Pierwszy tom nowego cyklu kryminalnego Jędrzeja Pasierskiego, autora bestsellerowych powieści z podkomisarz Niną Warwiłow w roli głównej, uhonorowanego Nagrodą Wielkiego Kalibru.


Jezioro Sławskie, nazywane Śląskim Morzem – to tutaj od dziesięcioleci kryją się tajemnice.

Mieszkańcy kurortu Sława szykują się do sezonu wakacyjnego. Przygotowania przerywa zbrodnia: na dryfującej stacji hydrologicznej zostaje znaleziony martwy mężczyzna. Na miejscu pojawia się inspektor Leon Szeptycki, który wraca tu po latach kariery we Wrocławiu.

Śledztwo szybko ujawnia zagadki: dlaczego stacja hydrologiczna od dawna była omijana przez ptaki? Czemu świadkowie kłamią, a drony krążące nad okolicą niczego nie nagrały? Wreszcie, co skrywa owiane legendami dno jeziora i dlaczego lokalni nurkowie odmawiają współpracy?

Szeptycki zmierzy się ze sprawą dotykającą jego życia – bolesnych blizn, przez które niegdyś opuścił Sławę. Urazów sprawiających, że unika uchodzącej do jeziora rzeki Cienicy, lecz wraca do tajemniczego pałacu Rechenbergów u brzegu akwenu. Wkrótce znajdzie fotografię trzech młodych mężczyzn, który przybyli niegdyś nad wodę pełni wiary, dzierżąc ze sobą skafandry i butle tlenowe…

Jędrzej Pasierski
Bogowie małego morza
Seria „Inspektor Leon Szeptycki”, tom 1
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 18 czerwca 2025
 
 


