraku faktycznie wyłania się sierżant Stańczyk, który wygląda… no, jak sierżant. Głowę ma taką, jakby ktoś nowy na kuchni ziemniaka obierał – kanciasta szczęka, włosy na jeża, płaski nos. Idzie wyprostowany, buja łapami, jakby to były huśtawki zawieszone na konarach drzewa, a za nim drobi jakiś skulony, przestraszony młokos.
– Kowalczyk, Maruta! – woła sierżant, choć wcale nie musi, bo od wozu dzieli go teraz nie więcej niż pięć metrów. – Macie jeszcze jakieś miejsce w wozie? Dołożyłbym wam kolegę…
Już ma wskazać młokosa, gdy nagle zauważa trzecią postać, siedzącą na tylnym siedzeniu transportera. Postawny mężczyzna, najstarszy w tym gronie, ubrany pod kolor, ale po cywilnemu, w jednej ręce trzyma ogryzek ołówka, w drugiej zeszyt wykreślanek. To Marcin Lorenc, korespondent wojenny i prawdziwa legenda. Gdyby to faktycznie był film, teraz nastąpiłoby zbliżenie na jego zmęczoną nieogoloną twarz i mądre szare oczy. Ujęcie mówiące, że to właśnie on jest głównym bohaterem.
– O, cześć, Lorenc! – mówi sierżant. – Ty z nimi jedziesz?
– Tak się złożyło, sierżancie – odpowiada tamten.
Głos ma solidny, przyjemny. Pewnie byłby i radiowy, gdyby tylko Lorenc wymawiał prawidłowo R. I jednak nieco szerzej otwierał usta.
– O, to w takim razie świetnie się złożyło, bo mam tu kolegę z twojej branży. – Stańczyk sięga za siebie, wskazując na młokosa. – To mu tam powiesz co i jak.
– A to kolega tak bez szkolenia z nami jedzie? – dziwi się Maruta. Ale zaraz przestaje, bo sierżant posyła mu SPOJRZENIE.
– A chuj ci do tego, Maruta, ktoś się ciebie pytał?
– No nie, panie sierżancie.
– No to mi, kurwa, nie mędrkuj. Miejsce jest?
Kapral Kowalczyk ogląda się na korespondenta.
– Lorenc, ile wytrzymasz na bezdechu?
– Kwadrans, kiedy twoja stara jest na górze.
– A ha, ha, bardzo śmieszne. Dobra, sierżancie, to dawajcie młodego, niech się pismaki poprzytulają troszkę.
Lorenc wysiada, przeciąga się. Chowa wykreślanki do kieszeni bojówek, ogryzek ołówka wsuwa za ucho. Sierżant zdejmuje parcianą osłonkę z tarczy zegarka, krzywi się, po czym przenosi wzrok na młodzika.
– Dobra, to ja cię tu, chłopie, z nimi zostawiam. I witamy w Bagram, kolego…
Wolański, sierżancie – podpowiada chłopak. – Karol Wolański.
– I tak nie zapamiętam – stwierdza szczerze sierżant, po czym przenosi wzrok na Kowalczyka. – A wy do wozu. Ruszamy za pięć minut.
Oddala się, a gdy tylko znika za barakiem, rozlega się trzask zapalniczki.
– Palisz, młody? – pyta Maruta.
– Nie, nie palę.
– A co, boisz się umrzeć? – rzuca Kowalczyk i wybucha śmiechem. Na krótko, bo nikogo innego to nie bawi, a samemu to nie frajda.
Lorenc przygląda się nowemu bez specjalnej ciekawości. Nowy natomiast wpatruje się w niego, jakby właśnie doznał objawienia.
– Ja przepraszam, ale to naprawdę niesamowite! – mówi w końcu. – Mój pierwszy patrol i od razu z Marcinem Lorencem! Cholernie miło mi pana wreszcie poznać! Ja z pańskiej książki Zawsze ta sama wojna to nawet maturę pisałem!
Na twarzy Lorenca pojawia się coś na kształt zaciekawienia.
– O, naprawdę? – pyta. – I co, wiesz już, jak poszło, czy jeszcze czekasz na wyniki?
Maruta parska dymem, wygląda teraz jak diabeł tasmański z kreskówki.
– Dobre, Lorenc. To ci się udało! A ty, młody, wsiadaj! Zbieramy się.
Sam obchodzi wóz i sadowi się za kierownicą. Kowalczyk wskakuje na przednie siedzenie. Marcin wsiada i przesuwa się na miejsce obok. Wyciąga ołówek zza ucha i mocuje go w notesie schowanym w kieszonce na piersi.
