Nowe śledztwo Lucii Guerrero. Dwaj mordercy. Dwa światy. Dwa koszmary.


W hiszpańskiej Galicji trwa seria porwań. Porywacz poluje na młode, niepozorne kobiety wychodzące wczesnym rankiem do pracy.

W tym samym czasie w Madrycie ktoś zabija milionerów i na miejscu zbrodni zostawia hasło: ŚMIERĆ BOGACZOM.

Porucznik Lucia Guerrero, której sercu bliski jest los zwykłych kobiet na prowincji, zostaje zmuszona do podjęcia śledztwa w sprawie zamordowanych bogaczy. Sprawa ma najwyższy priorytet.

Tymczasem dochodzenie w Galicji przejmuje sierżant Arias. Śledztwo doprowadza porucznik Guerrero do Cuenki – pięknego miasta w środkowej Hiszpanii. Czy tam znajdzie mordercę?

***

Mój pierwszy zachwyt od czasu „Millenium”.
– Anne Crignon, „L’Obs”

Światełko w świecie ciemności.
– Bruno Corty , „Le Fifaro littéraire”

Bernard Minier, którego niesłychanie popularne książki tłumaczone są dziś na dwadzieścia siedem języków, jest jednym z najsłynniejszych autorów thrillerów we Francji. Serial zatytułowany Lód nakręcony na podstawie jego pierwszej książki Bielszy odcień śmierci (REBIS 2012) jest wyświetlany na całym świecie. Kolejne powieści Miniera (wszystkie wydane przez Dom Wydawniczy REBIS) to: Krąg (2013), Nie gaś światła (2014), Paskudna historia (2015), Noc (2018), Siostry (2018), Na krawędzi otchłani (2019), Dolina (2020), Polowanie (2021), Lucia (2022), Spirala zła.

Bernard Minier
Niewidzialne
Przekład: Monika Szewc-Osiecka
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 6 maja 2025
 
 


