W krótkiej powieści „Callas, moja rywalka” Éric-Emmanuel Schmitt opowiedział o tym, w jaki sposób mechanizm poszukiwania winnych i sprawców wszelkich nieszczęść poza sobą samym może zrujnować życie. Przedstawił w niej fikcyjną postać włoskiej śpiewaczki operowej Carlotty Berlumi, która upatruje we wschodzącej, a później jaśniejącej gwieździe Marii Callas przyczyny własnych niepowodzeń i porażek.
Powieść „Callas, moja rywalka” z tytułową gwiazdą opery ma tyle wspólnego, że stanowi ona punkt odniesienia dla głównej bohaterki i narratorki tej opowieści – Carlotty Berlumi. Jak przyznał autor, opracował tę postać inspirując się połączonymi losami wielu śpiewaczek współczesnych Callas, które zostały przez nią mimowolnie przyćmione i zmarginalizowane, reprezentując dawny sposób myślenia o widowiskach operowych i sposobach scenicznej ekspresji.
Dla nich zalety i nowatorstwo uosabiane przez Marię Callas, były osobliwą formą osobistej porażki. Chociaż w żaden sposób nie dałoby się dopatrzeć celowości w odebraniu im czegokolwiek przez tę wielką osobowość sceniczną, to one same tak właśnie mogły postrzegać spektakularny triumf Greczynki. Na takim założeniu Éric-Emmanuel Schmitt oparł najnowszą historię, którą podzielił się ze swoimi odbiorcami.
W jej centrum znajduje się wspomniana już Berlumi, obecnie będąca zdziwaczałą staruszką, która wciąż jednak kurczowo trzyma się przekonania, że Callas toczyła z nią bój o sławę i publiczność, zniszczyła jej karierę i życie osobiste. Absurdalność tej długiej listy rozgoryczeń jest głównym morałem dla czytelnika, płynącym z tej historii. Posługując się postaciami: rzeczywistą i wyimaginowaną pisarz zachęca do rozważań nad tym, jak często my sami ulegamy przekonaniu, że za nasze życiowe porażki odpowiada ktoś inny, kto celowo coś nam uniemożliwił lub utrudnił.
Postać Carlotty Berlumi wyraża nieumiejętność godzenia się z niezawinionymi przez nikogo splotami okoliczności, naturalnymi konsekwencjami upływającego czasu, takimi jak zmieniające się mody czy transformacja własnego ciała wraz z wiekiem. Carlotta uczyniła samą siebie więźniarką własnego rozgoryczenia, skupiała się na wyimaginowanych krzywdach zadanych jej przez rywalkę, nawet przez wiele lat po jej przedwczesnej śmierci. Ciągle powtarza sobie i każdemu słuchaczowi, jakiego uda się jej znaleźć, że całe zło, które ją spotkało, to była jej wina – przebiegłej diwy, manipulantki i intrygantki. Éric-Emmanuel Schmitt zrobił z tej bardzo prostej opowieści lustro, w którym czytelnik może się przejrzeć i odpowiedzieć samemu sobie na pytanie: czy ja też tak postępuję? Czy i mnie to w podobny sposób zaszkodzi?
Fabuła powieści to migawki z pożegnalnego pobytu Carlotty Berlumi w rodzinnych Włoszech, skąd przed laty wyemigrowała, skupionego wokół odwiedzin w La Scali, operze, w której w młodości występowała, przeplatające się z retrospekcjami z różnych momentów jej długiego życia. Opowieść snuta ustami staruszki przenosi czytelnika w przeszłość, luźno zarysowuje realia kariery scenicznej tamtych czasów i odwołuje się do historii muzyki operowej. W sposób charakterystyczny dla lapidarnych utworów Érica-Emmanuela Schmitta uwypukla pewien mechanizm psychologiczny i pozostawia go przed oczami czytelnika, skłaniając do indywidualnych rozmyślań.
Aby czerpać przyjemność z tej lektury, nie trzeba być miłośnikiem opery, ponieważ jest to przede wszystkim opowieść o ludzkich emocjach i słabościach. Pomimo osadzenia akcji w świecie opery, autor główny nacisk położył na psychologię i uniwersalne prawdy o ludzkiej naturze, co sprawiło, że książka jest przystępna i wartościowa dla każdego czytelnika. ■Wanda Pawlik
Callas, moja rywalka
Przekład: Adriana Celińska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 2 lipca 2025
Po wejściu do gmachu opery Enzo prawie zemdlał.
