Powieść malezyjskiej pisarki, której „Narzeczona ducha” zyskała status bestsellera „New York Timesa” i została zekranizowana jako serial Netflixa. W „Lisiej żonie” Yangsze Choo splata świat ludzi i duchów, snując historię o utraconych miłościach i drugich szansach, o matczynym uczuciu i pradawnych wierzeniach, które mogą skrywać ziarno prawdy.


Niektórzy uważają, że lisy są podobne do duchów, bo też gromadzą qi, ale nic bardziej mylnego. Jesteśmy żywymi istotami, takimi jak wy, po prostu zazwyczaj lepiej wyglądamy…

Mandżuria, rok 1908
W ostatnich latach rządów dynastii Qing właściciel restauracji znajduje na swoim progu zamarzniętą kurtyzanę. Jej śmierć wywołuje plotki o lisach, które według ludowych wierzeń zwodzą śmiertelników, przybierając postać pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn. Bao, detektyw obdarzony niezwykłą zdolnością wykrywania kłamstw, otrzymuje zadanie ustalenia tożsamości zmarłej.

Tymczasem rodzina chińskich aptekarzy, mimo biegłości w leczeniu chorób, nie potrafi uwolnić się od klątwy, która nad nimi wisi. Wydaje się jednak, że gdy w ich życie wkracza niebezpiecznie czarująca służka zwana Śnieżną, ich los w końcu się odmienia.
Tylko czy na pewno?

Śnieżna skrywa wiele sekretów, a przede wszystkim jest matką, która pragnie pomścić swoje utracone dziecko. Trop zaprowadzi ją z północy Chin aż do Japonii, a Bao będzie podążał za nią niczym wierny pies. Zarówno Śnieżna, jak i Bao, poruszając się wśród mitów i błędnych wyobrażeń o lisich duchach, spotkają starych przyjaciół i nowych wrogów – a trup nadal będzie ścielić się gęsto.

Yangsze Choo mistrzowsko eksploruje świat śmiertelników i duchów, ludzi i innych stworzeń, a także olśniewające momenty, gdy ich ścieżki się krzyżują. Lisia żona, napisana z epickim rozmachem i pełna wyjątkowych, niezapomnianych bohaterów, to zachwycająca powieść o dawnych miłościach i drugich szansach, głębi matczynej miłości oraz pradawnych ludowych podaniach, które mogą okazać się prawdą.

***

• Proza Choo jest bogata, a powolne odkrywanie skomplikowanych relacji łączących bohaterów, którzy spotykają się po latach, trzyma w ogromnym napięciu. Wspaniała rzecz.
– „Publishers Weekly”

• Bogata azjatycka tradycja związana z lisim folklorem stanowi tło dla złożonej, nastrojowej historii o tożsamości i odkrywaniu tajemnic, rozgrywającej się w Mandżurii na początku XX wieku. Intrygująca książka, dla której warto uwierzyć w niewiarygodne.
– „Kirkus”

Yangsze Choo to malezyjska pisarka chińskiego pochodzenia. Po ukończeniu studiów licencjackich na Harvardzie, pracowała w korporacjach, a następnie napisała debiutancką powieść „The Ghost Bride” – „Narzeczona ducha”, która stała się bestsellerem „New York Timesa” i została zekranizowana jako serial Netflixa. Jej druga powieść „Nocny tygrys” została wybrana jako lekturę klubu czytelniczego Reese Witherspoon, a jej fragmenty czytano podczas platynowego jubileuszu królowej Elżbiety II.

Yangsze Choo
Lisia żona
Przekład: Elżbieta Janota
Wydawnictwo Echa/Czarna Owca
Premiera: 18 czerwca 2025
 
 