Prolog

PLAYA DEL PADRÓN, COMBARRO, GALICJA

Ist­nieją takie miej­sca, z któ­rych wypa­ro­wała wszelka nadzieja.
Lucia spoj­rzała przez przed­nią szybę na wygiętą w roga­lik plażę; na jej końcu we mgle maja­czyły gra­ni­towe domy.
Następ­nie ona i Arias zeszli do miej­sca, w któ­rym dal­szą drogę wyzna­czała pla­sti­kowa taśma. Wiatr tar­gał jej włosy, łagodny szum fal to nara­stał, to cichł. Pia­sek deli­kat­nie ustę­po­wał pod jej sto­pami. Tu i ówdzie ślady opon, prze­ci­na­jące się ząb­ko­wane bruzdy, nie­które spe­cjal­nie ozna­czone przez tech­ni­ków. Przy­go­to­wy­wała się na wstrząs.
To tutaj. U stóp dużego kamien­nego krzyża. Mgłę zalud­niały ciche jak duchy białe kom­bi­ne­zony krą­żące wokół wyko­pa­nej w pia­sku płyt­kiej dziury. W dziu­rze coś było. Na asfal­to­wej dro­dze scho­dzą­cej ku plaży stały karetka oraz fur­go­netka zakładu pogrze­bo­wego, która miała prze­wieźć zwłoki do tutej­szej filii Insty­tutu Medy­cyny Sądo­wej Gali­cji, w skró­cie Imelga1.
Lucia Guer­rero, któ­rej humor w pełni har­mo­ni­zo­wał z panu­jącą aurą, unio­sła połę skó­rza­nej kurtki, by odsło­nić przy­pięty do paska iden­ty­fi­ka­tor. Arias nosił swoją pla­kietkę na szyi.
– Wia­domo, kto to jest? – zapy­tała.
– Vera Sáez Louro, rocz­nik tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­siąt cztery, naro­do­wość hisz­pań­ska. Miała przy sobie doku­menty, ale nie miała tele­fonu.
– Tak jak reszta.
Ofi­cer poli­cji kry­mi­nal­nej z Pon­te­ve­dry przyj­rzał się Lucii. Sły­szał o niej. Po dru­gim mor­der­stwie dzien­nik „La Voz de Gali­cia” ogło­sił, że Madryt zamie­rza przy­słać do A Coruñi ludzi z UCO, Głów­nej Jed­nostki Ope­ra­cyj­nej, wraz z jej „naj­słyn­niej­szą detek­tywką”, jak zdą­żyła ją już okrzyk­nąć prasa, by pomo­gli w roz­wią­za­niu sprawy „porwań w Gali­cji”. Roz­pra­co­wy­wali temat od kilku tygo­dni, a mimo to przed pię­cioma dniami zgło­szono zagi­nię­cie Very Sáez Louro w dro­dze z miej­sca zamiesz­ka­nia do pracy w Rinaxo.
Gdzie jesteś? Co teraz robisz? Czy już polu­jesz na kolejną ofiarę? Lucia spoj­rzała w dół na podłużny kształt leżący w dziu­rze, która zresztą nie była nawet dziurą – raczej płyt­kim zagłę­bie­niem w ziemi, obni­że­niem terenu. Już dawno nauczyła się odkła­dać wła­sne uczu­cia na bok, musiała jed­nak przy­znać, że widok tej kobiety wyglą­da­ją­cej, jakby zasnęła na pia­sku po nocy spę­dzo­nej na impre­zie, był jakoś ude­rza­jący. Ofiara była kom­plet­nie ubrana: dżinsy, gruby swe­ter i zimowy płaszcz, cie­płe skó­rzane botki, weł­niane ręka­wiczki i duże kol­czyki, a usta pocią­gnięte szminką.
W ostrym świe­tle reflek­to­rów widać było zwró­coną ku niebu kre­do­wo­białą twarz. Mgła snuła się wokół niej niczym dym z ogni­ska. Włosy miała czy­ste, a paznok­cie poma­lo­wane. Jak pozo­stałe kobiety. Wyglą­dała, jakby za chwilę miała się obu­dzić. Ale to jej nie gro­ziło, zwa­żyw­szy na tkwiące w tęt­nicy szyj­nej nożyczki.
Arias i Lucia dostrze­gli też sta­ran­nie uło­żone obok kobiety nie­wiel­kie sitko, róża­niec i trzy główki czosnku. Za każ­dym razem ten sam rytuał. Wie­dzieli, co ozna­cza obec­ność tych przed­mio­tów. Wyja­śniono im to wcze­śniej. Cho­dziło o el aire, w dosłow­nym tłu­ma­cze­niu „powie­trze”.
Zanim Lucia przy­je­chała do Gali­cji, w prze­ci­wień­stwie do sier­żanta Ariasa, który miał w tej pro­win­cji rodzinę od strony matki, nie wie­działa, jakie zna­cze­nie przy­pi­suje się tutaj temu słowu. Z wiel­kim zdu­mie­niem odkryła, że w el aire wie­rzy cał­kiem sporo Gali­syj­czy­ków. Zja­wi­sko nazy­wane było też „cie­niem” albo „małym złem”. Nie cho­dziło w dosłow­nym sen­sie o cho­robę. Ani o urok. Raczej o jakiś rodzaj nie­do­ma­ga­nia, znu­że­nia, poczu­cie spo­czy­wa­ją­cego na bar­kach nie­wi­docz­nego cię­żaru, który cią­gnie czło­wieka w dół, wysy­sa­jąc z niego siły i ener­gię. Osoba dotknięta el aire snuje się noga za nogą, prze­żuwa czarne myśli, nic nie spra­wia jej przy­jem­no­ści. A skoro ist­nieje el aire, to ist­nieją też osoby, które je „zdej­mują”, potra­fią quitar el aire. Na gali­syj­skich wsiach żyją kobiety, w więk­szo­ści star­sze, które prze­ka­zują sobie tę sztukę z poko­le­nia na poko­le­nie – wszy­scy je tam znają i wielu odwie­dza, w tajem­nicy bądź jaw­nie.
