Powieść „Cały ten błękit” Mélissy Da Costy opowiada o tym, co wydarza się między ludźmi wtedy, gdy już nie mają nic do stracenia. To wspaniale opowiedziana historia o miłości, która przychodzi niespodziewanie, i o odwadze, by nie odkładać życia na później.
Los łączy ludzi w momencie, w którym najbardziej tego potrzebują.
Émile chce odejść na własnych warunkach. Joanne ucieka przed przeszłością, która nie daje jej spokoju. Wspólna podróż kamperem przez południe Francji miała być dla nich chwilowym zawieszeniem. A jednak podczas wyprawy przez malownicze krajobrazy odnajdują to, czego oboje szukali.
Z czasem wyprawa kamperem przez malownicze krajobrazy południowej Francji staje się czymś więcej niż tylko ucieczką. Podczas wspólnej drogi Émile i Joanne odnajdują to, czego oboje szukali – spokój, zapomnienie i odwagę, by nie odkładać niczego na później.
Oraz coś więcej – szansę na miłość, która zdarza się tylko raz w życiu.
Mélissa Da Costa, francuska autorka bestsellerów wyróżniona przez „Le Figaro”, w swojej poruszającej powieści maluje obraz relacji międzyludzkich, które rozkwitają w chwili, gdy wydawało się, że wszystko dobiegło końca.
Powieść przetłumaczona na 30 języków. W samej tylko Francji sięgnęło po nią 1 500 000 czytelników.
Cały ten błękit
Przekład: Łukasz Müller
Wydawnictwo Znak
Premiera: 21 maja 2025
1
Petitesannonces.fr
Temat: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Emile26
Data: 29 czerwca, 1:02
Wiadomość:
Młody mężczyzna w wieku 26 lat, nieuleczalnie chory na przedwczesnego alzheimera, pragnie wyruszyć w ostatnią podróż. Poszukiwany/a towarzysz/ka przygody, żeby dzielić ze mną tę ostatnią eskapadę.
Trasa do wspólnego uzgodnienia. Alpy, Alpy Wysokie, Pireneje? Podróż w kamperze plus wędrówki piesze (do niesienia plecak i namiot). Wymagana odpowiednia kondycja fizyczna.
Wyjazd: tak szybko, jak to możliwe. Czas trwania podróży: maksymalnie 2 lata (według szacunków lekarzy). Możliwość skrócenia.
Profil mojego towarzysza / mojej towarzyszki podróży:
Nie są konieczne żadne specjalne kompetencje medyczne: nie otrzymuję żadnego leczenia ani terapii i jestem w pełni sprawny fizycznie.
Dobra sprawność umysłowa (jestem narażony na coraz poważniejsze zaniki pamięci).
Zamiłowanie do obcowania z przyrodą.
Nieobawianie się nieco prymitywnych warunków życia.
Chęć dzielenia przygody z drugim człowiekiem.
Kontakt ze mną wyłącznie przez e-mail. Później możemy porozmawiać przez telefon.
Émile pociera podbródek. To tik, który ma od dzieciństwa – pojawia się, kiedy jest zamyślony lub niezdecydowany. Nie jest pewien, czy dobrze sformułował ogłoszenie. Wydaje mu się beznamiętne, bezbarwne, ale też trochę zwariowane. Napisał je za jednym zamachem, bez zastanowienia. Jest pierwsza w nocy. Nie spał od tygodnia albo prawie nie spał. To nie pomaga w pisaniu.
Czyta ogłoszenie jeszcze raz. Stwierdza, że ma przez nie dziwny posmak w ustach. Trochę gorzki. Mówi sobie jednak, że tak jest dobrze, że jest wystarczająco mroczne, żeby zniechęcić wrażliwe dusze, i wystarczająco bezsensowne, aby zniechęcić osoby konwencjonalne. Tylko ktoś wystarczająco wyjątkowy zdoła dostrzec niecodzienny ton tego ogłoszenia.
Odkąd poznał diagnozę lekarską, widzi, że matka płacze, a ojciec zaciska szczęki. Widzi, że siostra marnieje i ma podkrążone oczy. On przeciwnie. Przyjął tę wiadomość z pełną świadomością. Powiedziano mu, że to wczesna postać alzheimera. Choroba neurodegeneracyjna pociągająca za sobą postępującą i nieodwracalną utratę pamięci. W końcu zaatakuje pień mózgu i doprowadzi do jego zniszczenia. Pień mózgu odpowiedzialny za funkcje życiowe: bicie serca, ciśnienie krwi, oddychanie… To akurat dobra wiadomość. Śmierć dopadnie go szybko. Najpóźniej za dwa lata. Idealnie. Nie chce stać się ciężarem, spędzić reszty życia, jeszcze wielu dziesięcioleci, w stanie zaawansowanej starości. Woli wiedzieć, że wkrótce umrze. Dwa lata to całkiem nieźle. Może jeszcze trochę z nich skorzystać.