Za każdym razem ogarniało go w tej sali nieodparte wrażenie, jakby zaraz w jego wnętrzu miał pęknąć balon z tlenem, który nabrzmiewał, wypełniając klatkę piersiową, rozdymając płuca, napierając na żebra, zaokrąglając je, by finalnie jego ciało upodobniło się kształtem do owalnego pomieszczenia, urosło do gigantycznych rozmiarów, rozciągało się od podłogi aż do żyrandola, obejmując parter, balkony, galerie. Gdy tak stał w ogromnej pustej sali, wcale nie czuł się mały, wręcz przeciwnie, był wielki jak otaczająca go przestrzeń, pęcherzyki płucne zlewały się z licznymi lożami, krew mieszała się z purpurą wyściełanych aksamitem foteli, a lśniące złocenia odzwierciedlały euforyczne mrowienie rozchodzące się po jego skórze. Zwielokrotniony, wspaniały, spełniony, aż zataczał się z radości.
Dawno temu w Rimini spacerował po piasku za rękę z dziadkiem, który go ostrzegł:
– Sercami Włochów rządzą dwie instytucje: Kościół i opera. Dusze jednych wzruszają witraże, pozostałych porywa kurtyna.
– A ty, dziadku, co wolisz?
– Operę, mój chłopcze, bo jest ucieleśnieniem namiętności, emocji, przepychu, patosu, płomiennego szaleństwa. Twoja babcia natomiast zdecydowanie skłania się ku Kościołowi, modlitwie, świecom i pokucie. – Westchnął i dodał: – Niestety nie da się oddać serca obu.
Kilka lat później, w towarzystwie dziadka, który go wychował, Enzo odkrył operę. Przeszły go ciarki, zadrżał, oddech zamarł mu w piersi i od tamtej pory ciągle słuchał nagrań, oglądał przedstawienia, kartkował stare programy na wyblakłym papierze, chodził na występy słynnych śpiewaków, którzy zatrzymywali się w nadmorskim miasteczku. Rossiniego, Belliniego, Verdiego, Pucciniego postrzegał jako bogów, którym należą się cześć i chwała. Wkrótce nowa religia szczelnie wypełniła życie chłopca, stopniowo odsuwając go od babci zaabsorbowanej Biblią i zdrowaśkami, odłożył więc na dobre różaniec, który mu podarowała, a pożyczył od niej zakurzoną lornetkę teatralną. Jego koledzy świata nie widzieli poza piłką nożną, do niego jednak przemawiała wyłącznie opera. W wieku dwudziestu lat wyjechał z Rimini do Mediolanu, gdzie znalazł pracę jako przewodnik. Turyści go lubili. Był szczupły, miał lekko przygarbione ramiona, zapadniętą klatkę piersiową, niesforną grzywkę, a twarz – miękką, bladą, bez wydatnych rysów, charakteru dodawały jej jedynie okulary w grubych szylkretowych oprawkach.
Enzo wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję, by przebywać w gmachu opery. Ze względu na pracę zaglądał tam w ciągu dnia, gdy po szybkim oprowadzeniu po katedrze i galerii sztuki kierował turystów do La Scali, wieczorami natomiast wracał na przedstawienia. Przez dwa lata nic nie osłabiło czaru świątyni, a im częściej w niej bywał, tym bardziej wyostrzony miał słuch i tym lepiej odbierał wszelkie dźwięki, nawet gdy scena świeciła pustkami, jak tamtego ranka, kiedy kurtyna była zasunięta, orkiestron pusty, a ciszę zakłócał jedynie szelest duchów.
– Dla każdego śpiewaka i każdej śpiewaczki występ w mediolańskiej La Scali jest tożsamy z konsekracją – powiedział Enzo oprowadzanej grupie Francuzów.
– Dlaczego?
Szpakowaty sześćdziesięciolatek o nastroszonych włosach, w beżowych bermudach i zatłuszczonych okularach na nosie od świtu bombardował przewodnika pytaniami.
Rozbawiony Enzo zmrużył oczy. Oczywiście Francuz był oburzony, że Mediolan cieszył się większym prestiżem niż Paryż. Z jakiegoś powodu ten ciekawski żabojad nie dziwił się również temu, że włoski z wyrazistymi samogłoskami i stanowczymi spółgłoskami zdecydowanie lepiej sprawdza się w śpiewie niż francuski z jego zmętniałym od samogłosek nosowych i spłowiałym od krtaniowego „r” brzmieniem. Enzo jako syn ojczyzny belcanto z dumą wypiął pierś.
– Dlaczego akurat La Scala? – powtórzył sceptycznie sześćdziesięciolatek.
Czym ten teatr z mnogością pięter, sztywnym dostojeństwem, olbrzymią sceną narażoną na przeciągi i zgiełk kulis wyróżniał się na tle innych?