Lucia zdzi­wiła się, że na miej­scu nie ma jesz­cze prasy. Zazwy­czaj kiedy w odstę­pach kilku tygo­dni nastę­pują porwa­nia trzech mło­dych kobiet, któ­rych ciała znaj­duje się po kilku dniach, dzien­ni­ka­rze zla­tują się tłum­nie jak miło­śnicy Bur­ning Mana, zapo­mi­na­jąc o wszel­kiej powścią­gli­wo­ści i przy­zwo­ito­ści. Naj­wy­raź­niej ratow­nicy medyczni, któ­rzy przy­byli tu jako pierwsi, oraz lekarz, który stwier­dził zgon, zacho­wali dys­kre­cję. Ale i tak media wkrótce się poja­wią. Czas naglił.
– Co z leka­rzem sądo­wym?
– Jest w dro­dze.
– Kto zna­lazł zwłoki?
– Nie wia­domo. Dosta­li­śmy ano­ni­mowe zgło­sze­nie.
– Kobieta czy męż­czy­zna?
– Męż­czy­zna.
– Jacyś świad­ko­wie?
Wska­zała na czarne budynki tło­czące się do końca pół­wy­spu wci­na­ją­cego się w zamglone wody. Wyspa Tambo oraz drugi brzeg z dźwi­gami i obiek­tami szkoły mor­skiej były nie­wi­doczne.
– Nie prze­pro­wa­dzi­li­śmy jesz­cze roz­py­ta­nia w sąsiedz­twie – odparł śled­czy z Guar­dia Civil w Pon­te­ve­drze. – Ale więk­szość tych domów jest otwarta tylko w wyso­kim sezo­nie.
Był sty­czeń. Tłumy tury­stów już dawno wyje­chały z gali­syj­skiego wybrzeża. Zer­k­nęła na Ariasa, a ten odwza­jem­nił jej spoj­rze­nie. Miał zeza roz­bież­nego – jedno oko ucie­kało mu w prawo, a dru­gie w lewo, co wpra­wiało w zakło­po­ta­nie więk­szość roz­mów­ców, ale nie Lucię. Zro­zu­miał: na razie nie mają nic do roboty na miej­scu zbrodni. Ski­nął głową i opu­ściw­szy plażę, zagłę­bili się w miej­skie uliczki.
Na każ­dym kroku widać było hór­reos, cha­rak­te­ry­styczne dla pół­noc­nej Hisz­pa­nii spi­chle­rze wznie­sione na kamien­nych palach. W Com­barro było ich wię­cej niż w innych miej­scach w Gali­cji. Stały nawet w ogro­dach, wypeł­nia­jąc całą prze­strzeń. Rowami spły­wały stru­myki wody, we mgle szem­rały fon­tanny. Poza tym było tu cicho – i pusto. Lucia uznała, że zabójca dostał się na plażę od jej dru­giego końca, tak jak oni, znaj­du­ją­cym się w spo­rej odle­gło­ści od domów asfal­to­wym zjaz­dem, przy któ­rym stały teraz karetka i fur­go­netka zakładu pogrze­bo­wego. Następ­nie musiał doje­chać po pia­sku do miej­sca, w któ­rym zosta­wił zwłoki. Jak w przy­padku poprzed­nich porwań musiał to zro­bić wcze­śnie rano, zanim wstał dzień, być może w świe­tle samo­cho­do­wych reflek­to­rów, kiedy miesz­kańcy mia­steczka jesz­cze spali. Na pewno dzia­łał szybko, wyjął zwłoki z bagaż­nika, wyko­pał ten niby-dół i poukła­dał przed­mioty rytu­alne. Zamor­do­wał i wszystko przy­go­to­wał gdzie indziej.
W jed­nej z uli­czek spo­tkali chłopca, który samot­nie rzu­cał piłką, odbi­ja­jąc ją od muru. Kiedy zoba­czył, że pod­cho­dzą, prze­rwał zabawę.
– Widzia­łem go – powie­dział.
Lucia spoj­rzała na dzie­ciaka. Miał pocią­głą twarz, spi­cza­sty pod­bró­dek, duże, ruchliwe oczy. Nie spra­wiał wra­że­nia zasko­czo­nego ani prze­stra­szo­nego.
– Kogo?
Wska­zał pal­cem w kie­runku plaży. Wyglą­dał na jakieś dzie­sięć lat.
– Tego, który to zro­bił. Slen­der­mana. Był na plaży, widzia­łem go.
– Kogo?
– Slen­der­mana – powtó­rzył chło­piec.
Wyjął tele­fon, wystu­kał coś na ekra­nie i poka­zał jej obraz, na któ­rym widać było bawiące się dzieci. W lewym rogu stała dziwna postać, bar­dzo wysoka, o nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gich rękach i nie­wy­raź­nej twa­rzy. Na jej widok Lucia poczuła dziwny nie­po­kój. Zasta­na­wiała się, skąd pocho­dzi to zdję­cie.
– Slen­der­man to legenda miej­ska – wyja­śnił Arias. – Wymy­ślony potwór, który poja­wia się na set­kach zdjęć w Inter­ne­cie. Stra­szy­dło. Cho­dzi o to, że był bar­dzo wysoki, tak?
Dzie­ciak ski­nął głową. Lucia pomy­ślała, że w Inter­ne­cie codzien­nie powstają nowe mito­lo­gie, wypie­ra­jąc stare opo­wie­ści.
– Któ­rędy poszedł? – zapy­tała.
Chło­piec wska­zał na wąską uliczkę wijącą się mię­dzy domami mia­steczka, o tej porze cichego i zamknię­tego jak grób. Gra­ni­towe fasady lizane pasmami mgły lśniły od wil­goci.
Lucia poczuła napię­cie w karku, niczym pro­mie­niu­jące jądro żaru.
– Chodźmy – zarzą­dziła i ruszyła przed sie­bie.
– Nie ma go tutaj – powie­dział Arias. – Już dawno się stąd zmył.
Spoj­rzała na swoje buty. Brudne, zapiasz­czone. Miała ochotę je wytrze­pać.
– Pani porucz­nik – szep­nął nagle Arias.
Pod­nio­sła wzrok.
We mgle, około trzy­dzie­stu metrów od nich, ujrzała odda­la­jącą się spo­koj­nym kro­kiem wysoką postać. Ogromne ciało, sze­ro­kie plecy, mała głowa na potęż­nych ramio­nach, bar­dzo dłu­gie ręce. Wia­trówka w roz­mia­rze cztery lub pięć XL, kap­tur nacią­gnięty na głowę.