Ostatecznie nie stało się też źle, że Laura odeszła rok temu. W przeciwnym razie bardzo skomplikowałoby to sytuację. Powtarza to sobie od tygodnia, odkąd usłyszał diagnozę. Laura odeszła, nie ma od niej wiadomości już od roku. Nie zadzwoniła ani razu. Émile nie wie nawet, gdzie ona teraz mieszka. Tym lepiej. Właściwie nic go już tutaj nie trzyma. Może wyjechać. Może rozpocząć tę ostatnią podróż w spokoju. Nie znaczy to, że nie ma już nikogo… Są przecież rodzice, siostra Marjorie i jej partner Bastien, ich bliźniacy. Jest też Renaud, jego przyjaciel z dzieciństwa, który niedawno został tatą i szuka domu, żeby zamieszkać w nim z rodziną. Renaud tatą i żonkosiem… Życie cholernie się zemściło! Żaden z nich nigdy by się o to nie założył.
Renaud był niskim grubaskiem z ostatniej ławki. Uczulonym na orzeszki ziemne astmatykiem, który błaźnił się na szkolnym boisku. Émile natomiast był tym błyskotliwym urwisem. Gdy widziano ich razem, zastanawiano się, co ich łączy. Niski grubasek i buntownik. Renaud zawsze pozostawał trochę w jego cieniu. Później, z biegiem lat, wszystko się zmieniło. Tym lepiej dla Renauda. Zaczął od zrzucenia dziesięciu kilogramów, a potem odkrył swoje powołanie: został logopedą. Od tego czasu przeszedł transformację. Poznał Laëtitię i tworzyli teraz rodzinę, podczas gdy on, zbuntowany urwis, znalazł się tu, na bocznym torze. Dwadzieścia sześć lat i już nie taki żwawy. Pozwolił odejść Laurze…
Émile potrząsa głową, przechylając się do tyłu na fotelu biurowym. Już nie czas na sentymenty i rozpamiętywanie przeszłości. Trzeba się teraz skoncentrować na podróży. Wpadł na ten pomysł, gdy usłyszał diagnozę. Był załamany przez godzinę lub dwie, a potem zaświtał mu w głowie pomysł wyjazdu. Nie wspomniał o nim nikomu. Wie, że by go powstrzymywali. Rodzice i siostra czym prędzej zapisali go na kliniczne badanie eksperymentalne. A przecież lekarz wyraził się jasno: nie chodzi o jego wyleczenie ani o opiekę nad nim, lecz po prostu o to, by dowiedzieć się nieco więcej o tej rzadkiej, nieuleczalnej chorobie. To go zupełnie nie interesowało. Spędzić ostatnie lata w sali szpitalnej jako obiekt badań medycznych. Rodzice i siostra jednak nalegali. Dobrze wie dlaczego. Nie chcą się pogodzić z jego śmiercią. Chwytają się słabiutkiej nadziei, że badanie eksperymentalne i obserwacje pozwolą zahamować rozwój choroby. Ale po co zahamować? Żeby przedłużyć mu życie? Przedłużyć starość? To już postanowione: wyjedzie. Załatwi wszystkie sprawy w największej tajemnicy, nie wspominając im o tym ani słowem, i wyjedzie.
Znalazł już kampera. Wysłał pieniądze. Odbierze go pod koniec tygodnia i zostawi na parkingu miejskim; poczeka, aż wszystko zostanie załatwione, żeby nie wzbudzać podejrzeń rodziców i siostry. Co do Renauda, wciąż się waha. Powiedzieć mu? Zapytać go o zdanie? Sam nie wie. Gdyby Renaud był kawalerem i nie miał dziecka, wszystko wyglądałoby inaczej. Wyjechaliby we dwóch. To nie ulega żadnej wątpliwości. Ale teraz sytuacja się zmieniła. Renaud ma własne życie i Émile nie chce go zabierać ze sobą na te swoje ostatnie wędrówki. A jednak obaj marzyli o przygodach. Mówili sobie: „Kiedy skończymy szkołę, wyruszymy z namiotami i plecakami w Alpy”. Potem Émile poznał Laurę, a Renaud – Laëtitię. Porzucili pragnienie ucieczki.
Dzisiaj w końcu może wyjechać. Już nic go nie trzyma. Zostały mu tylko dwa lata życia, a jego bliscy już się przygotowują, że go stracą. Teraz czy za dwa lata, to bez większej różnicy. Po raz ostatni czyta ogłoszenie. Tak, jest dziwne i bezosobowe. Tak, prawdopodobnie nie odpowie na nie nikt. Nieważne, i tak wyjedzie. Sam. Émile boi się umierać w samotności i to go dręczy. Ale jeśli tak musi się stać, jeśli nikt nie odpisze na ogłoszenie, to tym gorzej. Wyjedzie, bo jego ostatnie marzenie jest silniejsze niż strach.