– Może się pan ze mnie nabijać, panie Lorenc – mówi Wolański, sadowiąc się na miejscu obok i zamykając drzwi. – Ale jak tylko sierżant Stańczyk mi powiedział, że pan jest w bazie, to od razu się poczułem bezpieczniej. A tu jeszcze wspólny patrol!
– Chwila! Bezpieczniej? – dziwi się Kowalczyk. – Jak patrolujesz afgańskie piachy?! Kurde, Lorenc, jest coś, o czym nie wiem?
– O to musiałbyś zapytać swoją… Ej, zaraz, chwileczkę! – Dziennikarz mruży oczy. Przez moment przygląda się profilowi kaprala. – Dobra, o co chodzi? Bo już któryś raz się tak podkładasz dzisiaj… Widziałem to spojrzenie, Maruta! I ten głupi uśmieszek.
– Jakie spojrzenie? Ja mam taką gębę po prostu. Słońce mnie razi.
– Ta, akurat. W okularach cię razi? No dalej, Kowalczyk, mów: z kim?
– Co z kim, Lorenc?
– Z kim się założyłeś?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Z szumów radia daje się dosłyszeć głos sierżanta. Pada rozkaz, Maruta odpala silnik, wóz rusza. Przez chwilę jadą w ciszy. Wkrótce potem mijają bramę bazy i wjeżdżają na pustynną drogę.
W końcu Wolański nie wytrzymuje.
– O co chodzi? Jaki zakład? – pyta. – Bo chyba nie załapałem.
Żołnierze z przodu wymieniają spojrzenia. Lorenc widzi to i wzdycha ciężko.
– W bazie panuje taki niesprawiedliwy pogląd, że czasem się powtarzam ze swoimi żartami – mówi. – I kilku złośliwców, w tym obecny tu szeregowy Maruta, stworzyło z nich nawet bingo. Wygrywał ten, który mnie sprowokował do wypowiedzenia wszystkich. Ale teraz, jak widzę, grają w co innego.
– Aaa, znaczy teraz liczą, ile razy rzuci pan jakiś żart na temat partnerki kaprala, tak? I celowo pana prowokują?
– Bystry jesteś, młody. Ale Marcin jestem, nie żaden pan. Panowie to akurat wojny powodują, a nie o nich piszą.
Maruta uruchamia radio, a w nim… niespodzianka – Money for Nothing. Tyle że utwór nie dostaje czasu, by się rozkręcić, bo Kowalczyk przycisza go i skręca się na siedzeniu.
– Dobra, młody! Bo mi to spokoju nie daje. O co chodziło z tym, że przy Lorencu się czujesz bezpieczniej?
– No… o kocią kartę, nie? Zaraz… to wy nie wiecie o kociej karcie Marcina Lorenca?!
Żołnierze znowu wymieniają rozbawione spojrzenia, z miejsca wyczuwając kopalnię kolejnych żartów. Lorenc wzdycha, wiedząc dobrze, że tej siły już nie powstrzyma.
Mimo to próbuje.
– Daj spokój, młody – prosi. – Tego tematu nie zaczynaj.
– O nie, nie! – protestuje Kowalczyk. – Dawaj, kolego, bo to ciekawe jest. Kocia karta, mówisz? Czyli że co, Lorenc jest tym, jak im tam, świadkiem…
– …twojej głupoty co najwyżej – wchodzi mu w słowo dziennikarz, po czym zaraz dodaje, już do Wolańskiego. – Młody, serio, daj spokój. Palnąłem wtedy, okej? A ty, Maruta, nie strzyż uszami, tylko drogi pilnuj, żebyś na minę nie wjechał.
– Nie przyjmuję rozkazów od cywili. I też chętnie posłucham, o co chodzi.
– O jajco. Młody, siedź cicho!
Wolański wzrusza ramionami.
– Kiedy to przecież taka urocza historia jest! – mówi, używając, ani chybi celowo, kolejnego słowa klucza.
– Urocza? – podłapuje Kowalczyk. – To tym bardziej dajesz! Chętnie odkryję mięciutkie, wyściełane aksamitem pudełeczko kryjące się we wnętrzu twardego Marcina Lorenca.
– Aksamitną wyściółkę to ma… – zaczyna Lorenc, ale macha ręką. Dobra, nieważne.
– No, skapitulował. Dajesz, pismak!
Chłopak jeszcze raz ogląda się na Lorenca. Bije się z myślami, ale to nie jest równa walka. Bo jak nie opowiedzieć takiej historii?
– Więc pan… – zaczyna, ale zaraz się poprawia – …znaczy Marcin powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że jak jego córka była mała, to dostał od niej taką kartkę. Był na niej kotek i siedem serduszek. I każde oznaczało jedno kocie życie.