– Kurwa – szep­nął sier­żant.
Lucia usły­szała, że oddech kolegi nagle stał się cięż­szy. Prawą ręką się­gnęła do tyłu, pod skó­rzaną kurtkę, gdzie nosiła broń. Zaci­snęła palce na ręko­je­ści. Arias nosił swój pisto­let HK USP Com­pact na bio­drze. Po chwili oby­dwoje, trzy­ma­jąc broń obu­rącz przed sobą, ruszyli naprzód szyb­kim kro­kiem.
– Hej, ty! – zawo­łała, kiedy dzie­liło ich od niego mniej niż dzie­sięć metrów. – Stój!
Wysoka postać nie odwró­ciła się ani nie zatrzy­mała. Na­dal mieli przed sobą jej sze­ro­kie plecy.
– Stój! Nie ruszaj się!
Męż­czy­zna wyko­nał pole­ce­nie. Trwało to pół sekundy. Chwilę póź­niej – z zadzi­wia­jącą, zwa­żyw­szy na jego zwa­li­stą budowę, zwin­no­ścią – znik­nął w uliczce odcho­dzą­cej w prawo.
– Ożeż kurwa! – zaklęła Lucia.
– Za nim! Ja pójdę tędy! – krzyk­nął Arias i popę­dził na lewo.
Rzu­ciła się w pościg. Gdzie on się podział? Bie­gła w górę ulicy, świa­doma zbyt gło­śnego dud­nie­nia swo­ich butów na bruku.
Od strony ska­li­stego wybrzeża doszedł ją wid­mowy dźwięk rogu mgło­wego. Serce jej waliło. Gdzie on jest? Uliczka się wiła, za każ­dym zakrę­tem odsła­nia­jąc nowy, rów­nie zamglony widok. Żela­zne bal­kony, zamknięte okien­nice, mil­czące, nad­gry­zione sło­nym wia­trem fasady, opusz­czone niczym gilo­tyny drew­niane rolety skle­pów, któ­rych więk­szość nie otwo­rzy się aż do wio­sny.
Nagle go zoba­czyła. Stał twa­rzą do morza, z roz­ło­żo­nymi ramio­nami. Bez ruchu. Ude­rzył ją ten widok, ponie­waż przy­po­mniał jej inny ponury obraz: jej młod­szego brata Rafa­ela, który w pewien letni pora­nek sta­nął na szczy­cie urwi­ska. A chwilę póź­niej rzu­cił się w dół. Prze­gnała tę wizję.
Skup się! Psia­krew, co on wypra­wia? Nie poru­szył się nawet o mili­metr, stał zwró­cony do niej ple­cami, jakby pogrą­żony w kon­tem­pla­cji osnu­tej mgłą powierzchni wody. Jakby cze­kał. Na nią. Aż podej­dzie, aż będzie mógł jej dosię­gnąć.
– Guar­dia Civil! Ręce za głowę!
Zero reak­cji.
– Mam broń! Połóż ręce na karku!
W co on gra? Wpa­tru­jąc się w kap­tur, pode­szła do niego pod kątem czter­dzie­stu pię­ciu stopni, tak jak uczył pod­ręcz­nik pro­ce­dur ope­ra­cyj­nych.
– Sły­sza­łeś? Ręce na kark! Na kolana!
Dla­czego on się nie rusza? I nagle zro­zu­miała. Dolną część wia­trówki przy­sła­niała kępa kwia­tów. Lucia z wście­kło­ścią szarp­nęła kap­tur. Jej oczom uka­zał się szczyt kamien­nego krzyża. Obma­cała rękawy. Ich zawar­tość była rów­nie twarda.
Włą­czyła radio­te­le­fon.
– Do wszyst­kich jed­no­stek: podej­rzany zbiegł na tere­nie Com­barro! Powta­rzam: podej­rzany zbiegł na tere­nie Com­barro! Zablo­ko­wać wszyst­kie drogi wyjaz­dowe! Prze­cze­sać teren! Może jesz­cze tu jest!
Chciało jej się wyć. Kurtka nacią­gnięta na krzyż wyglą­dała jak strach na wró­ble w polu. Już miała ruszyć w pogoń za ucie­ki­nie­rem, kiedy w kie­szeni dżin­sów poczuła wibra­cje tele­fonu. Peña, jej szef w UCO. Też sobie wybrał moment! O mało nie odrzu­ciła połą­cze­nia – ale Peña ni­gdy nie dzwo­nił bez powodu.
– Guer­rero.
– Wra­casz do Madrytu – oświad­czył.
– Co?!
Natych­miast pomy­ślała, że coś się stało z jej synem Álvarem albo z matką, która po uda­rze, który dopadł ją w listo­pa­dzie, była w śpiączce. Poczuła, jakby na dnie żołądka osiadł jej kamień.
– Coś się stało?
– Jest robota – odparł Peña, który wyczuł jej nie­po­kój. – Prio­ry­te­towa.
– Nie­moż­liwe! Jest szansa, że zaraz zła­piemy tego dra­nia. Mamy go! Nie mógł odejść daleko. To kwe­stia kilku minut.
– Wra­casz – uciął, jakby nie sły­szał jej słów. – Natych­miast. Grupę w Gali­cji przej­mie Arias. Wysy­łam do pomocy jesz­cze dwie osoby.
– Kurwa, nie ma opcji, żebym teraz odpu­ściła! – odpa­ro­wała ze zło­ścią. – Nie może mi pan tego zro­bić. Nie teraz, kiedy w końcu mamy trop!
– Guer­rero, to jest roz­kaz.
Wal się, Peña. Wzięła głę­boki oddech.
– A mogę się przy­naj­mniej dowie­dzieć, co się dzieje?
– Nie przez tele­fon. Powiem ci, jak się zoba­czymy. Heli­kop­ter podej­mie cię z pro­me­nady, z placu… Peirao da Cho­usa, wiesz, gdzie to jest?
– Myślę, że tak – odparła nie­chęt­nie. – Tu jest tylko jedna pro­me­nada, mam do niej jakieś dwie­ście metrów.
– Świet­nie. Będę na cie­bie cze­kał z samo­cho­dem w bazie lot­ni­czej w Tor­re­jón. Nie mamy chwili do stra­ce­nia.