1

Man­dżu­ria, 1908

Może zna­cie tę histo­rię: póź­nym wie­czo­rem do drzwi niczego nie­podej­rze­wa­ją­cego stu­denta puka piękna kobieta.
– Kto tam? – pyta mło­dzie­niec, wyglą­da­jąc do zanie­dba­nego ogrodu, gdzie w świe­tle księ­życa kwiaty i krzewy gną się w dziwne kształty.
– Wpuść mnie. – Nie­zna­joma ma cza­ru­jący uśmiech i butelkę jego ulu­bio­nego wina ryżo­wego.
Zga­dza się, choć z waha­niem, bo powi­nien się prze­cież uczyć do cesar­skich egza­mi­nów. Co ta dziew­czyna robi tu sama? W końcu wiej­ska willa leży na odlu­dziu! I dla­czego jej oczy tak dziw­nie lśnią w mokrej od desz­czu ciem­no­ści? Docho­dzi jed­nak do wnio­sku, że wszystko w porządku – to pew­nie pro­sty­tutka, którą jego przy­ja­ciele przy­słali tu dla żartu. Piją więc wino, każde wyda­rze­nie pociąga za sobą kolejne i – mimo że ona się rumieni, a jego książki leżą odło­giem – stu­dent spę­dza jeden z naj­przy­jem­niej­szych wie­czo­rów swo­jego życia.
Sęk w tym, że nie­wiele z niego pamięta. Szcze­góły nikną przy bla­sku lampy i śmie­chu. Pożąda jed­nak kolej­nego spo­tka­nia; chwyta jej dło­nie (o bar­dzo dłu­gich pal­cach z ostrymi paznok­ciami) i nie chce ich puścić.
– Miesz­kam tam – oznaj­mia kobieta, wska­zu­jąc dzi­waczny pagó­rek. – Idź tą drogą i miń szczyt, a mój dom będzie czwarty z kolei.
Następ­nego wie­czoru – po tym, gdy słu­żący położy się spać, stu­dent wyru­sza. Gdyby zwra­cał uwagę na takie rze­czy, zorien­to­wałby się, że trakt powoli zanika, aż zostaje z niego led­wie ście­żynka wśród wybu­ja­łej trawy, on jed­nak niczego nie zauważa, tak jest zauro­czony. Wzdłuż szlaku stoi wiele oso­bli­wych domów, wszyst­kie mają ciemne okna przy­po­mi­na­jące puste oczo­doły. Wspa­niałe posia­dło­ści, małe rudery. Na każ­dym nad­prożu wyraź­nie wypi­sano rodowe nazwi­sko. Czwarty dom od szczytu to impo­nu­jący dwo­rek, na bra­mie wid­nieje nazwi­sko Hu1.
Odwie­dza ją raz po raz, zanie­dbu­jąc naukę, a tym­cza­sem w domu gro­ma­dzi się stos nie­otwar­tych listów od roz­gnie­wa­nych rodzi­ców. Skóra marsz­czy mu się jak zwię­dły liść, puchną mu mig­dałki, a krę­go­słup wygina się w łuk. W końcu zmar­twiony sługa spro­wa­dza mni­cha, by wyrzu­cił z niego złe duchy. Kiedy czar pry­ska, stu­dent zawo­dzi i szlo­cha, upo­ko­rzony oraz wście­kły; drżą­cymi rękami zdziera z sie­bie ubra­nie. Zbiera się zbrojna dru­żyna zło­żona z miej­sco­wych wie­śnia­ków, któ­rzy przy­się­gają, że na spa­dzi­stym pagórku nie ma żad­nych domów ani wiel­kich posia­dło­ści. Tylko dawno zapo­mniany cmen­tarz. Czwarty grób od wierz­chołka, jak wiele chiń­skich mogił, przy­po­mina na wpół zagrze­bany w ziemi domek. Przy pomocy motyk i szpa­dli wła­mują się do środka i odkry­wają, że lego­wi­sko urzą­dził tam sobie lis.
W tej histo­rii zmien­no­kształtny lis zwy­kle koń­czy ugo­to­wany lub nadziany na rożen przez wście­kły motłoch. To jed­nak nie powinno się zda­rzyć, jeśli tylko zacho­wa­cie ostroż­ność. Więk­szość lisów zacho­wuje. Jak ina­czej prze­trwa­ły­by­śmy setki lat? Lis z tej opo­wie­ści był chciwy i głupi – przez takie osob­niki reszta z nas cie­szy się złą repu­ta­cją.
Lisice, powia­dają ludzie, to nik­czemne kobiety.
Nawet w naj­lep­szych cza­sach komuś takiemu jak ja nie­ła­two prze­żyć. Na przy­kład by zła­pać pociąg z Muk­denu do Dalianu, musia­łam wydo­stać się z tra­wia­stych rów­nin Kirinu. Pierw­szy dzień był naj­trud­niej­szy, bo potrze­bo­wa­łam ubrań. Osta­tecz­nie ścią­gnę­łam ze sznura na pra­nie bluzkę i baweł­niane spodnie jakiejś wie­śniaczki. Cno­tliwy lis nie powi­nien kraść, lecz despe­racko potrze­bo­wa­łam odzie­nia. Młoda naga kobieta poja­wia­jąca się na skraju drogi aż prosi się o kło­poty.
Egzy­stuję albo jako mały pso­waty o gęstym futrze, spi­cza­stych uszach i schlud­nych czar­nych łap­kach, albo wła­śnie jako młoda kobieta. Żadna z tych postaci nie zapew­nia mi bez­pie­czeń­stwa w świe­cie rzą­dzo­nym przez męż­czyzn. Prawdę mówiąc, wola­ła­bym wyglą­dać jak czy­jaś babka – dzięki temu zyska­ła­bym przy­naj­mniej odro­binę god­no­ści odpo­wied­niej do mojego wieku. Przy oka­zji chcia­ła­bym odno­to­wać, że więk­szość opo­wie­ści sku­pia się na pięk­nych lisi­cach, które żywią się ener­gią życiową qi, nie­wiele zaś mówi się o sam­cach. Kobiety obda­rzone wła­snym rozu­mem, bie­ga­jące wolno i robiące, co im się żyw­nie podoba, bez wąt­pie­nia spo­tkają się z ostra­cy­zmem. Sprytny przy­stojny męż­czy­zna to zupeł­nie inna sprawa. Więk­szość lisich sam­ców prze­cho­dzi na przy­mu­sową eme­ry­turę lub sfin­guje wła­sną śmierć dopiero wtedy, gdy ich nie­sa­mo­wity, wiecz­nie młody wygląd zaczyna nie­po­koić ludzi. Nawet nie pytaj­cie, co myślę o tej dzie­jo­wej nie­spra­wie­dli­wo­ści – z zasady uni­kam sam­ców mojego gatunku.
Zdo­byw­szy strój, poko­na­łam resztę trasy eta­pami, bła­ga­jąc napo­tka­nych ludzi o pod­wózkę. Oczy­wi­ście nie mia­łam pie­nię­dzy. Takie są skutki miesz­ka­nia wśród łąk, patrze­nia, jak chmury dry­fują po bez­kre­snym błę­kit­nym nie­bie, i jedze­nia polnych myszy. Od lat nie byłam w mie­ście. W Muk­de­nie zasta­łam obco­kra­jow­ców sza­sta­ją­cych pie­niędzmi na prawo i lewo oraz wynędz­nia­łych wie­śnia­ków ucie­ka­ją­cych przed gło­dem. Za cza­sów dyna­stii Ming, zanim mia­sto usta­no­wiono man­dżur­ską sto­licą pół­nocy, nosiło nazwę She­ny­ang i było ufor­ty­fi­ko­wa­nym gar­ni­zo­nem. Świat zmie­niał się bez ustanku, lecz bitwy o mia­sta toczyły się jak daw­niej.
Zała­twie­nie pew­nej oso­bi­stej sprawy, o któ­rej opo­wiem wam w przy­szło­ści, zajęło mi wię­cej czasu, niż podej­rze­wa­łam, zdo­ła­łam jed­nak wsiąść do pociągu, odda­jąc się w ręce alfonsa. Powie­dzia­łam mu, że muszę pil­nie dostać się do Dalianu, odle­głego por­to­wego mia­sta.
– Rozu­miem – odparł, głasz­cząc mnie po ramie­niu. Spraw­dza­jąc jakość mięsa. – Wyglą­dasz bar­dzo zdrowo. Nie masz gruź­licy, prawda?
Potrzą­snę­łam głową.
– Jestem silna. Pług cią­gnę lepiej niż nie­je­den wół.