– A koty to nie mają aby dziewięciu? – wtrąca się Maruta.
– Dziewięć to ty masz komórek w mózgu, Maruta! Mówiłem ci już, drogi pilnuj.
– Ale ma rację, nie? – dopytuje Kowalczyk. – Dziewięć się mówi?
Marcin spogląda z wyrzutem na Wolańskiego, jakby chciał w ten sposób powiedzieć: „Widzisz? Perły przed wieprze”. Wzdycha ciężko.
– Jak tę kartkę dostałem, to w telewizji leciały powtórki serialu o kocie, co spełniał siedem życzeń – wyjaśnia. – Moja córka wtedy miała pięć lat i jej się pomyliło po prostu.
– A, czyli to jednak prawda, tak? – Kowalczyk się uśmiecha niczym serialowy adwokat, który właśnie podpuścił świadka. Napawa się tym sukcesem przez kilka sekund, po czym mówi: – No dobra, to co z tą kartką?
– No to, że ona działa! – Wolański nie umie powstrzymać ekscytacji. I w tym momencie tak bardzo trudno się na niego gniewać, że nawet Marcin się uśmiecha. – W sensie że się mówi, że Marcin Lorenc ma teraz jakby siedem żyć! To znaczy teraz już chyba trzy tylko, dobrze liczę? Bo jedno to był ten ostrzał na Bałkanach i potem drugi w Syrii. A nie, to był Irak, prawda? Potem to porwanie w Ugandzie i jeszcze Meksyk…
– Co, pewnie kartele?
– Nie, Maruta, sraczka po ostrych fajitas. Jak ta twoja wtedy, co się przeterminowanym kurczakiem objadłeś. I naprawdę, dajmy już temu spokój. Mówię, palnąłem, i tyle. Dawałem wywiad w śniadaniówce, chciałem dziecku przyjemność sprawić, to…
Nie kończy, bo nagle rozlega się wizg rakiety, huk wybuchu i świat robi fikołka. Jasność staje się ciemnością, góra dołem, bezpieczny wóz metalową trumną. Jedyne, co w tym nagłym szaleństwie jest spokojną stałą, to słowo.
Może niekoniecznie akurat to, które według Biblii było kiedyś, na początku i stało się ciałem – ale takie niewiele mniejszego kalibru. Czysta, pierwotna, soczysta KURWA zaintonowana przez szeregowego Marutę. Wybuch, kurwa, a potem krzyki i pisk w uszach. A potem już tylko to… jak to się mówi w filmach? A, wyciemnienie!
Istnieje taki przesąd, że jeśli umrzesz, mając jakieś nierozwiązane ziemskie sprawy, to na wieczność utkwisz w ostatnim miejscu, w którym byłeś. Pewnie dlatego nikt w Bytomiu nie odkłada żadnych spraw na później. No dobra, żartuję, bo PR Bytomia może faktycznie nie jest najlepszy, ale trzeba przyznać, że jest to miasto, które przeszło naprawdę długą drogę. Kiedyś stanowiło symbol zapaści. Nie tylko tej ekonomicznej, ale i zupełnie dosłownej. Bo faktycznie, zdarzały się tu przypadki, że człowiek się kładł w mieszkaniu na trzecim piętrze, a budził na pierwszym. Nawet McDonalda musieli przenieść, bo groził zejściem do podziemia.
A dziś? Galeria handlowa w samym centrum, niczym grecka agora – od której zresztą wzięła nazwę. Do tego dumna historia siedmiu Bytomskich Marszów Superbohaterów i wreszcie crème de la crème – czyli tytuł najmilszego miasta w Polsce. Tym mianem ochrzcił Bytom znany producent czekolady. Była wtedy gala, przyznanie tytułu, a nawet koncert Maryli Rodowicz na rynku. A więc duża sprawa.
Ale najważniejsi i tak są ludzie. Ci stąd, którzy uwierzyli w zmianę, i ci, którzy tu przybywają, dostrzegając nowe perspektywy. Duże firmy, ale też, a może przede wszystkim, małe jednoosobowe firemki. Tak, ci ludzie z pomysłem na siebie, którzy wynajmują biura w starych kamienicach jak ta i budują tu swoje marzenia, to istni pionierzy. Prawdziwa przyszłość tego miasta, szyta na miarę niczym garnitury lokalnej marki. I jego jedyna nadzieja.
I tak, tak, wiem. Po tym, jak zaczęło się od Bagram i wybuchu rakiety, nagły przeskok do Bytomia może się wydać mało interesujący. Ale powtórzę – siłą opowieści są ludzie. Na przykład siedząca tutaj Dominika. Skupienie na jej twarzy i sposób, w jaki dociska do ucha telefon – znaczy że to nie jest prywatna pogaducha, ale rozmowa służbowa. A w swojej pracy Dominika nie ma sobie równych.