El Insti­tuto de Medi­cina Legal de Gali­cia. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki).

CZĘŚĆ PIERWSZA
BOGACZE

1
 
O 8.55, wyko­rzy­stu­jąc fakt, że mgła się prze­rze­dziła, pilot pchnął dźwi­gnię i heli­kop­ter prze­le­ciał nad mariną Com­barro i wodami Atlan­tyku, a następ­nie nad kra­jo­bra­zem, w któ­rym morze spla­tało się z lądem niczym kochan­ko­wie w miło­snym uści­sku. Parowy, dróżki, głę­bo­kie zatoki, gospo­dar­stwa, wia­dukty, ocean… Lucia roz­my­ślała o kra­inie ria­sów, drzew i poszar­pa­nych brze­gów, z którą się żegnała. Opusz­czała świat legend, tajem­nic zamknię­tych w ludziach jak w cia­snych sakiew­kach, hoj­nych serc, odważ­nych dusz. Świat prze­mytu i korup­cji. Nade wszystko jed­nak zosta­wiała Ariasa, który miał sam pokie­ro­wać resztą grupy – nie żeby Arias był mniej kom­pe­tentny czy zmo­ty­wo­wany niż ona – i zosta­wiała na pastwę losu te biedne kobiety. Była wście­kła.
Widzieli go z bli­ska. Ni­gdy wcze­śniej tak bar­dzo się do niego nie zbli­żyli. Mieli jego opis. Pod warun­kiem że dzie­ciak nie plótł bzdur, a olbrzym nie ucie­kał z cał­kiem innego powodu. Chcia­łaby dalej ści­gać go uli­cami Com­barro.
Zanim wsia­dła na pokład heli­kop­tera, zadzwo­niła do Ariasa: wyglą­dało na to, że olbrzym roz­pły­nął się we mgle. Wyśli­zgnął im się z rąk. Wydała roz­kazy. Roz­py­ta­nie od drzwi do drzwi, poszu­ki­wa­nie śla­dów dak­ty­lo­sko­pij­nych, DNA, kurzu i pył­ków na wia­trówce, w zała­ma­niach jej mate­riału i kie­sze­niach, spo­rzą­dze­nie bazy wszyst­kich pro­du­cen­tów odzieży w dużych roz­mia­rach i punk­tów jej sprze­daży… Wie­działa jed­nak, że jest za późno. Jak się wyło­nił z tej mgły, żeby im zagrać na nosie, tak do niej wró­cił. Do następ­nego razu.
Oba­wiała się wie­ści o kolej­nym zagi­nię­ciu. O kolej­nej ofie­rze porwa­nej w dro­dze do pracy: robot­nicy, pra­cow­nicy wytwórni kon­serw – jed­nej z milio­nów ano­ni­mo­wych dusz, które żyją w cie­niu i wstają wcze­śnie rano, by ten świat mógł się krę­cić, pod­czas gdy inni leżą sobie w cie­płej pościeli.
Sie­działa w tyl­nej czę­ści kabiny, a w jej żołądku pło­nął gniew. Ostat­nimi czasy coraz czę­ściej doświad­czała tego uczu­cia. Bo przed Verą Sáez Louro była Paz Ruíz Bar­ranco, lat dwa­dzie­ścia osiem, i Andrea del Árbol Castro, lat trzy­dzie­ści trzy. Obie porwane wcze­snym ran­kiem, gdy wyru­szały do pracy (Andrea haro­wała w wytwórni kon­serw, a Paz przy sprzą­ta­niu). Zwłoki znaj­do­wano za każ­dym razem po pię­ciu dniach od zagi­nię­cia. W pierw­szym przy­padku na dnie barki porzu­co­nej w zatoczce na pół­noc od O Pindo, w pobliżu zde­wa­sto­wa­nego zakładu, w któ­rym daw­niej opra­wiano i por­cjo­wano wie­lo­ryby. Zimą zapusz­czały się tam jedy­nie pary poszu­ku­jące chwili intym­no­ści – i dokład­nie w takich oko­licz­no­ściach została zna­le­ziona, z gał­kami ocznymi i war­gami wydzio­ba­nymi przez mor­skie ptaki. Drugą zna­lazł w łyżce maszyny do robót ziem­nych, w pobliżu gospo­dar­stwa leżą­cego na pół­nocny wschód od Muros, chło­piec bawiący się dro­nem. Przy obu leżały przed­mioty rytu­alne zwią­zane z el aire: sitko, trzy główki czosnku, róża­niec i nożyczki, z któ­rych mor­derca czy­nił ory­gi­nalny uży­tek – wbi­jał je w szyję ofiary. Obie też porzu­cił w spo­sób, zda­wać by się mogło, despe­racki, na chy­bił tra­fił, nie ukry­wa­jąc ich, ale też nie eks­po­nu­jąc.