– Odtąd to nie ty będziesz orać – mruk­nął z uśmie­chem. – Chodź ze mną, zała­twię ci posadę niańki. To porządna praca.
Kupił nam bilety. Trze­cia klasa, twarde sie­dze­nia. Zapach potu, solo­nej ryby, żela­zi­sta woń roz­grza­nego metalu. Pociąg był czymś nie­sły­cha­nym. Widy­wa­łam go już, gdy pruł przez łąki niczym meta­lowy koń, wydmu­chu­jący wstęgi czar­nej sadzy. Myśla­łam nawet, by się nim prze­je­chać, ale byłam zbyt zajęta. Zbyt zajęta i zbyt szczę­śliwa. Obna­ża­jąc zęby, odwró­ci­łam się od okna. Nie chcia­łam wspo­mi­nać tego, co stra­ci­łam. Przy­naj­mniej podró­żo­wa­li­śmy szybko. Moje serce dud­niło nie­cier­pli­wie. Zże­rały mnie gniew i nie­po­kój, że jeśli wkrótce nie dotrę do Dalianu, ofiara może mi się wymknąć.
Za oknem kra­jo­braz prze­su­wał się szyb­ciej, niż pędzą cie­nie chmur, i wkrótce zosta­wi­li­śmy za sobą tra­wia­ste rów­niny. Wokół roz­cią­gała się jed­no­stajna sce­ne­ria pół­nocno-wschod­nich Chin: pła­skie smugi brą­zów i sza­ro­ści prze­ry­wane topo­lo­wymi i wierz­bo­wymi zagaj­ni­kami. Alfons obser­wo­wał mnie, gdy pochło­nięta wido­kiem przy­ci­ska­łam twarz do szyby.
– Nie boisz się wyjeż­dżać z domu? – Miał przy­ja­zny spo­sób bycia. Dziew­częta, strzeż­cie się męż­czyzn, któ­rych uśmiech nie obej­muje oczu.
– Nie. – Zwy­kle mówię prawdę. Łga­nie to zbyt wiele zachodu. – To i tak nie był mój praw­dziwy dom.
Uśmiech­nął się pobłaż­li­wie, bez wąt­pie­nia myśląc o jakiejś ucze­pio­nej zbo­cza góry, dotknię­tej nie­szczę­ściem, osa­dzie.
– Dla­czego jesteś sama, bez rodziny?
– Och – rzu­ci­łam. – Kie­dyś mia­łam męża. – Zmarszczka prze­cięła jego czoło, gdy doko­ny­wał pośpiesz­nych kal­ku­la­cji. Czyli nie dzie­wica. – Mia­łam też dziecko.
Jesz­cze gorzej. Cena za mnie spa­dała z każdą chwilą. Jak przy­stało na skromną dziew­czynę, ukry­łam uśmiech za ręka­wem. Tym­cza­sem on dopy­ty­wał, znie­chę­cony:
– Co się stało z twoim mężem?
– Nie jestem już mężatką – ucię­łam cicho. – I szu­kam pew­nego czło­wieka. Man­dżur­skiego foto­grafa zwa­nego Bektu Nikan. Sły­szał pan o nim?
– Nie. – Gdy pociąg zatrzy­mał się na sta­cji, alfons kupił pie­rożki z wie­przo­winą ze świń tuczo­nych śmie­ciami. – Jesz z dużą gra­cją – zauwa­żył.
– Co ma pan na myśli? – Pauza. Usta pełne pie­rożka.
– Takie piękne białe zęby. – Poże­rał wzro­kiem moją gładką skórę, nie­po­zna­czoną dzio­bami po ospie. Moje błysz­czące oczy. Wpa­try­wa­łam się w niego, aż roz­sze­rzyły mu się źre­nice. Zła­pał mnie za łokieć i wypro­wa­dził na kory­tarz. Na moment ogar­nęły mnie wąt­pli­wo­ści – czyż­bym źle osza­co­wała, kiedy należy prze­pro­wa­dzić zasadzkę? Nie dało się go jed­nak powstrzy­mać. W kory­tarzu pchnął mnie na roz­ko­ły­saną ścianę. Jedną ręką chwy­cił mnie za włosy. Drugą macał pod moją bluzką. Szarp­nę­łam się instynk­tow­nie, lecz w kobie­cym ciele byłam za słaba. To zawsze naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo czy­ha­jące na każdą lisicę. Gdy­bym nie uwa­żała, mógłby mi zła­mać kark. Dysząc, przy­ci­snął wargi do moich warg, jego oddech cuch­nął stę­chli­zną niczym ściek. Zamknę­łam oczy, powoli wzię­łam oddech i zebra­łam myśli.
Nie­długo potem męż­czy­zna leżał na pod­ło­dze z oczami wywró­co­nymi ku górze. Wciąż oddy­chał. Prze­szu­ka­łam mu kie­sze­nie, wzię­łam port­fel i powlo­kłam jego ciało w stronę otwar­tych drzwi wagonu. Prze­wra­cało mi się w żołądku. Czy ktoś nad­cho­dził? Pociąg z drże­niem prze­chy­lił się na zakrę­cie. Ener­gicz­nie pchnę­łam alfonsa. Wyto­czył się z wagonu jak worek mąki i stur­lał po nasy­pie.
Wra­ca­jąc na miej­sce, ukrad­kiem otar­łam twarz i popra­wi­łam włosy zaple­cione w dwa schludne war­ko­cze jak u pierw­szej lep­szej słu­żą­cej. Samot­nie podró­żu­jąca dziew­czyna zwra­cała uwagę. Oparł­szy głowę o szybę, by uspo­koić przy­spie­szone tętno, ukła­da­łam w myślach moż­liwe sce­na­riu­sze. Choć nie było tłumu, w wago­nie trze­ciej klasy podró­żo­wało wielu man­dżur­skich żoł­nie­rzy zna­nych jako cho­rą­żo­wie, każdy z cha­rak­te­ry­styczną fry­zurą: czę­ściowo ogo­lona głowa i długi war­kocz.
Czasy nie nale­żały do spo­koj­nych ani bez­piecz­nych. Rządy zało­żo­nej na pół­nocy dyna­stii Qing – man­dżur­skiej, nie chiń­skiej – chy­liły się ku upad­kowi. Mimo że ród wła­dał Chi­nami od trzech stu­leci, spo­łe­czeń­stwo wciąż uwa­żało jego człon­ków i człon­ki­nie za najeźdź­ców i kipiało znie­cier­pli­wie­niem. Nie poma­gało, że na tro­nie zasia­dała obec­nie cesa­rzowa wdowa, nie­gdy­siej­sza kon­ku­bina, o któ­rej plot­ko­wano, że wytruła wro­gów. Tym­cza­sem Rosja­nie i Japoń­czycy, któ­rzy pra­co­wi­cie odkra­wali sobie po kawałku pół­noc­nego wschodu, zaj­mo­wali miej­sca w wago­nach pierw­szej klasy. Chiny, pomy­śla­łam ponuro, poże­rane są jak pie­czone pro­się. Powin­nam uwa­żać, by to samo nie spo­tkało mnie.
W końcu jeden z man­dżur­skich cho­rą­żych wkro­czył do akcji i usiadł obok.
– Skąd jesteś?
– Z Kirinu.
– Nie wyglą­dasz mi na tutej­szą. Jesteś Man­dżurką? – Zer­k­nię­cie na moje nie­za­ban­da­żo­wane stopy w wypla­ta­nych ze słomy butach.
Man­dżu­ro­wie nie prak­ty­kują krę­po­wa­nia stóp, choć Chiń­czycy Han kul­ty­wują je od pra­wie tysiąca lat. Okropny zwy­czaj, zawsze tak uwa­ża­łam. Żadne inne stwo­rze­nia nie pętają w ten spo­sób swo­ich samic: w deli­kat­nym wieku czte­rech lub pię­ciu lat łamie się dziecku skle­pie­nie stopy i ban­da­żuje ją tak, by przy­po­mi­nała kopyto. Dziew­czynki mogą wtedy jedy­nie dro­bić, krzy­wiąc się z bólu i przy­trzy­mu­jąc sto­łów oraz krze­seł, byle zdjąć cię­żar ze zła­ma­nych pal­ców. Biedne maleń­stwa dziel­nie prze­ły­kają łzy, bo wie­rzą, że dzięki temu ktoś ważny wybie­rze je na żonę.
Wzru­szy­łam ramio­nami, igno­ru­jąc pyta­nie, lecz żoł­nierz się nie zra­żał.
– Jedziesz do Dalianu?
– Tak.
– Po co?
– Szu­kam męż­czy­zny.
Par­sk­nął na to śmie­chem i klep­nął się w brzuch.
– No to już nie musisz szu­kać, bo przed sobą masz porząd­nego chłopa!
– Nie szu­kam porząd­nego chłopa – wyja­śni­łam z uśmie­chem. – Poluję na mor­dercę.