– No cześć, przystojniaku – mówi głębokim, zmysłowym głosem, który nie potrzebuje żadnego obrazu. Jest jednoznacznie sugestywny, niczym jedwabna apaszka oplatająca nadgarstek i słupek ramy łóżka. Tak mogłaby mówić młoda Krystyna Czubówna, gdyby na studiach dorabiała w filmach dla dorosłych. – Czekałam na ciebie. I już się bałam, że dziś nie zadzwonisz.
Jej rozmówca z kolei… cóż, brzmi jak taki… zwykły Kajtek.
– No… ekhem, cześć – mówi. – Fajnie cię słyszeć. To znaczy widzieć… znaczy…
Ktoś tu ewidentnie nie grał w RPG-i za dzieciaka. Ale Dominika jest profesjonalistką. Nie odpuszcza.
– Och, skarbie, chyba miałeś zły dzień, co? – pyta z troską. – Bo trochę ci się język plącze. A może po prostu zapatrzyłeś się teraz na moje naoliwkowane jędrne piersi, próbujące się wyśliznąć z przykrótkiego szlafroczka?
– Emmm, właśnie. To drugie, tak.
– Dobrze zatem. Ale musisz mi wybaczyć. Nie mogąc się doczekać, wzięłam długi, gorący prysznic. Wyobrażałam sobie, że gorący strumień ze słuchawki to twoja ciepła męska dłoń. Że muskasz mnie opuszkami palców po twarzy, szyi, krążysz palcem wskazującym wokół sutków, a potem suniesz w dół, po brzuchu, prosto…
Szczerze mówiąc, głupio mi tak tutaj stać i tego słuchać. Nawet jeśli widzę, że to ściema. Rozważam już nawet wyjście, ale wtedy odzywa się ten typowy Kajtek. Klient znaczy:
– Ej, sorry… – mówi nieco zmieszany. – Ale jest szansa, żebyśmy dzisiaj zamiast tego po prostu pogadali? Tak jak wiesz… no, przedostatnio? Zapłacę normalną stawkę, tylko… wiesz.
Dominika przekłada telefon do drugiej ręki, jednocześnie wodząc wzrokiem po ścianach niemal pustego biura. Dwa miesiące temu zawiesiła na nich duże antyramy, ale do żadnej wciąż nie wstawiła żadnego plakatu czy zdjęcia. W taflach z pleksi odbija się więc tylko światło z gołej żarówki zawieszonej nad jej głową i drzewa zza okna. A, no i ona. Przewraca oczami, bo znowu musi wyjść poza gotowy scenariusz. I mogę się założyć, że wiem, co w tym momencie myśli: dlaczego faceci nie potrafią być tacy jak dawniej, w złotych czasach linii 0-700? Dlaczego kolejny raz któryś myli sekstelefon z terapeutą? Myśli tak, choć odpowiedź na to drugie jest akurat prosta – wystarczy sprawdzić dzisiejsze stawki terapeutów. Nawet tu, w Bytomiu.
– Halo, jesteś tam? – Kajtek zaczyna się niecierpliwić.
A Dominika wie, że zniecierpliwienie w jej branży to odpowiednik mszycy u ogrodników. Chwila nieuwagi i nie odratujesz.
– Jasne, możemy po prostu pogadać – mówi, owijając swoją dezaprobatę w wyćwiczony, seksowny aksamit. – Po prostu wyobraź sobie, że wchodzisz i nalewasz sobie coś z barku, a ja idę się przebrać w coś wygodniejszego, dobrze?
– Ech… dobrze. To czekam.
No mówiłem, typowy Kajtek. Ale bardziej to jakiś Kuba, Jacek czy Marek – sądząc po głosie, typ po czterdziestce, z nadwagą i pracą płatną tak sobie, ale na tyle znośnie, by nie chciało mu się szukać innej. Jeden z tych, co pamiętają jeszcze sekstelefon Kasi Figury i reklamy telelinii rozkoszy na RTL-u. Ciekawe, czy chociaż przymyka oczy…
– Dobra, jestem – podejmuje Dominika po krótkiej przerwie. – W ręce trzymam aromatyczny relaksujący olejek, który wetrę ci teraz we włosy.
– Nie mam włosów.
– Tu możesz mieć, skarbie. Tu możesz mieć wszystko.
Mówiłem, dobra jest. Szybkość i refleks, nie? Nic dziwnego, w końcu w jej uchylonej szufladzie, w teczce, leży dyplom ukończonej szkoły improwizatorskiej ImproSilesia.