Nie było wąt­pli­wo­ści, że Vera Sáez została porwana w chwili, gdy zamie­rzała wsiąść do auta. W Cam­ba­dos, naprze­ciwko jej domu, na jezdni przy samo­cho­dzie zna­le­ziono nie­wiel­kie ślady jej krwi. Pra­co­wała w pie­karni w Ria­nxo i podob­nie jak pozo­stałe kobiety bar­dzo wcze­śnie zaczy­nała dzień. Zabójca – Lucia była bowiem pewna, że to męż­czy­zna – ata­ko­wał wyłącz­nie młode, ciężko pra­cu­jące kobiety, które wsta­wały przed świ­tem, kiedy inni jesz­cze spali. Napa­dał na nie na pustych uli­cach, bez świad­ków, nie do końca jesz­cze obu­dzone, ocię­żałe z prze­mę­cze­nia. Ale to już prze­szłość, pomy­ślała. Teraz kobiety z Gali­cji wyru­sza­jące wcze­snym ran­kiem do pracy są obu­dzone jak ni­gdy, mają oczy i uszy sze­roko otwarte i żołą­dek ści­śnięty ze stra­chu. A mimo to Vera Sáez dała się zasko­czyć cier­pli­wemu, pod­stęp­nemu, meto­dycz­nemu dra­pieżcy, który przez długi czas stu­dio­wał przy­zwy­cza­je­nia swo­ich ofiar, by wybrać wła­ściwy moment.
Prze­pro­wa­dzone przez leka­rza sądo­wego bada­nia gine­ko­lo­giczne dwóch pierw­szych ofiar nie wyka­zały śla­dów gwałtu, prze­mocy sek­su­al­nej ani nawet bru­tal­nego trak­to­wa­nia. Mimo to jed­nak Lucia odczu­wała ból na myśl o ich znie­wo­le­niu, o ich dro­dze krzy­żo­wej, o ostat­nich pię­ciu dniach życia, które Paz i Andrea spę­dziły z dala od swo­ich rodzin (w obu przy­pad­kach pato­log dokład­nie usta­lił czas, jaki upły­nął od zagi­nię­cia do śmierci), o ich mężach, dzie­ciach, przy­ja­cio­łach, o nie­woli, w któ­rej za jedy­nego towa­rzy­sza miały tego potwora i z któ­rej jedyne wyj­ście sta­no­wiła śmierć. Gdzie je prze­trzy­my­wał? W jakich warun­kach? I dla­czego przez pięć dni, a nie cztery albo dzie­sięć? Czy do ostat­niej chwili robił im nadzieję na uwol­nie­nie? Ostat­nia z kobiet z pew­no­ścią dowie­działa się z prasy lub mediów spo­łecz­no­ścio­wych o dwóch poprzed­nich porwa­niach. Mówili o nich wszy­scy. Czy bła­gała o litość? Czy pró­bo­wała go udo­bru­chać? A może pogo­dziła się ze swoim losem?
Od pierw­szych zagi­nięć linie tele­fo­niczne wszyst­kich sił porząd­ko­wych w Gali­cji i sąsied­niej Astu­rii prze­ży­wały oblę­że­nie. Spraw­dzano każdy tele­fon: dzi­wa­ków, waria­tów, mito­ma­nów czy jasno­wi­dzów słu­chano z taką samą uwagą jak tych, któ­rzy naprawdę chcieli pomóc. Ponad tysiąc zgło­szeń i żad­nego kon­kret­nego tropu. Nic. Zero. A tu nagle gość wyła­nia się z mgły i staje przed nami, pomy­ślała Lucia. Czyżby miał dość ano­ni­mo­wo­ści? Czy jak wielu innych przed nim zapra­gnął odro­biny sławy? A może zgu­biła go pew­ność sie­bie?
Kra­jo­braz prze­su­wał się za oknami śmi­głowca, a ona roz­my­ślała o tych kobie­tach, koły­sana drga­niami kabiny i ter­ko­tem wir­nika, aż w końcu zasnęła.
 