2

Muk­den

„W śniegu zna­le­ziono ciało”.
Męż­czy­zna pociera twarz. Drga mu lewa powieka.
Detek­tyw pochyla się w przód. Jest wcze­śnie i wscho­dzące słońce maluje prze­ciw­le­głą ścianę na zło­to­ró­żowy kolor. Sie­dzą przy pustym sto­liku w popu­lar­nej restau­ra­cji obsłu­gu­ją­cej boga­tych i mod­nych miesz­kań­ców Muk­denu. Z kro­kwi zwi­sają czer­wone latar­nie, a wiel­kie okrą­głe stoły i krze­sła z pali­san­dru stoją w goto­wo­ści, jakby w każ­dej chwili do środka mógł wśli­znąć się znany poli­tyk ze swoją świtą, śmie­jąc się i wydmu­chu­jąc chmury papie­ro­so­wego dymu. Gu, wła­ści­ciel lokalu, wezwał detek­tywa na spo­tka­nie: sześć tygo­dni temu w pobli­skim zaułku odkryto zwłoki kobiety.
Nie było żad­nych śla­dów prze­stęp­stwa, mówi Gu. Pew­nie zasnęła i zamar­zła na śmierć. To naj­bar­dziej praw­do­po­dobny sce­na­riusz. Przy­gryza wargę. Powia­do­miono lokalne wła­dze i zabrano ciało do miej­skiej kost­nicy. To smutna, lecz pospo­lita histo­ria, myśli detek­tyw, zwłasz­cza w tym lodo­wa­tym mie­ście wysu­nię­tym daleko na pół­nocny wschód Chin, daw­nej sto­licy man­dżur­skiej dyna­stii. Dla­czego więc Gu zabie­gał o jego usługi w tak dys­kretny spo­sób?
– Prawdę mówiąc, jej ciała wcale nie zna­le­ziono w zaułku. Sie­działa oparta o tylne drzwi mojej restau­ra­cji. Per­so­nel poin­for­mo­wał mnie wcze­snym ran­kiem i pota­jem­nie prze­nie­śli­śmy szczątki ulicę dalej. Nie zro­bi­li­śmy nic złego! – Przy­biera defen­sywną postawę, ucieka spoj­rze­niem. – Ale gdyby roze­szło się, że zna­le­ziono ją na naszym progu, ludzie zaczę­liby plot­ko­wać.
Trup przy­nosi pecha, szcze­gól­nie gdy czło­wiek pro­wa­dzi popu­larny lokal spe­cja­li­zu­jący się w orga­ni­za­cji wesel i uro­czy­stych ban­kie­tów. Gu zapewne prze­ku­pił urzęd­ni­ków, by wyci­szyli sprawę. Detek­tyw zasta­na­wia się, dla­czego go tu wezwano, skoro denatki pozbyto się bez pro­blemu.
– Musi ją pan ziden­ty­fi­ko­wać. Mie­li­śmy ostat­nio pożar w kuchni, dokład­nie mie­siąc po zna­le­zie­niu zwłok, i moja żona sądzi, że to duch tej kobiety mści się za prze­nie­sie­nie ciała. Żona kon­sul­to­wała się z mni­chem, który twier­dzi, że do prze­pro­wa­dze­nia rytu­ału reli­gij­nego potrzebne nam jej nazwi­sko. – Męż­czy­zna mruga ner­wowo. – Była ubrana jak kur­ty­zana. Nie chcia­łem mieć nic wspól­nego z ucie­ki­nierką z bur­delu.
Wiele waż­nych osób ma powią­za­nia z prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­waną. Detek­tyw, niski, krzepki męż­czy­zna o psim wyglą­dzie, sztyw­nieje.
– Co się stało z cia­łem?
– Zostało pocho­wane. Minął mie­siąc. – Gu bębni pal­cami o wypo­le­ro­wany blat, jakby w ten mroźny pora­nek wolał prze­by­wać gdzie­kol­wiek indziej, byle nie tu.
– Gdzie ją zna­le­ziono?
Wła­ści­ciel wstaje gwał­tow­nie.
– Pokażę panu.
Ciemne przej­ście o zatłusz­czo­nych ścia­nach wie­dzie do kuchni. Tam znaj­dują się drzwi wycho­dzące na wąską uliczkę, sze­roką na led­wie metr dwa­dzie­ścia, bie­gnącą wzdłuż dwu­pię­tro­wej bryły restau­ra­cji. Górny pawi­lon nie ma przed­niej ściany, więc przy dobrej pogo­dzie ludzie sie­dzą bli­sko balu­strady i popi­jają her­batę, scho­wani za wiszą­cymi para­wa­nami z trzciny. Jed­nak uliczkę wyty­czono z boku, z dala od cie­kaw­skich spoj­rzeń. Cią­gnie się wzdłuż muru aż do kuchni. Po prze­ciw­nej stro­nie – goły mur.
– Sprzą­tacz zna­lazł ją tuż po otwar­ciu drzwi. Na szczę­ście byłem na miej­scu, bo zaj­rza­łem tu o świ­cie, by spraw­dzić księgi rachun­kowe. Ina­czej bie­dak mógłby stra­cić głowę i zacząć bie­gać z wrza­skiem po oko­licy. – Gu garbi ramiona, szy­ku­jąc się na powiew zimo­wego powie­trza zza otwie­ra­nych drzwi. Mecha­nizm tro­chę się zacina. – Sie­działa oku­tana na stop­niu. Gdy chło­pak szarp­nął za klamkę, wpa­dła do środka. Ależ ryk­nął! W pierw­szym odru­chu chcia­łem powia­do­mić wła­dze, ale potem zda­łem sobie sprawę, jak źle mogłoby to dla nas wyglą­dać. Ni­gdy wcze­śniej jej nie widzia­łem, więc nie wiem, czemu posta­no­wiła zamar­z­nąć aku­rat na naszym progu. Musia­łem wziąć na restau­ra­cję duży kre­dyt i z tru­dem uisz­czamy comie­sięczne opłaty. Jeśli inte­res upad­nie, jeste­śmy skoń­czeni. Dla­tego powie­dzia­łem sprzą­ta­czowi, żeby pomógł mi ją dźwi­gnąć. Prze­nie­śli­śmy ją na róg ulicy. Na szczę­ście było tak wcze­śnie, że nikt się tu nie krę­cił. Chło­pak jest tro­chę powolny, więc kaza­łem mu przy­siąc, że nikomu nie powie. Z tego samego powodu pana popro­si­łem o pomoc. – Spo­gląda na gościa bła­gal­nie. – Ma pan dosko­nałą repu­ta­cję.
Detek­tyw kiwa głową, rozu­mie bowiem, co klient ma na myśli. „Detek­tyw” to nie jest naj­wła­ściw­sze okre­śle­nie. Sam uważa się raczej za zała­twia­cza. Kogoś, kto neu­tra­li­zuje napię­cia, aran­żuje umowy. Jed­nak jego naj­więk­szą zaletą jest umie­jęt­ność wychwy­ce­nia kłam­stwa.
Od dzie­ciń­stwa umiał wykryć fałsz. Nikt inny zdaje się nie sły­szeć tego tajem­ni­czego odgłosu, cichego ostrze­że­nia, które roz­lega się, kiedy kłam­stwo opusz­cza czy­jeś usta i niczym psz­czoła unosi się na wyso­kość warg. W mło­do­ści detek­tyw krótko uczęsz­czał do szkoły na opłot­kach Muk­denu. Pewien star­szy chło­piec przy­niósł na obiad trzy bułeczki na parze nadzie­wane soczy­stym mię­sem i zawi­ścią pozo­sta­łych uczniów. Jed­nak gdy w porze posiłku roz­wi­nął tobo­łek, w środku zostały tylko dwie bułeczki.
Oskar­że­nia śmi­gały po podwó­rzu, dopóki detek­tyw nie syk­nął:
– Sam ją zja­dłeś! Nie uda­waj, że ktoś ci ukradł!
Miał wtedy osiem lat, był mały jak na swój wiek, głowę miał wielką jak arbuz. Wciąż pamięta wyraz szoku, a następ­nie nie­na­wi­ści na obli­czu chłopca, który poma­wiał innych o kra­dzież. Dwie sekundy póź­niej wylą­do­wał z twa­rzą w pia­chu, a z lewego noz­drza cie­kła mu krew.
Do dziś nie roz­gryzł, po co star­szy kolega kła­mał. Czy zamie­rzał oskar­żyć nie­lu­bia­nego rówie­śnika? A może kie­ro­wał nim jeden z tych nie­wy­ja­śnio­nych impul­sów: chęć zasia­nia fer­mentu i wytrą­ce­nia z rów­no­wagi ich łagod­nego nauczy­ciela o smut­nym wyglą­dzie? Tak czy ina­czej, ta pierw­sza lek­cja, któ­rej gorycz zmie­szała się ze sma­kiem pia­chu, nauczyła go, jak ważne jest trzy­ma­nie wie­dzy w sekre­cie.
Teraz jest star­szy, ma pałą­ko­wate nogi i obli­cze przy­wo­dzące na myśl pysk wier­nego psi­ska, toteż ludzie przy­pi­sują jego sku­tecz­ność mądro­ści i doświad­cze­niu. Dziw­nym zrzą­dze­niem losu zwą go Bao – tak jak legen­dar­nego sędziego dyna­stii Song, który roz­wią­zy­wał sprawy kry­mi­nalne. Sędzia Bao był tak bar­dzo znany ze swo­ich umie­jęt­no­ści deduk­cyj­nych, że wręcz pod­nie­siono go do rangi boga. Tak więc, gdy tylko detek­ty­wowi tra­fia się nowa sprawa, może być pewien, że poja­wią się żarty, uwagi, a nawet prze­sądny strach, iż oto nad­ciąga sam Bao Gong mający prze­pro­wa­dzić śledz­two.
Bao szybko roz­gląda się wokół. Widział tysiące takich zauł­ków. Jedyną inte­re­su­jącą cechą tego jest to, że – jak zauwa­żył wła­ści­ciel – nie ma do niego dostępu z żad­nego innego budynku. To, że nie­zna­joma posta­no­wiła zamar­z­nąć na jego progu, istot­nie zakra­wało na złą wróżbę. Czy z powodu pokąt­nego prze­nie­sie­nia zwłok Gu drę­czyły wyrzuty sumie­nia, czy też naprawdę docho­dziło tu do nad­przy­ro­dzo­nych zja­wisk, jak wspo­mniany pożar w kuchni?
– Była lekko ubrana, nie miała okry­cia wierzch­niego.
– Jak wyglą­dał jej strój?
– More­lowa chan­gyi wyszy­wana w kwiaty, luźne spodnie i pozła­cane ozdoby do wło­sów. Krzy­kliwa kre­acja, jak u zawo­do­wej damy do towa­rzy­stwa. Śnieg przy­krył ją niczym war­stwa mąki ryżo­wej. Nie mogłem zro­zu­mieć, dla­czego wyszła tak lekko ubrana.
– Czy ciało było sztywne, kiedy je prze­no­si­li­ście?
Gu zamyka oczy, pró­buje sobie przy­po­mnieć.
– Miała lodo­wate dło­nie i stę­żałe rysy, ale więk­sze mię­śnie jesz­cze nie zesztyw­niały. – Wygląda, jakby zro­biło mu się nie­do­brze.
A więc od jej śmierci nie minęło wiele czasu. Może led­wie kilka godzin.
– I jest pan pewien, że nie było śla­dów prze­stęp­stwa?
– Póź­niej sły­sza­łem, że lekarz sądowy nie zna­lazł żad­nych ran. Śmierć nastą­piła z przy­czyn natu­ral­nych. – Restau­ra­tor znów prze­cho­dzi do defen­sywy. – Poza tym miała taką minę…
– Wyglą­dała na prze­stra­szoną? – Bao wie, że twa­rze umar­łych mogą przy­brać zbo­lały, wręcz nie­ziem­ski wyraz.
– Nie, na zachwy­coną. Uśmie­chała się. – Gu pociera twarz. – Nie jestem w sta­nie wyra­zić, jakie to było prze­ra­ża­jące. Twarz i otwarte oczy opró­szył śnieg, więc wyglą­dała jak panna młoda w dzień ślubu, zer­ka­jąca zza welonu – jakby zoba­czyła coś wspa­nia­łego!
Zbity z tropu Bao dopy­tuje:
– Jest pan prze­ko­nany, że wyglą­dała na szczę­śliwą?
– Tak. Począt­kowo powie­dzia­łem sobie, że miała chyba dobrą śmierć, nic więc nie szko­dzi, że prze­su­nę­li­śmy ciało. Ale gdy wspo­mnia­łem o tym żonie, bar­dzo się zanie­po­ko­iła. Stwier­dziła, że to robota lisa.
Bao powoli wypusz­cza powie­trze. Od zamierz­chłych cza­sów lisów oba­wiano się i darzono je sza­cun­kiem. U zara­nia dzie­jów nie­biań­skie lisy ucho­dziły za istoty boskie. Póź­niej, za cza­sów dyna­stii Tang i Song, zyskały repu­ta­cję chy­trych oszu­stów potra­fią­cych przy­bie­rać ludz­kie kształty. Dziś jed­nak w ich nad­przy­ro­dzone moce wie­rzą głów­nie wie­śniacy.
Gu krzywi twarz w gry­ma­sie.
– Żona pocho­dzi z pół­nocy, gdzie uwa­żają, że lis może zwa­bić czło­wieka w śmier­telną pułapkę. Codzien­nie pła­cze i powta­rza, że jeste­śmy prze­klęci; że nie powi­nie­nem był doty­kać ani prze­no­sić ciała. Odcho­dzę od zmy­słów! Restau­ra­cja cie­szy się popu­lar­no­ścią, ale mocno się zapo­ży­czy­łem, żeby ją otwo­rzyć. Dopiero zaczy­namy wycho­dzić na swoje. – Ponie­waż Bao mil­czy, wła­ści­ciel dodaje szybko: – Sły­sza­łem od naszego wspól­nego zna­jo­mego, że inte­re­suje się pan lisami. W prze­ciw­nym razie nie ośmie­lił­bym się pana kło­po­tać. Cho­dzą zresztą słu­chy, że roz­waża pan przej­ście na eme­ry­turę.
Bao czuje, jak mrowi go skóra czaszki. Latami badał każdą wzmiankę o lisach w kon­tek­ście róż­nych nie­zwy­kłych wyda­rzeń. Przy­ja­ciele śmieją się z niego, sądząc, że to nie­groźna pasja, a klienci pół­gło­sem powta­rzają plotki o gościach, któ­rzy odwie­dzają go o zmierz­chu. Bao kwi­tuje je uśmie­chem.
A jed­nak to prawda – lisy nie­zmier­nie go inte­re­sują.