– Wyobraź sobie – mówi dalej – że siadasz wygodnie w fotelu, a ja staję za tobą i opuszkami palców zaczynam masować ci skronie. Ty możesz się skupić na blasku rozpalonego kominka…
– Myślałem, że mieszkasz w apartamencie.
Po twarzy Dominiki przebiega grymas zniecierpliwienia.
– A ja myślałam, że chcesz pogadać – mówi normalnym głosem. Też ładnym, jednak… takim zwyczajnym. – No więc o co chodzi?
– Ech… sam nie wiem – wzdycha Kajtek. – Chodzi o Elżbietę.
– Twoją żonę?
– No… to znaczy tak. Wczoraj zadecydowała, że trzeba zrobić remont łazienki. A my przecież dopiero zakończyliśmy, cholera, remont kuchni. Trzy tygodnie trwał, a człowiek na samych chińskich zupkach i McDonaldzie, bo nie było gdzie gotować. Sześć kilo przytyłem.
– Dla mnie wciąż jesteś przystojny. Służy ci – podchwytuje Dominika, ale jej rozmówca jest teraz odporny na takie zagrywki.
– Dobra, dobra – mruczy. – Trzy tygodnie, rozumiesz? Sąsiedzi mnie nienawidzą, bo cały tydzień wiercenie, korytarz w pyle ze szpachli, robolskich kiepów pod oknem tyle, że… Poczekaj.
Przez chwilę słychać przytłumione dźwięki tła, a potem usłużne: „Co mówisz, kochanie? Już, chwila!”. Gdy ponownie zwraca się do Dominiki, od razu wiadomo, co powie:
– Dobra, muszę kończyć. Zaraz puszczę blika i zadzwonię później. Pa!
Rozłącza się, więc Dominika nie kłopocze się z odpowiadaniem. Wstaje, przeciąga się i bierze kubek z biurka. Kupiła go sobie jako pierwszą rzecz do nowego wynajmowanego mieszkania. Ilekroć po niego sięga, z kubka spogląda na nią fest baba o przenikliwym spojrzeniu i zaciętej minie. Napis pod zaplecionymi na piersi rękami baby głosi: HEKSA. Czyli wiedźma. Po śląsku.
– Chodź, Heksia. Bo bez kawki to raczej nie damy rady – mówi, po czym wychodzi z pokoju.
I to jest chyba dobry moment, by dorzucić kilka słów o tym, co to w ogóle za miejsce. Cóż, najprościej mówiąc, typowa śląska kamienica, tyle że przerobiona na współczesny biurowiec. Kiedyś, dawno temu mieścił się tu niemiecki hotel, stąd między innymi zabytkowa winda, hotelowa numeracja na drzwiach zaczynająca się od numeru piętra, a na dole hol z kontuarem i tablicą na klucze.
Większość z tych biur ktoś wynajmuje, żeby prowadzić w nich mały biznes. Zwykle są to firmy o zasięgu lokalnym, ale niektórzy mają większe aspiracje. I nie są to wcale aż takie mrzonki, bo zdarzył się tu już przynajmniej jeden sukces na dużą skalę. Na razie jednak żadne z biur, które mija teraz Dominika, ściskając w ręku kubek, nie nosi znamion przyszłego garażu gościa od Amazona czy Google’a. Bytom to jednak kraina węgla, nie krzemu.
Wtem jedne drzwi się otwierają. Tuż przed twarzą Dominiki. A ona odskakuje gwałtownie.
– Ej, uważaj! – woła bardziej wystraszona niż wzburzona.
Chudy długowłosy chłopak, który właśnie na nią wpadł, ma na imię Wadim. Wygląda trochę jak sekretny owoc miłości depeszowca z fanką grunge’u.
– A, sorry, nie zauważyłem cię – mówi. – W porządku wszystko?
– Tak, ale gdybym miała kawę…
– Tobyś po nią nie szła, nie? – zauważa przytomnie Wadim. – Co najwyżej wracała do siebie, a wtedy szłabyś drugą stroną korytarza, nie? A skoro już idziesz, to weź mi też zrób, odleję się i przyjdę. Dzięki!
Jak gdyby nigdy nic rusza w stronę łazienki. I żeby była jasność, o nim i jego kolegach z grupy na pewno opowiem, ale później. Bo na czym to ja…? A, właśnie. Że kiedyś hotel, a teraz stale rozbudowywana i modernizowana przestrzeń z biurami do wynajęcia. Na razie skupiona na jednym piętrze, ale plany są szerokie, bo Iwo, zarządca budynku…
O, to właśnie ten z dredami, który tu stoi, w socjalnym. Zawsze kojarzył mi się z Pinokiem, którego Gepetto wystrugał ze szczotki do mycia podłóg. Albo z tymi typami, co podrywają laski w lokalach z sziszami na opowieści o wędrówkach z plecakiem po Tybecie.