– Pani porucz­nik…
Otwo­rzyła oczy i natych­miast ośle­pił ją wpa­da­jący przez szyby z pleksi ostry blask słońca. Rozej­rzała się dookoła. Baza woj­skowa Tor­re­jón de Ardoz, na pół­nocny wschód od Madrytu. Lucia wysia­dła przez tylne drzwi, kiedy łopaty powoli się zatrzy­my­wały. Pogoda była ładna, niebo czy­ste, ale pano­wał tu więk­szy chłód niż w Gali­cji.
Kawa­łek dalej zauwa­żyła Peñę. Stał obok nie­ozna­ko­wa­nego samo­chodu: wąsaty męż­czy­zna o wyglą­dzie przy­kład­nego ojca rodziny. Była 11.35.
 

– Co to za super­pilna sprawa? – zapy­tała.
Peña, który sie­dział obok niej na tyl­nej kana­pie, zer­k­nął na kark kie­rowcy, jakby się bał powie­dzieć w jego obec­no­ści za dużo, mimo że tam­ten rów­nież był funk­cjo­na­riu­szem UCO. Otwo­rzył teczkę, którą trzy­mał na kola­nach, i podał Lucii jakieś zdję­cie.
– Pozna­jesz?
Oczy­wi­ście, że poznała. To była Marta Millán. Jedna z naj­bo­gat­szych kobiet w Hisz­pa­nii. Znana postać madryc­kiej śmie­tanki, przy­ja­ciółka rodziny kró­lew­skiej i wszyst­kich tak zwa­nych waż­nych osób w kraju. Regu­lar­nie poja­wiała się na pierw­szych stro­nach gazet plot­kar­skich i tablo­idów ze względu na swoje nocne życie, wybryki i nie­wy­pa­rzony język. Na zdję­ciu miała zamknięte oczy i twarz bez wyrazu. Lucia zro­zu­miała: Marta Millán została zabita.
– A więc o to cho­dzi, zamor­do­wano cele­brytkę. – Nie mogła się powstrzy­mać od komen­ta­rza. – Dla­tego mam zosta­wić śledz­two pro­wa­dzone w spra­wie kobiet w Gali­cji. Czyli jedna Marta Millán zna­czy dla Guar­dia Civil wię­cej niż trzy pra­cow­nice fizyczne, tak?
Peña bez słowa wyjął z teczki dru­gie zdję­cie i podał jej.
– Szlag.
Miała przed oczami widok, który z miej­sca kwa­li­fi­ko­wał to mor­der­stwo do kata­logu bez­pre­ce­den­so­wych – takich, które na wiele tygo­dni stają się łako­mym kąskiem dla prasy i kana­łów infor­ma­cyj­nych, o któ­rych kry­mi­nalni śnią jesz­cze długo po przej­ściu na eme­ry­turę i o któ­rych lubią wspo­mi­nać, za każ­dym razem ubar­wia­jąc swą opo­wieść nowymi szcze­gó­łami. O takich zbrod­niach powstają książki, pro­gramy tele­wi­zyjne i seriale doku­men­talne.
Dru­gie zdję­cie przed­sta­wiało wła­ści­wie połowę Marty Millán: bra­ko­wało koń­czyn dol­nych. Brzuch został prze­cięty – być może piłą – i koń­czył się na wyso­ko­ści pępka. Z jamy brzusz­nej zwi­sały jakieś wnętrz­no­ści, poza tym cię­cie było dość czy­ste. Przy oka­zji Lucia stwier­dziła, że Marta Millán zope­ro­wała sobie piersi. Górna połowa ciała, z roz­ło­żo­nymi rękami, była przy­wią­zana do wiel­kiego krysz­ta­ło­wego żyran­dola pod ozdo­bio­nym stiu­kami sufi­tem. Wyglą­dała, jakby pró­bo­wała odle­cieć, macha­jąc skrzy­dłami.
– Co za kosz­mar – szep­nęła.
– Otóż to.
– Gdzie ją zna­le­ziono?
– Przy Gran Vía czter­dzie­ści. W jej pen­tho­usie.
– To ści­słe cen­trum, teren poli­cji – zauwa­żyła. – Więc dla­czego my? Gdzie jest druga połowa ciała?
Podał jej trze­cie zdję­cie: dolna część ciała z roz­ło­żo­nymi nogami, spo­czy­wa­jąca na kamien­nych płyt­kach. Widok osie­ro­co­nej mied­nicy z nogami spra­wiał dziwne wra­że­nie, przy­wo­dził na myśl połówkę mane­kina leżącą w zapo­mnie­niu na zaple­czu sklepu.
– Gran Vía to miej­sce, gdzie zwłoki zostały porzu­cone. Napad­nięto ją i zamor­do­wano w Mira­flo­res de la Sierra, strze­żo­nej let­niej rezy­den­cji dla boga­tych ama­to­rów świe­żego gór­skiego powie­trza. To tę miej­scówkę zna­le­ziono jako pierw­szą. Tam też prze­cięto ciało. A to jest rejon Guar­dia Civil. Nasz rewir.
Ostat­nie zda­nie wypo­wie­dział z wyczu­walną satys­fak­cją, co Lucię poiry­to­wało.
– Kto ją zna­lazł?
– Dziś przy­pa­dają jej uro­dziny. Wcze­śnie rano przy­szło dwóch pra­cow­ni­ków, któ­rzy mieli przy­go­to­wy­wać wie­czorną imprezę: to oni na nią tra­fili. A jakieś trzy godziny póź­niej w jej miesz­ka­niu przy Gran Vía zna­le­ziono, hm… drugą połowę ciała. – Spoj­rzał na Lucię. – Mini­ster chce, żeby sprawą zajęła się UCO. I żeby popro­wa­dziła ją twoja grupa.
Odwza­jem­niła jego spoj­rze­nie.
– Nie mogę, mam już sporo roboty w związku z mor­der­stwami kobiet w Gali­cji. Musimy zła­pać tego dra­nia, zanim znowu to zrobi.
Peña wes­tchnął.
– Tak jak ci mówi­łem, Gali­cją zaj­mie się Arias, wyślę mu posiłki. Wygląda na to, że nie zro­zu­mia­łaś: mini­ster nadał tej spra­wie naj­wyż­szy prio­ry­tet. Znaj­dziemy się w bla­sku fle­szy. W samym środku medial­nego sza­leń­stwa. Nie możemy dać ciała.
Mini­ster… a więc o to cho­dzi: na górze uznano, że zabój­stwo boga­tej, sław­nej kobiety ma o wiele wyż­szy prio­ry­tet niż uwię­zie­nie i śmierć trzech zwy­czaj­nych kobiet na pro­win­cji, choć wszy­scy wie­dzieli, iż tamta seria by­naj­mniej się nie zakoń­czyła.