3

Nie­je­den męż­czy­zna lubi mawiać, że nie­złe z niego ziółko. Czę­sto towa­rzy­szą temu mru­gnię­cie i uśmiech. „Lepiej uwa­żaj, panienko – zdają się suge­ro­wać jego brwi – bo twarda ze mnie sztuka”. Ale wystar­czy skie­ro­wać roz­mowę na zabój­stwo i zaraz się wyco­fują. Pamię­tam, że w cesar­skich Chi­nach kara za mor­der­stwo zawsze nale­żała do naj­bar­dziej okrut­nych. Nic dziw­nego, że moja uwaga o polo­wa­niu na mor­dercę skło­niła man­dżur­skiego cho­rą­żego do szyb­kiego odwrotu, co z kolei zapew­niło mi spo­kojną podróż do Dalianu.
Tam pociąg zatrzy­mał się w falu­ją­cym obłoku pary, a ja wysia­dłam wraz z tłu­mem pasa­że­rów. Pewna kobieta miała na sprze­daż żywe, spę­tane gęsi. Ich dłu­gie szyje wysta­wały żało­śnie z koszyka.
– Za ile? – spy­ta­łam, prze­su­wa­jąc pal­cem po upie­rzo­nej szyi. Ptak się wzdry­gnął. Kobie­cie zabły­sły oczy. Szybko wymie­niła cenę, a ja bez tar­go­wa­nia się się­gnę­łam do port­fela alfonsa i jej zapła­ci­łam.
Ni­gdy nie wia­domo, jak się sprawy poto­czą. Każda naj­mniej­sza zmiana powo­duje zawi­ro­wa­nie w zamieci moż­li­wo­ści. Posta­no­wi­łam nabyć dwie śliczne, tłu­ściut­kie gęsi, co wpły­nęło na kształt całego mojego śledz­twa (okre­śle­nie to brzmi dużo lepiej niż słowa takie jak „zemsta” czy „krwawy dług”). Tasz­cząc ptaki, zacho­dzi­łam w głowę, co mnie opę­tało, że je kupi­łam. Może prze­prawa z alfon­sem wstrzą­snęła mną bar­dziej, niż chcia­łam przy­znać. Mój począt­kowy plan, by zna­leźć cichy zaułek, gdzie mogła­bym je zjeść, oka­zał się śmie­chu wart. Dalian, czy też Dal­nij, jak nazy­wają go Rosja­nie, był teraz wiel­kim, nowo­cze­snym mia­stem.
Jego głę­boki, wolny od lodu port poło­żony na czubku Pół­wy­spu Lia­otuń­skiego, ceniono już za rzą­dów dyna­stii Tang – prze­cho­dził kolejno przez man­dżur­skie i rosyj­skie ręce, by obec­nie zna­leźć się w japoń­skich. Rosja­nie roz­pla­no­wali mia­sto w stylu zachod­nim, lecz utra­cili Dalian po nie­daw­nej woj­nie rosyj­sko-japoń­skiej. Jak zaob­ser­wo­wa­łam, wędru­jąc sze­ro­kimi bul­wa­rami, Japoń­czycy pra­co­wi­cie włą­czyli się w jego budowę.
Nie doce­ni­łam tempa, w jakim toczyły się sprawy. Doszłam do wnio­sku, że miesz­ka­nie na tra­wia­stych rów­ni­nach i patrze­nie, jak chmury płyną po nie­bie, mnie zmięk­czyło. Co ja sobie myśla­łam? Że położę gdzieś swój posy­ku­jący tobo­łek i po pro­stu pożrę jego zawar­tość? To mogłoby się udać w jakiejś wio­sce, ale nie w tęt­nią­cym życiem nowo­cze­snym mie­ście! Słońce zacho­dziło, zale­wa­jąc ulicę jasnym, smut­nym świa­tłem w kolo­rze żół­tych for­sy­cji. Daw­niej patrzy­łam, jak jego pro­mie­nie pozła­cają łąki. Na kola­nach zamiast roz­złosz­czo­nej gęsi trzy­ma­łam dziecko. Cie­płe, senne. Pełne mleka i słod­kich snów. Żal powraca w naj­mniej ocze­ki­wa­nych momen­tach, jak zło­dziej krad­nący radość.
Ból w mojej piersi ni­gdy nie znik­nie; ta zie­jąca, krwawa ciem­ność, która pochło­nęła mnie na dwa ostat­nie lata. Grób mojego dziecka na dale­kiej pół­nocy porósł trawą. Całymi mie­sią­cami kła­dłam się na nim każ­dej nocy w próż­nej nadziei, że ogrzeję córeczkę. Było tak zimno, a ona była taka mała i stra­ci­łam ją na zawsze. Kry­jąc twarz w gru­dach suchej ziemi, myśla­łam, że umrę z roz­pa­czy i furii. Ale w prze­ci­wień­stwie do nie­bosz­czy­ków żyjący docho­dzą do sie­bie. Ponuro ucze­pi­łam się myśli o zemście, tej cien­kiej żyły wypeł­nio­nej krwią, która pul­so­wała i utrzy­my­wała mnie przy życiu. Czło­wie­kiem, który zle­cił jej śmierć, był man­dżur­ski foto­graf zwany Bektu Nika­nem.
Na dwa lata ślad po nim zagi­nął, nie­dawno odkry­łam jed­nak, że udał się na połu­dnie, do Dalianu. Nie­zwłocz­nie ruszy­łam w pościg, lecz teraz z kon­ster­na­cją prze­ko­na­łam się, że mia­sto jest dużo więk­sze, niż się spo­dzie­wa­łam. Jak mia­łam zna­leźć Bektu i jed­no­cze­śnie zapew­nić sobie schro­nie­nie? Incy­dent w pociągu jedy­nie potwier­dził, jakie nie­bez­pie­czeń­stwa czy­hają na samotną młodą kobietę. Gdyby zaata­ko­wało mnie dwóch, lub wię­cej męż­czyzn, mogliby mnie poko­nać.
Kiedy przy­gnę­biona patrzy­łam na drogę, obok przy­sta­nęły kobieta w śred­nim wieku i jej sędziwa słu­żąca. Napo­tkaw­szy mój wzrok, ode­szły pośpiesz­nie. Kilka chwil póź­niej słu­żąca wró­ciła. Wysoka i ner­wowa, przy­po­mi­nała zająca z wiel­kimi, wyłu­pia­stymi oczami.
– Czy te gęsi są na sprze­daż? – Ski­nę­łam głową. – Skąd pocho­dzą?
– Z pół­nocy – odpar­łam. Wyglą­dały mi na przy­kłady wiej­skiego chowu: małe i raczej twarde.
– Ty też stam­tąd jesteś?
– Tak, z Kirinu.
Zda­wało się, że z jakie­goś powodu ją to ucie­szyło. Gdy­bym zechciała zanieść ptaki do domu jej pani, otrzy­ma­ła­bym dodat­kową zapłatę. Zgo­dzi­łam się, bo i tak nie mia­łam dokąd pójść. Pod­czas mar­szu kobieta zasy­pała mnie pyta­niami. Skąd pocho­dzę? Czym się zaj­mo­wała moja rodzina? Udzie­la­łam mgli­stych odpo­wie­dzi, ponie­waż też mia­łam do niej parę pytań. Na przy­kład: czy sły­szała o tej nowej sztuce zwa­nej foto­gra­fią i czy w Dalia­nie ktoś ją prak­ty­kuje?
Odrze­kła:
– Och! To pasja naszego mło­dego pani­cza. Zna wielu foto­gra­fów, bo jego przy­ja­ciel pro­wa­dzi stu­dio.
Nie­cier­pli­wie przy­śpie­szy­łam kroku. Przy odro­bi­nie szczę­ścia wkrótce namie­rzę foto­grafa, który przy­je­chał z Muk­denu.
Celem naszej wędrówki oka­zała się tra­dy­cyjna chiń­ska apteka. Ostra, gorzka woń zaata­ko­wała moje noz­drza już z daleka: dang gui na nie­re­gu­larne mie­siączki, żeń-szeń, czer­wone dak­tyle i inne środki, które nale­żało ugo­to­wać ze świń­skimi nóż­kami lub ogór­kami mor­skimi, by powstała lecz­ni­cza zupa. Budy­nek wznie­siono z sza­rej cegły i pokryto fali­stą dachówką, a okapy ozdo­biono rzy­ga­czami w kształ­cie zwie­rząt. Sklep zda­wał się pro­spe­ro­wać, sądząc po sze­ro­kiej fasa­dzie i nie­prze­rwa­nym stru­mie­niu klien­tów, któ­rzy wycho­dzili ze środka, ści­ska­jąc zawi­nięte w papier pakiety suszo­nych ziół i korzeni. Zza impo­nu­ją­cego dwu­pię­tro­wego sklepu wyzie­rały niż­sze dachy i wewnętrzne dzie­dzińce, a także dom miesz­kalny.
Wej­ście od frontu zare­zer­wo­wano dla klien­tów, nie dla obszar­pa­nych wie­śnia­czek nio­są­cych gęsi, weszły­śmy więc boczną bramą. Poin­stru­owano mnie, bym wypu­ściła ptaki w dużej zagro­dzie dla dro­biu za kuch­nią. Gorzki zapach lekarstw ustą­pił miej­sca napły­wa­ją­cemu z kuchni aro­ma­towi duszo­nego boczku. Zaczęło mi bur­czeć w brzu­chu. Słu­żąca kazała mi cze­kać na dzie­dzińcu, aż wróci ze swoją panią, kobietą, która jako pierw­sza wypa­trzyła mnie i moje gęsi. Nosiła kre­ację z jedwa­biu i dobrej jako­ści bawełny, jak przy­stało na żonę boga­tego kupca. Jej palec zdo­bił pier­ścio­nek z bla­do­bia­łego jade­itu przy­po­mi­na­jący grudkę bara­niego tłusz­czu.
Przyj­rzała mi się uważ­nie. Miała gładką, pulchną twarz i naoli­wione czarne włosy. Mię­dzy brwiami i w opa­da­ją­cych kąci­kach ust wid­niały zmarszczki wyglą­da­jące jak ślady na spra­so­wa­nym tofu odsą­czo­nym na płót­nie.
– Sły­sza­łam, że pocho­dzisz z Kirinu. Szu­kasz pracy? Jest bar­dzo łatwa, będziesz usłu­gi­wać star­szej pani.
– Ile ma lat?
– Jest po sześć­dzie­siątce.
Stłu­mi­łam prych­nię­cie. W moich oczach sześć­dzie­siąt to nie­dużo. W tym wieku ludzie dopiero zaczy­nają rozu­mieć, że pogoda ni­gdy nie będzie im posłuszna, że praw­dziwa miłość zda­rza się naj­wy­żej dwa razy w życiu i że jedno nie­roz­ważne „tak” wypo­wie­dziane w mło­do­ści może splą­tać twoje losy z cudzymi na dłu­gie lata. To jed­nak nie miało zna­cze­nia.
– Dla­czego ja?
Więk­szość ludzi poszu­ku­ją­cych słu­żą­cej nie spro­wa­dza do domu wędrow­nych han­dla­rek wysta­ją­cych na ulicy ze swoim dro­biem. Kobieta nie wyglą­dała na głu­pią. Jej wygięte w pod­kówkę usta suge­ro­wały, że mogłaby zli­czyć wszyst­kie pary pałe­czek w swo­jej kuchni.
– Moja teściowa jest bar­dzo wybredna w kwe­stii tego, kto się nią zaj­muje. Ale jeśli przy­je­cha­łaś z pół­nocy, może się zgo­dzi. Sama też stam­tąd pocho­dzi. – Ścią­gnęła wargi. Naj­wy­raź­niej nie była to cała histo­ria, ponie­waż jed­nak pil­nie potrze­bo­wa­łam dachu nad głową, pod­czas gdy będę szu­kać ofiary, zgo­dziłam się. – Zanim podej­mie decy­zję, będzie się chciała z tobą zoba­czyć.
Przed roz­mową gospo­da­rze zapew­nili mi czy­ste ubra­nia, gorącą kąpiel i porządny posi­łek. Skoro ofe­ro­wali takie warunki, musieli być bar­dzo zde­spe­ro­wani, zaczę­łam się więc zasta­na­wiać, jakie okropne obo­wiązki wcho­dziły w grę.
– Pierw­sze spo­tka­nie musi odbyć się po zmroku. To jeden z jej warun­ków, zanim kogo­kol­wiek zatrudni.
Unio­słam brwi. Teraz, gdy już tu byłam, w tym prze­dziw­nym domu za apteką, nie­mal czu­łam woń tajem­nicy snu­jącą się po krę­tych kory­ta­rzach. A może był to tylko zapach duszo­nego boczku?
Po gorą­cej kąpieli wrę­czono mi czy­sty strój i miskę ryżu zmie­sza­nego z jęcz­mie­niem, okra­szo­nego duszo­nym bocz­kiem i kapu­stą sito­watą. Zro­biło się późno i w domu zapa­dła cisza – dopiero wtedy słu­żąca powio­dła mnie kory­ta­rzami i w górę po stro­mych scho­dach z wypo­le­ro­wa­nego drewna. Wyko­nano je z myślą o małych, krę­po­wa­nych sto­pach, toteż każdy sto­pień był nie szer­szy niż dłoń. Pro­wa­dziły do kobie­cych kwa­ter.
Na pię­trze znaj­do­wał się prze­stronny pokój dzienny z bal­ko­nem wycho­dzą­cym na dzie­dzi­niec. Okna były otwarte, wpusz­cza­jąc do środka wio­senną noc, a obok krze­sła z pali­san­dru paliła się lampa. Na krze­śle sie­działa drobna star­sza kobieta. Jej wypro­sto­wana syl­wetka sko­ja­rzyła mi się z prze­sia­du­ją­cymi w oknie pie­skami: czuj­nymi, choć bojaź­li­wymi.
Jej pło­chli­wość mnie zasko­czyła. Wnio­sku­jąc ze słów gospo­dyni, spo­dzie­wa­łam się wiedźmy trzę­są­cej całym domem, ona jed­nak spra­wiała wra­że­nie nie­mal zalęk­nio­nej. Gdy nasze spoj­rze­nia się spo­tkały, sze­rzej otwo­rzyła oczy.