– O, Dominika! Świetnie, że jesteś – mówi teraz. – Chodź, przedstawię cię. Marcin, poznaj Dominikę. Dominika, to Marcin. Będzie z nami pracował. Znaczy się sam, jak wszyscy, ale też wynajmuje u nas biuro. Jest, znaczy się był korespondentem wojennym. Pewnie słyszałaś. Marcin Lorenc.
– Miło mi – mówi Marcin, ale minę ma taką, że trudno powiedzieć.
Za to Dominice prawie na pewno miło nie jest. Z zachmurzoną miną wodzi wzrokiem od Marcina do Iwona i z powrotem.
– Chodzi o biuro Julka? – pyta.
– Biuro Julka to było do zeszłego tygodnia, na umowie sprawdziłem – odpowiada Iwo. – Teraz to pustostan. Ale spoko, powiedziałem ekipie od Gabi, żeby spakowali wszystko, jak będą tam okna wymieniać, to nic się z jego rzeczy nie zgubi. Wróci, to se je weźmie. Albo wynajmie inne biuro na drugim, to chociaż windą do siebie pojeździcie. Ty, ale co to za miny jak z małej gminy? Weź obciachu przed Marcinem nie rób, co? Zajebisty kolo, mówię ci. Weź jej, Marcin, opowiedz, jak was w tym Afganie rakietą w transporter jebnęli.
Marcin wzrusza ramionami.
– Właśnie ty opowiedziałeś – stwierdza. – Mogę zobaczyć to biuro?
– No pewnie! – rzuca z entuzjazmem Iwo. I na fali tego entuzjazmu niesie go znowu w stronę Dominiki.
– Kochana, weź oprowadź Marcina z łaski swojej, dobra? Ja mam spotkanie ważne zaraz, to już nie zdążę. Nara.
Zerka na zegarek niczym królik z Alicji w Krainie Czarów, klnie cicho i zrywa się, wypadając z socjalnego niemal biegiem. W środku zostają Dominika i Marcin. A między nimi niezręczna cisza. Więc Dominika jak ten Travolta z mema: zdezorientowana patrzy w lewo, patrzy w prawo…
– Powinienem wiedzieć, o co chodzi z tym Julkiem? – pyta w końcu Marcin.
– Nie, właściwie to… nie wiem. – Dominika ucieka wzrokiem na bok. Robi krok w stronę ekspresu, ale rozmyśla się i cofa. – Wiesz co? Przepraszam, nie mogę ci pomóc jednak. Też muszę wracać do pracy.
Odwraca się i wychodzi, starając się jednocześnie zachować tyle godności, by nie biec. Nie na wiele się to jednak zdaje – cała jej pewność siebie nabyta na lekcjach impro ulatuje niczym powietrze ze źle zawiązanego balona.
Marcin patrzy za nią, kręcąc głową z lekkim rozbawieniem. Otwiera szafkę nad zlewem, bierze niepodpisany kubek i podstawia go pod ekspres.
– Jezu, Domi – dochodzi go z korytarza głos Wadima. – Teraz faktycznie mogłaś mieć gorącą kawę! Uważaj trochę.
Marcin wzdycha.
– Wyjdź do ludzi, mówili. Złap trochę normalności, a nie tylko w domu siedzisz, ech…
Podstawia kubek, nadusza przycisk ekspresu i gdy rozlega się ryk młynka, skupia wzrok na wypełniającym się kółeczku wokół symbolu filiżanki. Zawsze lubił takie rzeczy. Jest chyba jedynym człowiekiem na świecie, którego zwykle nie wkurza symbol ładowania się treści w youtubowych filmikach.
– Noż kumkwat mać!!! – rozlega się nagle z oddali. I zaraz po tym następuje ciemność. Czy też, jakby powiedział ktoś stąd, znowu prąd chuj strzelił.
Tak, to się tutaj zdarza w sumie regularnie. Chwilowe braki prądu. Nawet kiedyś zażartowałem, że hymnem tego miejsca powinno być A gdy jest już ciemno zespołu Feel. Pasuje, tym bardziej że to śląski zespół. Co prawda, niby z Katowic, ale grali kiedyś na Dniach Bytomia, a Piotr Kupicha to nawet rozdawał choinki na tutejszym rynku. Więc to nie tak, że u nas nie bywał. Skoro już mówię u nas, to chyba najwyższy czas na słonia w pokoju. Czyli mnie. Pamiętacie, jak mówiłem o tym, że gdy gdzieś umrzesz, to możesz tam utknąć, póki nie rozwiążesz swojej sprawy? To chyba właśnie mój przypadek.