1

Na­wet oglą­dany z wła­snego po­mo­stu po­ra­nek był szary, smutny i me­lan­cho­lijny. W po­nu­rej au­rze blask bił je­dy­nie od lśnią­cej no­wo­ścią ta­bliczki, na­ma­cal­nego do­wodu triumfu Ja­kuba Ba­ry­cza. Po­most zbu­do­wał dzięki oszczęd­no­ściom cier­pli­wie gro­ma­dzo­nym przez kilka lat w skar­bonce oraz kil­ku­na­stu mie­sią­com za­bie­gów w Pol­skich Wo­dach – in­sty­tu­cji, która wła­dała kra­jo­wymi zbior­ni­kami od ja­kie­goś czasu. Udało się, a świa­dec­twem była wła­śnie ta ta­bliczka – jedna z nie­licz­nych, do­dajmy, w świe­cie roz­pa­da­ją­cych się, pi­racko po­sta­wio­nych po­mo­stów. Ja­kub Ba­rycz zro­bił to po bo­żemu i nie mu­siał bać się te­raz kon­troli: z dumą po­le­ro­wał ta­bliczkę, a po­most stał się jego naj­więk­szym skar­bem.
Nad Je­zio­rem Sław­skim świat po­woli bu­dził się do ży­cia. Trudno było po­wie­dzieć, czy wciąż jest to świt czy już po­ra­nek, kiedy nad Za­toką Ra­dzyń­ską, od strony Sławy, wscho­dziło słońce. Od mo­mentu le­ga­li­za­cji po­mo­stu Ba­rycz opusz­czał go tylko na kilka go­dzin, w nocy, choć i te lu­bił cza­sem spę­dzać pod go­łym nie­bem, spo­glą­da­jąc na gwiazdy od­bi­ja­jące się w ta­fli je­ziora. Na po­mo­ście, o któ­rym ma­rzył od dawna, po­sta­wił so­bie drugi dom, bę­dący w pew­nym sen­sie lep­szą wer­sją tego praw­dzi­wego, który dzie­lił z sio­strą. Sta­rze­jące się ro­dzeń­stwo – mał­żeń­stwo Ba­ry­czów. Lu­dzie ob­ga­dy­wali ich za ple­cami. Wie­dział, że na wsi, zwłasz­cza w tej czę­ści przy szo­sie, gdzie żyli miej­scowi, a nie let­nicy, lu­dzie na­zy­wają ich po pro­stu mał­żeń­stwem.
Byli bli­sko z sio­strą. Przy­pusz­czał, że bra­cia i sio­stry czę­sto nie roz­ma­wiają ze sobą, a oni się ko­chali. Do nie­dawna do­brze mu się z nią żyło, ale ostat­nio za­częła wy­ka­zy­wać ob­jawy wcze­snego al­zhe­imera i przez to stała się kłó­tliwa. Zu­peł­nie jak praw­dziwa żona za­częła mu wy­ma­wiać, że nie zdej­muje bu­tów w sieni, mlasz­cze nad gu­la­szem ryb­nym i zda­rza mu się roz­rzu­cać zu­żyte chu­s­teczki je­sienną porą. Wtedy wła­śnie Ba­rycz wy­stą­pił o po­zwo­le­nie na po­sta­wie­nie po­mo­stu. Za­wziął się i prze­szedł przez za­sieki biu­ro­kra­cji, po­tem prace kon­struk­cyjne, uszczu­pla­jąc ma­ją­tek, któ­rego i tak nie miał komu zo­sta­wić.
Sław­skie, duma i perła Po­je­zie­rza Sław­skiego, było oto­czone set­kami po­mo­stów. Nie­któ­rych o zgni­łych, spróch­nia­łych de­skach, przede wszyst­kim zaś nie­le­gal­nych. Krą­żyły plotki, że Pol­skie Wody będą je roz­bie­rać, ale kto by się tym przej­mo­wał. Ba­rycz był prze­ko­nany, że wraz z po­mo­stami po­marli także ich wła­ści­ciele i nikt już nie zdoła usta­lić, co kto po­sta­wił. Nie­gdyś lu­dzie bu­do­wali, bo chcieli, a nie dla­tego, że mo­gli.
Do­piero od nie­dawna pań­stwo za­częło się na po­waż­nie in­te­re­so­wać przy­gra­nicz­nym po­je­zie­rzem, skła­da­ją­cym się ze Sław­skiego i jesz­cze kil­ku­na­stu mniej­szych zbior­ni­ków po­roz­rzu­ca­nych po gę­stych la­sach, a nie­któ­rych tak mu­li­stych, że samo wej­ście gro­ziło śmier­cią. Sław­skiemu zaś, po la­tach nie­bytu i za­po­mnie­nia, przy­wra­cano sta­tus „ślą­skiego mo­rza”, jak je nie­gdyś na­zwano. Na do­bre i złe. Uwiel­biał to miej­sce i cier­piał, gdy był da­leko. Kiedy spo­glą­dał na nie­koń­czący się ho­ry­zont w stronę Jó­ze­fowa, bu­dził się w nim mały chło­piec, który pra­gnął zo­stać wie­lo­ryb­ni­kiem.