4

Kiedy Bao był dziec­kiem, jego stara nia­nia zabrała go do lisiej kapliczki na tyłach domu sąsiada. To bóg, powie­działa, zgi­na­jąc jego małą rączkę w swo­jej szorst­kiej i poczer­wie­nia­łej dłoni.
Lisi bóg miesz­kał w ciem­nej świą­tynce, nie­wiele więk­szej od otwar­tej z przodu skrzynki, tuż za domem sąsiada. Zbu­do­wano ją przed jaki­miś pięć­dzie­się­cioma laty, po tym, jak poważna cho­roba nie­mal zabrała dziadka obec­nego wła­ści­ciela.
– Był bar­dzo cho­ro­wity, a jego matka nie miała innych synów – opo­wia­dała nia­nia. – Modliła się więc do huxiana, lisiego bóstwa, i któ­rejś nocy miała sen.
Weszli przez niską furtkę. Naj­wy­raź­niej stara pia­stunka miała w zwy­czaju odwie­dzać świą­tynkę za cichym przy­zwo­le­niem słu­żą­cych z dru­giego domu. Przy­dało to całej eska­pa­dzie tajem­ni­czo­ści i aury cze­goś zaka­za­nego. W rodzi­nie Bao ści­śle prze­strze­gano zasad kon­fu­cja­ni­zmu – ojciec ni­gdy nie pochwa­lał czcze­nia zwie­rząt, narze­kał, że to nic innego jak wiej­ski zabo­bon. W pół­noc­nych Chi­nach lisa, jeża, łasicę, szczura i węża uznaje się za wuda­men, Pięć Wiel­kich Domostw, czyli pomniej­sze bóstwa bogac­twa i pomyśl­no­ści. Ojciec uzna­wał to za nie­do­rzecz­ność. Dla­czego bóg for­tuny miałby peł­zać na brzu­chu lub gnieź­dzić się w wil­got­nych norach? Bao musiał zgo­dzić się z tą logiką, choć gdy tam­tego dnia drep­tał za nia­nią, prze­szedł go dreszcz zachwytu.
– O czym był ten sen? Ten o dziadku sąsiada?
– Och – rzu­ciła pia­stunka – więc jed­nak słu­cha­łeś?
Zaśmiał się nieco pło­chli­wie. Moc­niej chwy­cił ją za rękę. Czuł się nie­swojo, zakra­da­jąc się do ogrodu na tyłach cudzego domu, mimo że rodziny utrzy­my­wały raczej przy­ja­zne sto­sunki.
– W tam­tym cza­sie ów dzia­dek był led­wie małym chłop­cem, takim jak ty, choć mie­wał ataki cho­roby, pod­czas któ­rych toczył pianę z ust. Jego matce przy­śnił się sta­rzec w jedwab­nej sza­cie, który oznaj­mił, że jeśli wznie­sie dla niego świą­ty­nię na tyłach domu, jej syn wyzdro­wieje. I tak się stało! – Bao pamięta uśmiech w gło­sie kobiety, ale jej twarz cał­kiem roz­myła się w jego pamięci. – Dla­tego dziś pomo­dlimy się do huxiana, by zabrał twój…
Dziwne, że ni­gdy nie może sobie przy­po­mnieć, co dokład­nie chciała dla niego wymo­dlić. Słowa roz­pły­nęły się niczym smuga dźwięku, a może po pro­stu nie uwa­żał. Był wtedy taki mały, taki malutki, że musiał się­gać w górę, by ją zła­pać za rękę. Nie dora­stał nawet do rygla w ogro­do­wej furtce. Wciąż pamięta jed­nak oświe­tlone słoń­cem liście i olbrzy­mie łodygi bam­busa. Spę­dził sporo czasu, włó­cząc się po zagaj­niku, pod­no­sząc liście i prze­ska­ku­jąc nad mło­dymi pędami, pod­czas gdy nia­nia uwi­jała się przy kapliczce.
Ciemne, otwarte z przodu pudło ze spa­dzi­stym dasz­kiem wyko­nano z wysma­ga­nego żywio­łami sza­rego drewna. W środku stał kamienny posą­żek, wypro­sto­wany i smu­kły. Jak zauwa­żył chło­piec, przy­po­mi­nał bar­dziej kota niż lisa.
– Cii! – upo­mniała go prędko sta­ruszka i prze­pro­siła bóstwo za jego nie­uprzej­mość. To także pamięta – że jej zło­żone dło­nie drżały lekko, gdy zapa­lała ofiarne kadzi­dełka.
Kiedy teraz o tym myśli, uświa­da­mia sobie, że wła­śnie po tej wizy­cie jego uszy zaczęły odróż­niać prawdę od kłam­stwa. Co dokład­nie stało się z nim w ten sło­neczny pora­nek pod liśćmi bam­busa? Wspo­mnie­nie znika, a on wraca myślami do obec­nej sytu­acji.
Ciało kobiety zna­le­zione w śniegu.
Fale głodu gnają wie­śnia­ków do mia­sta, gdzie umie­rają w zauł­kach i zama­rzają w naprędce skle­co­nych schro­nie­niach. Te zwłoki należą jed­nak do mło­dej kobiety, któ­rej nie bra­ko­wało ani jedze­nia, ani porząd­nych ubrań. Tak jak suge­ro­wał Gu, wła­ści­ciel restau­ra­cji, była praw­do­po­dob­nie kur­ty­zaną z dziel­nicy roz­ko­szy. Jedną z tych kobiet, które wynaj­muje się na przy­ję­cia, gdzie śpie­wają, grają na qin i kokie­te­ryj­nie prze­ko­ma­rzają się z klien­tami, dole­wa­jąc im wina. Ważni goście wybie­rają dziew­częta, które chcą zabrać do domu, jakby były dese­rem lub dodat­kową atrak­cją.
Bao wzdy­cha. Spro­wa­dza­nie zbie­głych kobiet to zada­nie, któ­rego zwy­kle unika, lecz ta bez­i­mienna dziew­czyna zasłu­guje na upa­mięt­nie­nie. Jej lekki ubiór i brak okry­cia mogą zaska­ki­wać. Gu powie­dział, że tam­tej nocy pano­wał mróz. Tak siar­czy­sty, że śnieg zsu­wał się z fali­stych dachów, two­rząc syp­kie zaspy. Dla­czego zasnęła wśród nich, ogar­nięta rado­snym deli­rium?
Żona Gu upie­rała się, że to robota lisów. Na dźwięk tych słów serce Bao fik­nęło oso­bli­wego koziołka, jakby znów był dziec­kiem w sze­lesz­czą­cym bam­bu­so­wym gaju. Od dawna towa­rzy­szy mu poczu­cie, że lisy i jego nie­zwy­kła umie­jęt­ność roz­po­zna­wa­nia prawdy są ze sobą ści­śle sple­cione – ta tajem­nica zżera go przez więk­szość życia.
Przy­śpie­sza­jąc kroku, Bao kie­ruje się do dziel­nicy roz­ko­szy, buty śli­zgają mu się na oblo­dzo­nych kocich łbach. Tu, na pół­nocy, budynki wznie­siono z cegły i sza­rego kamie­nia, dachówki są śli­skie i ciemne od top­nie­ją­cego śniegu. Mię­dzy budyn­kami i w poprzek ulicy wiszą rzędy czer­wo­nych latarni. Nocą zapa­lają się, spo­wi­ja­jąc dziel­nicę różo­wa­wym, opty­mi­stycz­nym bla­skiem. Zupeł­nie ina­czej niż o poranku w dniu takim jak ten, gdy mokre chod­niki pokrywa war­stwa zakrze­płych szmat i podar­tego papieru.
Bao zaga­duje per­so­nel róż­nych przy­byt­ków, pyta, czy nie zgi­nęła im ostat­nio jakaś dziew­czyna. Pewien księ­gowy infor­muje, że dwie miesz­kanki dziel­nicy zmarły nie­dawno na gruź­licę, a jedna ucie­kła. Robi pauzę z dło­nią zawie­szoną nad cięż­kimi czar­nymi pacior­kami liczy­dła.
– Ta zagi­niona była z Pawi­lonu Feniksa.
– Sły­szał pan jakieś plotki o lisach?
– O lisach? – Księ­gowy ze zdu­mie­niem unosi wzrok. – Ma pan na myśli te zwy­kłe czy huli­jing, lisie duchy?
– Obo­jęt­nie. Ktoś coś wspo­mi­nał?
– Jeden z naszych por­tie­rów przy­się­gał, że późną nocą widział przed her­ba­ciar­nią bia­łego lisa. Usły­sza­łem o tym, kiedy pod koniec mie­siąca przy­szedł po wypłatę.
– Co to był za dzień?
Księ­gowy otwiera rejestr i podaje datę: tej samej nocy zwłoki kobiety wylą­do­wały pod tyl­nymi drzwiami Gu.
Bao gwał­tow­nie wypusz­cza powie­trze, ści­ska mu się żołą­dek.
– Był pewien, że to lis?
– Ja myśla­łem, że widział bia­łego psa, ale on upie­rał się co do ogona. Praw­dziwa lisia kita, mówił. Pro­sił o dodat­kowe pie­nią­dze, chciał bowiem pójść do świą­tyni i pod­dać się egzor­cy­zmom. Oczy­wi­ście odmó­wi­łem. – Roz­mówca spo­gląda na Bao prze­ni­kli­wie. – Jeśli inte­re­sują pana lisy, powi­nien pan poga­dać z Bektu Nika­nem.
– Kto to taki?
– Man­dżur­ski foto­graf, który na zle­ce­nie kilku przy­byt­ków robił kur­ty­za­nom zdję­cia do kata­logu. Zaj­rzał tu, gdy doszły go słu­chy, że nasz por­tier mówił o bia­łym lisie. Dziwny człek, źle mu z oczu patrzy. Dziew­częta nie­zbyt go lubiły.
– Dla­czego pytał o lisy?
– Zale­żało mu na skó­rze bia­łego lisa. Powie­dział, że ludzie dobrze zapłacą, by dać się z nią sfo­to­gra­fo­wać. – Księ­gowy krzywi się mimo­wol­nie.
Lisy – Bao dobrze o tym wie – budzą lęk, ale są też czczone jako bóstwa. Poza tym kradną męż­czy­znom oddech – ich qi, życiową ener­gię, napę­dza­jącą każ­dego czło­wieka. Słynny uczony Ji Yun, który miał na ich punk­cie obse­sję, rzekł kie­dyś: „Ludzie i przed­mioty to dwa różne gatunki, lisy zaś pla­sują się gdzieś pomię­dzy; ciem­ność i świa­tło cha­dzają róż­nymi ścież­kami, lisy zaś pla­sują się gdzieś pomię­dzy”.
Prze­strzeń mię­dzy świa­tłem a ciem­no­ścią ozna­cza cie­nie. Nie­po­ko­jące kró­le­stwo wie­rzą­cych. Bao cza­sem roz­waża, czy zali­cza się do tej kate­go­rii. Z pew­no­ścią brak mu wiary sta­rej niani, która co tydzień drep­tała do lisiej świą­tynki z drob­nymi ofia­rami w postaci cia­sta lub owo­ców. Nie miała pra­wie nic wła­snego – nawet swo­jego pokoju, bo odkąd Bao był nie­mow­lę­ciem, spała na pod­ło­dze przy jego łóżku. Była upar­cie prze­sądną wie­śniaczką, która bar­dzo go kochała. Temu nie spo­sób zaprze­czyć.
Wtedy znów zaczyna wspo­mi­nać dzie­ciń­stwo i dzień, w któ­rym odkrył, że sły­szy kłam­stwa.