Ja się nazywam Julek. Konkretnie to Julian Ostaszewski i jestem, a bardziej chciałem być dziennikarzem. Teraz, cholera, trochę mi się to wszystko miesza i zwyczajnie nie wszystko pamiętam. Ale generalnie jakiś czas temu zaginąłem. Znaczy się zaginęło moje ciało, bo ja ocknąłem się tutaj niczym Patrick Swayze w tym filmie, co lepił garnki z Demi Moore. Od tamtej pory snuję się i próbuję dowiedzieć, co mi się właściwie przytrafiło, gdzie leży moje ciało i kto, a także dlaczego miałby chcieć mojej śmierci. Dotychczasowy wynik śledztwa? Cóż, okrąglutkie zero. Jedna wielka pustka w głowie i obawiam się, że…
O, światło wróciło! A skubany Marcin Lorenc przez cały ten czas po prostu stoi spokojnie w tym samym miejscu i sączy kawę, która zdążyła się zrobić tuż przed blackoutem. Nie jest mu jednak dane wypić jej w spokoju, bo tak jak podobno woń krwi potrafi ściągnąć rekiny z odległości kilku kilometrów, tak kawa jest jednym z tych napojów, które mają moc zwabiania robotników. I ci właśnie się zjawiają. Wchodzą do kuchni w majestacie pyłu z zaprawy. Ten większy to Bolo, a drugi, z wąsem, Olo. Znaczy nazywają się pewnie inaczej, ale wszyscy tak na nich mówią, nawet Gabi, ich szefowa. Po mieście krąży fama, że gdy już pracują, to są solidni, ale przerw mają tak dużo, że nawet na ogólnopolskim zjeździe ludzi z diastemą się tylu nie doliczysz.
Olo jest akurat w trakcie ważnego wywodu, który angażuje ich obu do tego stopnia, że nie dostrzegają Marcina.
– Ja to ci mówię – peroruje Olo, kierując się prosto do szafki z kubkami – że po mojemu toby trzeba było od tego zacząć wszystkie roboty. Nie żadne, kurwa, kafelki, srelki. Bo to jest takie, rozumiesz, od dupy strony. Tu normalnie trzeba ściany pruć, tak jak żeśmy gadali. Wypatroszyć, proszę ja ciebie, jak świniaka, kable wymienić i sprawdzić, gdzie przebicie.
Marcin stoi. Sączy kawę i z uwagą śledzi rozwój wypadków. Może jego przyzwyczajony do światowych konfliktów umysł liczy na jakiś spór, może na starcie? Jeśli tak, to odpowiedź Bola musi być dla niego srogim rozczarowaniem.
– Ale ja to przecież od początku szefowej jak chłop krowie na rowie – mówi większy z robotników. On na cel wziął szafkę pod ścianą, gdzie mało skutecznie kryły się jakieś stare herbatniki. – Ostatnio ją złapałem, to do niej tak: „Szefowo!”. Tak jej mówię: „Szefowo, jak to tak będzie ciągle gasło, to ile to trzeba, żeby się kto, za przeproszeniem, wypierdolił na tych schodach i kark skręcił? A nie daj, Panie Boże, że wtedy o jakie nasze wiaderko nogą zahaczy, na folię rozciągniętą nadepnie i co?”.
– No co?
– No jak to co? No chujnia z grzybnią. Na nas będzie.
Olo trawi przez chwilę te słowa, skubiąc wargę.
– A szefowa co powiedziała? – pyta w końcu.
– Żebym nie klął tyle, bo ona na odwyku i no, uwrażliwiona jest… O, dzień dobry, bo nie zauważyłem szanownego pana.
Jak się domyślacie, to jest moment, w którym obaj robotnicy dostrzegają Marcina. Ten unosi kubek do czoła, oddając za jego pomocą salut.
– Cześć pracy! – mówi.
Bolo uśmiecha się szeroko.
– Uszanowanie, kierowniku złoty! – rzuca. – Pan to jest ten cały pisarz, co ma przejąć biuro po tym młodym, który uciekł? Bolo, jak mu tam było?
– Przed chwilą usłyszałem, że Julek – podpowiada Marcin, a Bolo natychmiast wymierza w niego palec.
– O, właśnie! Czyli że po nim, tak?