– Za wielkością La Scali przemawiają jej publiczność i historia! – uniósł się Enzo. – Wytrawni, wyrobieni i wymagający widzowie, których niektórzy uznaliby za stronniczych, i przeszłość, ponieważ doskonałość przyciąga doskonałość. Wszyscy wielcy śpiewacy, wszystkie wybitne śpiewaczki, zarówno kobiety, jak i mężczyźni pielęgnują w duszy tylko jedno marzenie: stanąć na deskach La Scali. Tutejszy angaż jest równy Nagrodzie Nobla w dziedzinie opery! W tych murach zachwycali Caruso, Gigli, Flagstad, Del Monaco, Schwarzkopf, Pavarotti, Sutherland, Caballé, Domingo… a przede wszystkim, co należy mocno podkreślić, bogini, majestatyczna Callas!
Nagle rozległ się dziwny odgłos przypominający splunięcie.
Grupa zaczęła się rozglądać, na widowni siedziała jednak tylko staruszka wpatrzona jak zahipnotyzowana w kurtynę. Na pewno się przesłyszeli.
– Maria Callas kilkakrotnie występowała w La Scali – ciągnął dalej Enzo – a te występy uważa się za jej najwybitniejsze osiągnięcia, na przykład jej interpretacja Violetty z Traviaty wręcz przeszła do legendy.
– W którym roku? – zapytał sześćdziesięciolatek.
Próbuje mnie ośmieszyć, pomyślał Enzo, poddaje mnie przesłuchaniu, choć wcale nie jest zainteresowany, chce mnie tylko przyłapać na braku wiedzy.
– W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym. A dokładnie w maju tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku. Orkiestrą dyrygował wówczas Carlo Maria Giulini, a reżyser filmowy Luchino Visconti wybrał do roli głównej Marię Callas. Była to najbardziej porywająca adaptacja, jaką świat dotąd widział.
Znów rozległ się odgłos plucia.
Enzo obrócił się i uważnie przyjrzał wszystkim rzędom, jednemu po drugim. Nie, nie było tam nikogo, oczywiście oprócz starszej pani. Czy ktoś położył się na podłodze i schował pomiędzy fotelami? Enzo ufał jednak ochronie opery, więc błyskawicznie odrzucił tę myśl i niezrażony mówił dalej:
– Podczas wykonania arii Addio, del passato w trzecim akcie śpiewaczki sopranowe zazwyczaj zachwycają publiczność krystalicznie czystą ostatnią nutą, żeby popisać się barwą głosu, lecz Maria Callas zaryzykowała brzydkie załamanie, ponieważ uznała, że to rozdzierający serce jęk, szloch umierającej kobiety, rozpacz chorej zniszczonej przez gruźlicę.
– Nie miała wyboru! Gdyby pokusiła się o piękny koniec, wszyscy przekonaliby się, jaki ma fatalny głos.
Nie było żadnych wątpliwości: odpowiedź padła z pierwszych rzędów na parterze. Te okrutne, wypowiedziane szorstkim głosem słowa zszokowały zebranych. Enzo zamilkł, rozejrzał się dookoła, zatrzymał wzrok na nieruchomej kobiecie o woskowej cerze, a potem znowu rozejrzał się po pustych fotelach. Skonsternowany postanowił ciągnąć opowieść, choć mówił teraz ze zdecydowanie mniejszą pewnością siebie:
– Nie trzeba dodawać, panie i panowie, że ówczesna publika w większości zupełnie nie była przygotowana na podobną interpretację i szokującą artystyczną wizję. Z przykrością przypomnę, że w tym gmachu Marię Callas równie często oklaskiwano, co wygwizdywano.
– Zgadza się!
Ubrana w płaszcz w cętki imitujące futro pantery staruszka podniosła się z fotela. Miała zadarty nos, zaczerwienione skronie i niepokojąco błyskające czarne oczy. Cała się trzęsła. Gniew napełnił ją energią, jakiej nikt by się nie spodziewał u osoby w równie podeszłym wieku.
– Obrzucano ją pęczkami rzodkiewek. Pac! Na proscenium. Workami rzepy! Pac, pac! Turlały się po rampie. Mediolańscy handlarze warzywami nieźle się wzbogacili dzięki Callas. Połowa widzów celowała w nią składnikami, z których wyszłoby wyborne minestrone. Nie wszyscy, jak widać, byli głusi!
W młodzieńcu się zagotowało, gdy usłyszał, że atakowana jest jedna z jego idolek.
– Callas zrewolucjonizowała współczesną operę, co oburzyło zwolenników tradycji. Dziś, z perspektywy czasu, możemy w uczciwszy sposób ocenić jej wkład w historię opery. Po śmierci doceniono ją bardziej niż za życia.
Niestety gdy tylko Enzo podnosił głos, tracił nad nim panowanie, zacinał się i utykał w wysokich tonacjach, co przekształciło jego replikę w kwik zarzynanego prosięcia. W obliczu wokalnej porażki młodzieńca starsza pani głośno cmoknęła z wyraźną dezaprobatą i odpowiedziała:
– Jak pan śmie poważać się na wydawanie sądów na temat warsztatu śpiewaków, skoro sam pan najwyraźniej nie opanował podstaw poprawnej dykcji!