5

My, lisy, wzbu­dzamy w ludziach silne emo­cje swoim wyglą­dem. Wła­śnie ta cecha spra­wia, że zamy­kają nas w skrzy­niach lub ska­zują na śmierć. Gdy więc sta­ruszka na mój widok sze­rzej otwo­rzyła oczy, natych­miast zro­bi­łam się czujna.
W pół­nocno-wschod­nich Chi­nach pełno jest wie­śnia­ków, któ­rzy na­dal oddają nam cześć przy lisich kaplicz­kach, kon­sul­tują się z mediami twier­dzą­cymi, że prze­ma­wiają przez nie lisie duchy, i wzy­wają egzor­cy­stów, by je wypę­dzali. To rela­cja oparta zarówno na miło­ści, jak i na nie­na­wi­ści. Daw­niej lisy uzna­wano za święte, ale tam, gdzie kie­dyś nas powa­żano, teraz pięt­nuje się nas jako zwod­ni­czych oszu­stów. Moja poten­cjalna pra­co­daw­czyni wyglą­dała wpraw­dzie jak typowa bab­cia. Mała, wypro­sto­wana, raczej uro­cza, mimo że synowa opi­sała ją jako wybredną. Ja jed­nak wie­dzia­łam swoje. Wyraz jej oczu – zasko­cze­nie i coś w rodzaju roz­po­zna­nia – spra­wił, że zamro­wiły mnie uszy. To było spoj­rze­nie osoby wie­rzą­cej: kogoś, kto spo­tkał kie­dyś jed­nego z nas, choć sam mógł o tym nie wie­dzieć.
– Pani – ode­zwała się sędziwa słu­żąca – to ta młoda kobieta.
Sta­ruszka prze­krzy­wiła głowę.
– Podejdź bli­żej, do świa­tła.
Miała cichy, roz­sądny głos. Kolejny powód do ostroż­no­ści, bo wcale nie brzmiała jak obłą­kana. (Swoją drogą, ludz­kie sza­leń­stwo może nam się przy­słu­żyć. Rzadko wie­rzy się tym, któ­rzy zacho­wują się jak wariaci. Wyra­że­nie „sza­lony jak lis” napawa nas więc sporą dumą).
Wkro­czy­łam w krąg żół­tego świa­tła lampy. Naprawdę nie ma się czego bać, prze­ko­ny­wa­łam samą sie­bie mimo przy­śpie­szo­nego tętna. To tylko star­sza pani, nie żaden daoistyczny egzor­cy­sta, choć wola­łam nie wni­kać, dla­czego zwy­kła sta­ruszka pro­wa­dzi roz­mowy o pracę „wyłącz­nie po zmroku”.
– Jesteś z pół­nocy? – spy­tała.
– Tak, furen. – Zwró­ci­łam się do niej z sza­cun­kiem, jak do prze­ło­żo­nej lub pani domu. Przy­go­to­wa­łam sobie całą histo­rię, jak to przy­je­cha­łam ze wsi, by pra­co­wać jako niańka, oka­zało się jed­nak, że tra­fi­łam w ręce alfonsa (sama prawda), ale ona wcale o to nie pytała.
Zagad­nęła tylko:
– Czy na łąki dotarła już wio­sna?
– Siewki nawo­łują, a kostrzewa owcza wypusz­cza zie­lone pędy. – Nie­mal poczu­łam ciężką woń ziemi. Prze­peł­niło mnie to nie­zro­zu­mia­łym smut­kiem.
– Czy mogła­byś się okrę­cić? – Ze zdu­mie­niem speł­ni­łam prośbę. Sędziwa słu­żąca wyglą­dała na zde­ner­wo­waną bez wyraź­nego powodu. – Masz cień – zauwa­żyła sta­ruszka.
– Jak wszy­scy, furen.
– Nie, nie wszy­scy. Ale twój jest ładny i solidny.
Słu­żąca pochwy­ciła moje spoj­rze­nie i kaszl­nęła zawsty­dzona. Ja jed­nak od razu zro­zu­mia­łam, o co cho­dzi star­szej pani. Oba­wiała się duchów. Zachciało mi się śmiać. Jeśli na tym pole­gał pro­blem, nie było żad­nych prze­szkód, bym przy­jęła tę posadę, bo z całą pew­no­ścią byłam żywym stwo­rze­niem.
A jed­nak się nie roze­śmia­łam. Zacho­wa­łam powagę, co, zdaje się, spodo­bało się mojej poten­cjal­nej pra­co­daw­czyni.
– Nie boję się duchów – powie­dzia­łam.
I była to naj­szczer­sza prawda.
W ten spo­sób zaczę­łam usłu­gi­wać owdo­wia­łej matce wła­ści­ciela apteki. Roz­mowa skoń­czyła się tak późno, że znów umie­ra­łam z głodu. Na ulicy kupi­łam szasz­łyki jagnięce od przy­sa­dzi­stego męż­czy­zny, który piekł je nad kok­sow­ni­kiem. Wedle jego słów sklep z lekami świet­nie pro­spe­ro­wał i sły­nął z suk­ce­sów, a zało­żyła go sza­no­wana rodzina para­ją­cych się medy­cyną Chiń­czy­ków Han z Muk­denu. Jed­nak mimo sku­tecz­no­ści w zwal­cza­niu cudzych cho­rób sami nie byli zbyt dłu­go­wieczni.
– Spad­ko­bierca zawsze umiera młodo. Mówi się, że naj­star­szy syn ni­gdy nie dożywa doj­rza­łego wieku. Obecny wła­ści­ciel też uro­dził się jako drugi.
– Mają pecha, ale innych umieją wyle­czyć – wtrą­cił inny sprze­dawca. Łypał na mnie pyta­jąco, więc szybko stam­tąd czmych­nę­łam i prze­la­złam przez kilka mur­ków, by upew­nić się, że nikt mnie nie śle­dzi.
Nie będę zagłę­biać się w szcze­góły, lecz zamiana z kobiety w lisa i na odwrót nie jest sprawą pro­stą, koniecz­nie musia­łam więc zna­leźć bez­pieczną kry­jówkę na tę noc. Cie­szy­łam się, że udało mi się zdo­być pracę, która miała zapew­nić mi schro­nie­nie, pod­czas gdy będę polo­wała na Bektu Nikana. Nie zapo­mnia­łam o nim. Ani na jeden dzień, nawet na godzinę. Prze­śla­do­wała mnie wizja poła­ma­nych koste­czek mojego dziecka; nie pozwa­la­łam jej zbled­nąć. Wpeł­złam pod krzak na dzie­dzińcu domu porzu­co­nego w trak­cie budowy i zwi­nę­łam się w kłę­bek. Zawsze wybie­ram miej­sce, które wygląda na naj­bar­dziej nawie­dzone, ponie­waż inni będą go uni­kać. Świet­nie spraw­dzają się zwłasz­cza chiń­skie cmen­ta­rze. To dla­tego ludzie gadają, że lisy miesz­kają w gro­bach.
Naza­jutrz wcze­snym ran­kiem sta­wi­łam się w aptece. Do swo­jej nowej pra­co­daw­czyni mia­łam się zwra­cać tai furen, przy­dom­kiem ozna­cza­ją­cym „star­szą panią domu”, by odróż­nić ją od syno­wej, czyli żony obec­nego wła­ści­ciela. To ona – pani Huang, blada kobieta, któ­rej usta sko­ja­rzyły mi się z tofu – przy­jęła mnie w głów­nej czę­ści domu.
– Jak masz na nazwi­sko? – spy­tała.
– Hu – odpar­łam. W języku chiń­skim ist­nieje nazwi­sko, które rów­nież wyma­wia się w ten spo­sób, przez co brzmi jak słowo „lis”, jed­nak zapi­suje się je za pomocą innego znaku. Czę­sto uży­wamy go jako przy­krywki.
– A na imię?
My, lisy, nosimy bar­dzo pro­ste imiona. Nic wymyśl­nego – zna­łam raz lisicę o nie­for­tun­nym imie­niu Plamka. Gdy żyje się tak długo, lepiej niczego nie kom­pli­ko­wać.
– Na imię mam Śnieżna. – Zawsze przed­sta­wia­łam się sło­wem, które ozna­czało śnieg lub jakoś się z nim wią­zało. Xue’er po man­da­ryń­sku, tsas po mon­gol­sku, nimanggi po man­dżur­sku, yuki po japoń­sku. Te piękne, poetyc­kie imiona ni­gdy mi się nie znu­dziły.
– Śnieżna… – Pani Huang zmarsz­czyła brwi. W roz­rze­dzo­nym poran­nym świe­tle sączą­cym się przez okienka nad drzwiami, ujęte w rzeź­bione ramy i pod­kle­jone naoli­wio­nym papie­rem dla ochrony przed chło­dem, wyraź­nie widzia­łam, że uważa moje imię za zbyt powabne. – Nie ma mowy. Będziemy cię nazy­wać Ah San. – Z chiń­skiego tłu­ma­czy się to jako „numer trzy”. Wielu wie­śnia­ków w zasa­dzie nie miało imion: czę­sto wołano ich za pomocą liczeb­ni­ków lub nazw zwie­rząt, takich jak „Ah Niu” (krowa) czy „Ah Gou” (pies), któ­rych celem było odstra­sza­nie złych duchów. Roz­strzy­gnąw­szy tę kwe­stię, pani Huang dodała: – Musisz jedy­nie zaj­mo­wać się moją teściową.