Wstał – z roku na rok te ru­chy zda­wały się dla niego co­raz trud­niej­sze. Jako młody czło­wiek był wiecz­nie w biegu i z pew­no­ścią nie wy­obra­żał so­bie, że wy­zwa­niem bę­dzie ru­sze­nie się z krze­sełka ry­bac­kiego. Wy­grze­bał klu­cze z kie­szeni spodni i otwo­rzył szopę, która jesz­cze pach­niała drew­nem i che­mi­ka­liami. Na pó­łecz­kach stały tu po­se­gre­go­wane wędki. Miał ich dwa­dzie­ścia sztuk spła­wi­ko­wych: głów­nie bo­lonki, ale szarp­nął się rów­nież na parę od­le­gło­śció­wek. Wszyst­kie oszczęd­no­ści ze skrom­nej eme­ry­tury in­we­sto­wał w sprzęt, w po­zwo­le­nia, i osta­tecz­nie w wy­po­sa­że­nie budki, która, wzo­rem ka­bin na ło­dziach, była uszczel­niona i przy­tul­nie chro­niła przed desz­czem. Nie­raz ob­ser­wo­wał przez jej otwarte drzwi, jak wio­senne ulewy ni­czym wielka kapa po­kry­wają je­zioro i zmie­niają jego barwę na gra­fi­tową.
Po swo­jej le­wej stro­nie miał pó­łeczki i za­pasy żyw­no­ściowe, tak że kiedy nad je­zio­rem, jak to w czerwcu, psuła się po­goda, mógł się spo­koj­nie schro­nić, a kon­serw wy­star­czało na cały dzień, a i coś do pi­cia za­wsze się zna­la­zło. A kiedy miał szczę­ście (lub nie­szczę­ście – za­leży jak pa­trzeć), mógł jesz­cze do tego po­słu­chać kon­certu w Sła­wie po dru­giej stro­nie za­toki, gdyż woda pod­bi­jała dźwięk i nio­sła go po ta­fli je­ziora.
Przy­gry­za­jąc bułki z mie­lonką i świe­żym ogór­kiem ma­ło­sol­nym, spo­glą­dał na Sław­skie. Znał każdy jego skra­wek. Wie­dział, gdzie żyją lesz­cze i ka­ra­sie, gdzie są naj­głęb­sze doły, wy­ko­pane po­noć jesz­cze przez na­zi­stów, i gdzie że­rują san­da­cze. Dzięki mapce, którą za­ma­wiał w Wo­dach Pol­skich, wie­dział na­wet, w któ­rym miej­scu jest szansa na zło­wie­nie szczu­paka!
Nie zo­sta­wiał jed­nak wszyst­kiego lo­sowi, tylko głupcy tak ro­bili. By­wało, że sam wy­pły­wał łódką i wy­sy­py­wał ku­ku­ry­dzę w Za­toce Ra­dzyń­skiej. W efek­cie swo­ich za­bie­gów ło­wił ostat­nio po sześć – sie­dem ryb dzien­nie. Lu­dzie py­tali, czy bę­dzie sprze­da­wał. Nie chciał, żeby ro­ze­szła się wieść. Ro­bił to tylko na wła­sne po­trzeby i pyszne, świeże ryby da­wał tym, któ­rych lu­bił. Dla do­bra ogółu, wy­miany to­wa­rów i kiedy sam cze­goś bę­dzie po­trze­bo­wał. Więc tak, Ja­kub Ba­rycz znał to je­zioro jak wła­sną kie­szeń i może dla­tego od wczo­raj coś nie da­wało mu spo­koju… ja­kaś skaza, prze­ła­ma­nie pej­zażu, który tak so­bie uko­chał.
Wga­piał się w wodę i w końcu od­krył, co tak bar­dzo go nie­po­ko­iło. Pe­wien punkt po­ło­żony sto, dwie­ście me­trów przed nim: ele­ment, który nie pa­so­wał do wszyst­kiego in­nego. Do­piero po mi­nu­cie, dwóch (może z uwagi na to, że ciem­ność do­piero się od­su­wała, od­da­jąc stop­niowo prze­strzeń ja­sno­ści), Ba­rycz mógł oce­nić, cóż ta­kiego mu nie pa­suje.
Była to sław­ska sta­cja hy­dro­lo­giczna – stała, choć chy­bo­tliwa to­wa­rzyszka jego ło­wów. Oto i drew­niana plat­forma z kil­koma sprzę­tami po­środku, która słu­żyła tu­taj Pol­skim Wo­dom i In­sty­tu­towi Me­te­oro­lo­gii do oce­nia­nia stanu wody, jej czy­sto­ści oraz po­ziomu. Sta­cja hy­dro­lo­giczna dry­fo­wała na ta­fli je­ziora, przy­mo­co­wana ko­twicą.
Niby wszystko było jak za­wsze. Co wy­da­wało się jed­nak nie­po­ko­jące, to ta pustka, ci­sza. Na sta­cji nie było pta­ków, które za­sie­dlały ją, zo­sta­wia­jąc swoje ob­fite gu­ano. Od jak dawna nie było? Nie umiał po­wie­dzieć, ale włos mu się zje­żył na gło­wie od tego drob­nego znie­kształ­ce­nia do­sko­nale po­wta­rzal­nej i zna­nej sce­ne­rii, od­stęp­stwa od re­gu­lar­nego rytmu je­ziora.