Marcin kiwa głową i bierze kolejny łyk kawy. Bolo podchodzi z pudłem herbatników do blatu, wyciąga talerzyk i przerzuca na niego kilka połamanych ciastek. – To fajny chłopak był, uczynny taki – mówi. – Papierosem poczęstował zawsze…
To sprawia, że Marcin się krzywi.
– Ech, znaczy palacz? – pyta. I zaraz dopowiada: – To niedobrze, bo pewnie wszystkie meble dymem przesiąkły.
Bolo z miejsca się zaperza.
– A gdzie palacz, panie szanowny! Dla ludzi miał, żeby zawsze mieć czym częstować. Dusza człowiek.
Marcin Lorenc tylko się uśmiecha. I dobrze wiem, co sobie myśli. Przecież sam wielokrotnie uskuteczniał w pracy tę prostą dziennikarską sztuczkę. Papieros to zawsze okazja, by przystanąć, pogadać. A poczęstowanie to taka drobna przysługa. Taka, którą można szybko spłacić odpowiedzią na pytanie czy dwa. Odruchowo sięga do kieszeni, a gdy się na tym łapie, znowu się uśmiecha. Stare nawyki jak stara miłość – nie rdzewieją.
– Jest szansa, że mnie panowie zaprowadzą do tego biura? – pyta. – Rozejrzałbym się, zobaczył, co jest na stanie.
– Zaprowadzić możemy, bo to na końcu korytarza – stwierdza Olo. – Ale bez pani Stasi to sobie pan szanowny co najwyżej klamkę, za przeproszeniem, w dupę pocałuje. Bo na klucz zamknięte.
– Ale zarządca… Iwo mówił, że panowie to jakieś rzeczy tam pakowali po panu Julianie. Osobiste, znaczy się.
Bolo wzrusza ramionami.
– A bo pan zarządca to jest czasem łaskaw sobie tak popierdolić, za przeproszeniem, bzdury. Jemu to się nieraz wydaje, że on tu faktycznie czymś zarządza, ale jak sprawa jest, to mówię, do Stasi.
– A pani Stasia to, jak rozumiem, gospodyni, tak?
– Gospodyni to w gospodzie może być, panie szanowny – obrusza się Olo. – A pani Stasia kochana, to ona jest…
Traci impet tej wypowiedzi i szuka ratunku w oczach kolegi. Ale Bolo tylko w zakłopotaniu drapie się po potylicy.
– Nie no, dobrze ci mówi – stwierdza i zaraz rozwija myśl. – A co innego powiesz? Że cieć? Czy też ta, no, ciecia? Pani Stasia to gospodyni, proszę ja ciebie, jak ta lala.
Olo zastanawia się przez chwilę, w końcu kapituluje.
– Tak czy owak nie ma jej, bo do wnusia poszła. Pewnie przed szesnastą wróci dopiero. Może pan poczekać tu albo u nas, bośmy jedno biuro na kanciapę zajęli. Radio mamy. I lodówkę na agregat, to sobie można w przerwie. Wie pan, z kulturką, bezalkoholowe…
Mówiąc to, puszcza oko z taką siłą, jakby się bał, że mu zaraz wyleci. Marcin pewnie wie, że podpadnie, odpuszczając to staropolskie, gościnne „ze mną się nie napijesz?”, jednak podejmuje ryzyko.
– Dzięki za propozycję, ale chyba po prostu przyjdę później. Mam jeszcze coś do załatwienia na mieście. Dadzą jej panowie znać, że będę? Jakby szybciej wróciła?
– Się wie, panie pisarz. Olo, kawa zwykła czy fikuśna jakaś?
– Fikuśna. Ale tylko jak zwykłe mleko jest. Bo to z owsem to nie do picia normalnie! Nic dziwnego, że gówniarzom się potem w głowach ze wszystkim miesza, jak nawet mleka teraz ze dwadzieścia rodzajów. Kiedyś to było chude, półtłuste, tłuste. I komu to przeszkadzało, pytam?
Pytanie zawisa w powietrzu, bo Bolo siłuje się akurat z przepełnionym pojemnikiem, a Marcin właśnie wymył kubek i zmierza ku wyjściu. Mam tylko nadzieję, że ci dwaj go nie zniechęcili do wynajęcia tu biura. Bo szczerze liczę, że jak tu trochę zostanie, to w końcu się dowie, co się ze mną stało. Myślę, że wystarczy mu wejście do biura, żeby się zainteresować tematem. Wręcz jestem pewien, że tak właśnie będzie. A skąd ta pewność? Cóż, może i nie mam pojęcia, kto mnie zabił i co się stało z moim ciałem, ale o Marcinie Lorencu co nieco wiem. A także o wyjątkowej niespodziance, która go czeka, gdy wejdzie do wkrótce już swojego biura.