Oka­zało się, że sta­ruszka odpra­wiła poprzed­nie słu­żące wkrótce po ich zatrud­nie­niu. Pani Huang wyglą­dała na nie­szczę­śliwą. Nie zdra­dziła, czym zawi­niły tamte dziew­czyny, powtó­rzyła jedy­nie, że teściowa jest wybredna, ale jej mąż bar­dzo kocha matkę, dla­tego nie mają innego wyj­ścia, jak tylko przyj­mo­wać i zwal­niać kolejne posłu­gaczki.
Oprócz sędzi­wej słu­żą­cej Ting rodzina zatrud­niała też wiele osób pra­cu­ją­cych w skle­pie. Był tak wielki, że cał­kiem słusz­nie nazy­wano go maga­zy­nem leków – two­rzył roz­brzmie­wa­jącą echem pie­czarę, bar­dzo ciemną i ponurą, z bie­gną­cymi po bokach ladami. Za nimi umiesz­czono setki drew­nia­nych szu­fla­dek, a każda z nich kryła suszone korze­nie i rzad­kie ingre­dien­cje. Były też półki ze sło­jami peł­nymi żeń-sze­nia i suszo­nych grzy­bów, w tym słyn­nych ling­zhi. Świa­tło sączyło się przez sufit poło­żony na wyso­ko­ści dru­giej kon­dy­gna­cji, a gale­rię obwie­szono zaku­rzo­nymi czer­wo­nymi lam­pio­nami.
O mojej nowej pani Ting powie­działa:
– Ostat­nio oba­wia się ludzi.
Ta nagła nie­chęć skło­niła ją nie­dawno do przej­ścia na eme­ry­turę, a szkoda, bo jej dobre rady i dryg do inte­re­sów od dawna zapew­niały aptece powo­dze­nie. Zja­wi­łam się w samą porę, oznaj­miła Ting defen­syw­nie. To, że star­sza pani prze­nio­sła się na tylny dzie­dzi­niec domu, nie zna­czyło wcale, że nie jest już ważna.
Jej nowe kwa­tery skła­dały się z nie­wiel­kiego podwó­rza i dwu­po­ko­jo­wej przy­bu­dówki, która daw­niej słu­żyła za maga­zyn. Pano­wał tam mrok i czuć było suszoną rzod­kwią oraz żół­tym pyłem z rów­nin. Wcale mi to nie prze­szka­dzało – dosko­nale widzia­łam w ciem­no­ści. Ting wyszła szybko, z war­gami zaci­śnię­tymi w wąską linię. Chyba powie­działa wię­cej, niż zamie­rzała. Zda­rza się to więk­szo­ści ludzi, jeśli tylko wystar­cza­jąco długo zacho­wać przy nich mil­cze­nie.
Jeżeli moja nowa pani czuła choć odro­binę smutku czy żalu z powodu odsu­nię­cia na boczny tor, nic na ten temat nie mówiła. Gdy były­śmy same, opo­wia­dała przede wszyst­kim o swoim dzie­ciń­stwie na dale­kiej pół­nocy. Pół­nocne Chiny to zle­pek tery­to­riów nale­żą­cych do wielu róż­nych ple­mion, takich jak Mon­go­ło­wie, Man­dżu­ro­wie, Kore­ań­czycy i wymarli już dziś Kita­no­wie. Do tego docho­dzą eks­pan­syjne ambi­cje Rosjan i Japoń­czy­ków. A jed­nak zawsze odkry­wam, że wszy­scy ludzie są do sie­bie zadzi­wia­jąco podobni, zwłasz­cza gdy cho­dzi o lęki.
Więk­szość męż­czyzn boi się ciem­no­ści, utraty kon­dy­cji fizycz­nej, bez­względ­nych kobiet i dzieci zro­dzo­nych z cudzej krwi. I wielu innych rze­czy, choć posuną się bar­dzo daleko, byle tylko temu zaprze­czyć. Szcze­rze mówiąc, zawsze uwa­ża­łam, że przy­zna­nie się do stra­chu to pierw­szy krok, by się od niego uwol­nić. No ale oczy­wi­ście nie jestem męż­czyzną.
Chcia­łam od razu zabrać się do poszu­ki­wa­nia Bektu Nikana, lecz nie wypusz­czano mnie przez tydzień. Nocą wszyst­kie zewnętrzne drzwi i bramy zamy­kano, a podwó­rze patro­lo­wał straż­nik – mówiono, że to dla ochrony przed kra­dzieżą, ponie­waż wiele rzad­kich toni­ków i medy­ka­men­tów było war­tych wię­cej niż ich waga w zło­cie. Mimo zże­ra­ją­cej mnie nie­cier­pli­wo­ści czu­łam też ulgę, mając bez­pieczne miej­sce do spa­nia i pod dostat­kiem jedze­nia. Tak długo pozo­sta­wa­łam sama, że gwar tego wiel­kiego, tęt­nią­cego życiem domu roz­grze­wał mnie od środka. Gościło tu wiele mło­dych dam, mię­dzy innymi kuzy­nek, cio­tek i przy­ja­ció­łek rodziny. Gdy cze­ka­łam na swoją panią, pod­słu­chi­wa­łam wymie­niane przez nie plotki.
– Czy ta dziew­czyna to nowa słu­żąca babci?
– Podej­rza­nie atrak­cyjna, cał­kiem jak lisica.
Ner­wowo zastrzy­głam uchem. Nie, nie. To tylko jeden z popu­lar­nych żar­ci­ków.
– Lepiej, żeby nie zoba­czył jej Bohai. A może wła­śnie powi­nien!
Piskliwe śmie­chy. Ponie­waż mar­niały tu niczym ptaki w klatce, trudno było je winić za ich trzpio­to­wa­tość. W tym momen­cie na weran­dzie poja­wiła się moja pani. Z zawsty­dze­niem wyja­śniła:
– Mój wnuk, Bohai, stu­diuje w Japo­nii zachod­nią medy­cynę.
Odkąd sąsiedni kraj prze­szedł bły­ska­wiczną moder­ni­za­cję i otwo­rzył się na zachod­nią naukę, wielu mło­dych Chiń­czy­ków wyjeż­dżało tam na stu­dia. Chiń­scy oby­wa­tele pozbyli się już złu­dzeń co do upa­da­ją­cej dyna­stii Qing i jej coraz bar­dziej sko­rum­po­wa­nej admi­ni­stra­cji. Era pra­daw­nych cesar­skich egza­mi­nów, które upraw­niały do obję­cia sta­no­wisk urzęd­ni­czych, dobie­gała końca i nikt nie wie­dział, co przy­nie­sie przy­szłość.
– Sły­sza­łam, że pani wnuk zna wszyst­kich nowo przy­by­łych foto­gra­fów w mie­ście.
– Foto­gra­fia to jego pasja. – Posłała mi uśmiech. – Chcia­ła­byś, bym spy­tała Bohaia, czy ostat­nio zja­wił się ktoś nowy?
Tak, tak, chcia­ła­bym. O Bohaiu, jedy­nym mło­dym męż­czyź­nie w rodzi­nie, wie­dzia­łam na razie, że ma dwa­dzie­ścia trzy lata, jest kawa­le­rem, a pod koniec mie­siąca zamie­rza wró­cić do Japo­nii i pod­jąć stu­dia medyczne. Fascy­nu­jące, że w rodzi­nie było tyle mło­dych kobiet i pra­wie żad­nych męż­czyzn! Przy­po­mniał mi się sprze­dawca szasz­ły­ków, który twier­dził, że naj­star­szy syn tego rodu zawsze umiera młodo.
Moja pani rze­kła:
– Twoje wypy­ty­wa­nie o foto­gra­fów to chyba znak, że nad­szedł czas, by przed śmier­cią dać sobie zro­bić por­tret.
Posu­nięci w latach Chiń­czycy oraz Chinki uwiel­biają roz­pra­wiać o końcu swo­jego życia. W wielu wio­skach naj­ja­skraw­szym prze­ja­wem naboż­no­ści synow­skiej jest to, że dzieci zawczasu kupują rodzi­cowi rzeź­bioną drew­nianą trumnę. Trzyma się ją zwy­kle na tyłach domu – i rap­tem zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy w któ­rejś z przy­bu­dó­wek nie czeka na moją roz­mów­czy­nię drew­niana sko­rupa na ostat­nią podróż.
To, że sta­ruszka posta­no­wiła się sfo­to­gra­fo­wać, ogrom­nie uła­twiło mi poszu­ki­wa­nia Bektu Nikana. Jeśli wciąż wyko­ny­wał swój zawód, nie mógł uciec daleko. Obna­ży­łam zęby, jak­bym chciała nimi kłap­nąć.
– Wyglą­dasz na roz­ju­szoną, Ah San – zauwa­żyła z zasko­cze­niem moja pani. – Czyżby ktoś spra­wił ci przy­krość?
Słowo „przy­krość” żadną miarą nie przy­sta­wało do pokła­dów roz­pa­czy i gniewu w moim sercu, odpar­łam więc tylko:
– Zanosi się na deszcz.
Gdy upew­ni­łam się, że jest sta­ran­nie opa­tu­lona, pole­ciła jesz­cze:
– Prze­każ Ting, że chcia­ła­bym, by towa­rzy­szył mi Bohai.

 
Wesprzyj nas