Pra­cow­nik (bądź pra­cow­niczka) In­sty­tutu był jed­nak tylko cza­so­wym by­wal­cem tego miej­sca. Przez więk­szą część dnia, kiedy na plat­for­mie nie było lu­dzi, sta­cję ob­le­piało ptac­two. Ba­rycz od­no­sił wra­że­nie, że ptaki (bar­dzo in­te­li­gentne stwo­rze­nia) nie re­ago­wały tak samo na pra­cow­nika, który na plat­for­mie do­ko­ny­wał swych ru­ty­no­wych czyn­no­ści, jak na przy­pad­ko­wego pły­waka z Za­toki Ra­dzyń­skiej bądź Wra­ti­sla­vii, który ob­rał so­bie azy­mut na sta­cję i za­wra­cał kilka me­trów przed nią.
Czego tam nie było na tej ma­leń­kiej drew­nia­nej plat­for­mie? Żyły tu kor­mo­rany, mewy, ale także zwy­kłe wrony. Jak wśród ryb, tak i tu spo­ty­kało się po­spól­stwo, ale i szla­chet­niej­sze ga­tunki. W tej czę­ści je­ziora ptac­two na ja­kieś pięt­na­ście mi­nut do­słow­nie się ulat­niało z plat­formy, aby z po­wro­tem za­jąć swój dom: wy­lu­zo­wane i przy­zwy­cza­jone do obec­no­ści czło­wieka. Mo­to­rówka In­sty­tutu kur­so­wała dwa razy dzien­nie, de­li­kat­nie wzbu­rza­jąc ta­flę wody, ale nie prze­kra­czała re­guł ci­szy na je­zio­rze.
A dzi­siaj ptac­twa nie było. Ba­rycz znał każde po­ru­sze­nie w Za­toce Ra­dzyń­skiej i barwy wody: czer­woną o świ­cie wy­ła­nia­ją­cym się znad czer­wo­nych da­chów Sławy, żółtą o zmierz­chu, kiedy ko­lor roz­cią­gał się znad Lu­bo­gosz­czy, po­wle­ka­jąc całe je­zioro ma­giczną po­światą. Za­uwa­żył więc coś jesz­cze. Per­spek­tywa się zmie­niła.
Po­ru­szył się ner­wowo, jakby to rze­czy­wi­stość da­lej pła­tała mu fi­gla, a ten po­ra­nek był snem. Snem nie był. Może i słuch miał już nie ten co kie­dyś (ostat­nio ob­ja­wiało się to głów­nie w obec­no­ści sio­stry), ale wzrok wciąż miał so­koli, a zna­jąc oko­licę jak wła­sną kie­szeń, do­strzegł ciemny po­dłużny kształt, któ­rzy znaj­do­wał się na sta­cji i zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wał do ob­razka. Wzdry­gnął się. Zmiany, nie­do­strze­galne dla czło­wieka z ze­wnątrz, dla niego, spę­dza­ją­cego tu szes­na­ście go­dzin dzien­nie, były wstrzą­sa­jące. Nie było po­trzeby ru­szać mo­to­rówki, któ­rej uży­czał mu ko­lega do po­dróży na po­most po dru­giej stro­nie (tam­ten pe­cho­wiec miał żonę). Sil­nik mo­to­rówki Ba­rycz tro­chę pod­ra­so­wał, wbrew pa­nu­ją­cym na je­zio­rze za­sa­dom ci­szy (ogra­ni­cze­nie do 10 koni me­cha­nicz­nych!); zresztą był prze­ko­nany, że Księ­ciu­nio o tym wie­dział.
Wa­ria­no­wie za­wsze o wszyst­kim wie­dzieli nad Sław­skim. Dzi­siaj wszedł do naj­zwy­klej­szej ło­dzi wio­sło­wej, za­cu­mo­wa­nej trzy me­try od po­mo­stu, tej, z któ­rej wy­sy­py­wał ku­ku­ry­dzę. Nie był już mło­dzie­niasz­kiem: za­jęło mu sześć mi­nut, aby do­trzeć do sta­cji hy­dro­lo­gicz­nej. Wy­tre­no­wany wio­ślarz zro­biłby to szyb­ciej. A może in­tu­icyj­nie zwal­niał, jako że zbli­ża­jąc się do plat­formy, od­czu­wał co­raz więk­szy nie­po­kój.
Tak: Ja­kub Ba­rycz nie my­lił się, jesz­cze tak bar­dzo się nie po­sta­rzał.
Na sta­cji hy­dro­lo­gicz­nej nie do­strzegł ani jed­nego ptaka. Na­wet nie krę­ciły się do­okoła, jak gdyby omi­jały to miej­sce. Może do­brze, że omi­jały. Bo gdyby nie omi­jały, to mo­głoby się zda­rzyć, żeby za­częły dzio­bać to, co le­żało na bia­łych de­skach.
To, co Ba­rycz wi­dział już co­raz wy­raź­niej, zbli­ża­jąc się do plat­formy.
Ciało czło­wieka.

 
Wesprzyj nas