2

Wygląd Gran Vía zawsze przy­wo­dził jej na myśl deko­ra­cję teatralną. Kanion baro­ko­wych i roko­ko­wych kamie­nic ozdo­bio­nych licz­nymi bal­ko­nami, gzym­sami, kolum­nami. Budynki przy­po­mi­na­jące wiel­kie białe torty nad roz­mi­go­taną chmarą zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów Guar­dia Civil.
Zamknięto aleję wraz z przy­le­głymi uli­cami mię­dzy sta­cją metra Cal­lao i calle de Meso­nero Roma­nos, co prze­ło­żyło się na mon­stru­alne korki w cen­trum, sama zaś Gran Vía – zazwy­czaj gwarna jak ul i pełna trą­bią­cych samo­cho­dów – była teraz dziw­nie opu­sto­szała.
Lucia wysia­dła z samo­chodu i pod­nio­sła wzrok na znaj­du­jącą się wysoko w górze białą balu­stradę pen­tho­use’u. Następ­nie oboje weszli do holu o ścia­nach pola­kie­ro­wa­nych na czarno, zdo­bio­nym zło­ce­niami sufi­cie i mar­mu­ro­wej posadzce.
Wnę­trze windy było jedną wielką grą luster, boaze­rii i ostrego świa­tła. Dys­kret­nie spoj­rzała na wła­sne obli­cze odbi­ja­jące się w nie­skoń­czo­ność w for­mie poka­wał­ko­wa­nych reflek­sów. To, co zoba­czyła, ani tro­chę jej się nie spodo­bało. Oświe­tlona jaskra­wym bla­skiem punk­to­wych reflek­to­rów blada, zmę­czona twarz, zaci­śnięte szczęki, wory pod oczami. Bez­sen­ność, wście­kłość, zwąt­pie­nie, wyczer­pa­nie.
Dźwig cicho dowiózł ich na ostat­nie pię­tro. Jedyne dwu­skrzy­dłowe drzwi na tej kon­dy­gna­cji. W pra­wym gór­nym rogu futryny Lucia zauwa­żyła okrą­głe oko kamery obej­mu­jące widok pię­tra. Poni­żej znaj­do­wał się czyt­nik bio­me­tryczny, do któ­rego nale­żało przy­ło­żyć palec wska­zu­jący. Drzwi były otwarte na oścież.
Peña wszedł pierw­szy. Już w kory­ta­rzu zoba­czyła, że wszystko tu jest ogromne: sam przed­po­kój mógł pomie­ścić miesz­ka­nie każ­dej z ofiar z Gali­cji. Był to wła­ści­wie sze­roki kory­tarz o ścia­nach obwie­szo­nych dwu­me­tro­wymi, czarno-bia­łymi zdję­ciami por­tre­to­wymi ukła­da­ją­cymi się w coś w rodzaju szpa­leru hono­ro­wego, który witał prze­cho­dzą­cych. Mię­dzy por­tre­tami roz­miesz­czono pół­okrą­głe zło­cone deko­ra­cje wysa­dzane krysz­ta­łami. Lucia musiała przy­znać, że wystrój robi wra­że­nie na gościach – jeśli o to cho­dziło jego twór­com. Szli po weł­nia­nej wykła­dzi­nie tak puszy­stej, że miała wra­że­nie, jakby uno­sili się w powie­trzu.
Na końcu kory­ta­rza jesz­cze jedne obite i piko­wane dwu­skrzy­dłowe drzwi. Rów­nież otwarte. Nagle buch­nął z nich gwar wielu gło­sów – w pen­tho­usie Marty Millán musiało być naprawdę sporo ludzi. O wiele za dużo. Tego ranka, 25 stycz­nia, runął nie­je­den plan zajęć, a tele­fony mię­dzy poli­cją kry­mi­nalną a Guar­dia Civil oraz mię­dzy dyrek­cją gene­ralną a mini­ster­stwem musiały dzwo­nić bez prze­rwy. Wydano roz­kazy, które poko­nały w odwrot­nym kie­runku tę samą ścieżkę, jaką wcze­śniej prze­były pierw­sze infor­ma­cje.
Ucisk w sercu, przy­śpie­szone tętno… Lucia nie cier­piała na ago­ra­fo­bię, ale nie zno­siła tłu­mów, zgro­ma­dzeń, wszel­kich sytu­acji, w któ­rych dużo osób gro­ma­dziło się w tym samym miej­scu. Zawsze wtedy czuła się zagro­żona, przy­tło­czona, wyob­co­wana.
Zna­leźli się w otwar­tej prze­strzeni, w któ­rej wszystko – od wystroju po meble – zostało zapro­jek­to­wane tak, by robić wra­że­nie: nie­pewna rów­no­waga mię­dzy bogac­twem a osten­ta­cją, luk­su­sem a pro­stac­twem. Wszę­dzie bibe­loty, chiń­skie smoki, pan­tery, dro­gie przed­mioty z pasty szkla­nej, prze­zro­czy­ste lampy o czar­nych aba­żu­rach, dzieła sztuki współ­cze­snej, lustra o fan­ta­zyj­nych kształ­tach, kon­sole z rżnię­tego szkła. Po pra­wej bar z pozła­caną ladą i białą tapi­cerką, po lewej prąż­ko­wane sofy, a dalej jadal­nia, która mogła pomie­ścić trzy­dzie­ści osób. Wystrój był grą świa­tła, prze­zro­czy­sto­ści, kątów, powierzchni, reflek­sów i geo­me­trii.
W samym środku zaś, na gigan­tycz­nym krysz­ta­ło­wym żyran­dolu wisiało ciało Marty Millán. A gwoli ści­sło­ści jego połowa…

 
Wesprzyj nas