Klika przycisk „Wyślij” i na ekranie pojawia się wiadomość informująca go, że ogłoszenie zostało właśnie opublikowane. Odchyla się w fotelu i wzdycha. Jest kwadrans po pierwszej w nocy. Jeśli w ogóle ktoś odpowie, jeśli ktokolwiek będzie na tyle szalony albo odważny, żeby mu odpisać (nie bardzo wie, jak to zdefiniować)… to jest przekonany, że znajdzie najlepszego towarzysza podróży wszech czasów.
– Émile, stary, przykro mi, nie mogłem zostawić małego z Laëtitią, bo ona pracuje. Zresztą wiesz, dołączy do nas, jak skończy. – Renaud wydaje się zakłopotany, że przyszedł do szpitalnego pokoju z dzieckiem pod pachą.
Émile klepie go po ramieniu.
– Przestań, dobrze wiesz, że się cieszę, widząc twojego smarkacza.
– Powinien już spać. Nie spał w nocy. Pewnie zaraz padnie.
Renaud wygląda na zmęczonego. Émile patrzy, jak się miota, z dzieckiem pod pachą, próbując rozłożyć wózek. Niemowlak ma zaledwie sześć miesięcy, a Émile nigdy nie przyzwyczaił się do widoku przyjaciela z dzieckiem. Nadal wydaje mu się to absurdalne, więc obserwując, jak rozkłada wózek z wyrazem skupienia na twarzy, nie potrafi ukryć rozbawienia.
– Czemu się śmiejesz?
– Wydaje mi się, że mam urojenia.
– Co? Dlaczego?
– Ty i smarkacz, ty królem składanego wózka.
– Dobra, możesz sobie żartować. Ciebie też to…
Nie kończy zdania, a Émile natychmiast rozumie dlaczego. Renaud zamierzał odpowiedzieć: „Ciebie też to kiedyś czeka”, jak to ma w zwyczaju, ale nagle się powstrzymał. Poczerwieniał z powodu tej gafy.
– Przepraszam… Ja…
Émile kiwa głową i odpowiada z szerokim uśmiechem:
– No nie, mnie to nie czeka. Przynajmniej tego uniknę! Kto powiedział, że życie jest źle urządzone?
Próbuje skłonić przyjaciela do uśmiechu, ale to daremny trud. Renaud zostawia wózek i odwraca do Émile’a zgnębioną twarz.
– Jak ty to robisz? Bo wiesz… ja już przez to nie śpię… Jak ty to robisz, że sobie z tego żartujesz?
Émile udaje, że ogląda paznokcie, próbując uniknąć jego spojrzenia. Robi obojętną minę.
– Jakoś leci. To znaczy… za kilka miesięcy nie będę nawet wiedział, kim jestem, więc… nic nie będzie już miało znaczenia. Nie ma sensu się martwić!
– Émile… Ja nie żartuję.
– Ja też nie.
Renaud jest bliski rozklejenia się. Ma łzy w oczach. Przez sekundę Émile ma ochotę o wszystkim mu powiedzieć, wyrzucić to z siebie: „Wszystko będzie dobrze, stary, wyjeżdżam, zaczynam przygodę z plecakiem, w kamperze, tak jak marzyliśmy. Przeżyję sześćdziesiąt lat w rok. Obiecuję. Nie będę niczego żałował”.
Ale nie może. Renaud nie będzie go zniechęcał, wręcz przeciwnie. Problem polega na czym innym. Renaud jest kimś znacznie więcej niż przyjacielem, jest jak brat i jeśli się dowie o jego wyjeździe, będzie zdruzgotany na myśl, że pozwala mu wyruszyć samemu, że mu nie towarzyszy. To nie wchodzi w grę. Émile nie chce wzbudzać w nim poczucia winy. Jeśli zna Renauda tak dobrze, jak myśli, on naprawdę jest gotów zdecydować, że z nim pojedzie, za wszelką cenę, przynajmniej na kilka miesięcy lub kilka tygodni. A to jest tym bardziej nie do zniesienia. Nie chce być kimś, kto rozdzieli Renauda z rodziną, nawet na krótką chwilę.
– Nie musisz zgrywać przede mną twardziela – nalega Renaud, a jego oczy jeszcze bardziej zachodzą łzami.
– Twój smarkacz zaraz spadnie.
Niemowlę rzeczywiście wyślizguje się z ramion Renauda, który całą uwagę poświęca Émile’owi.
– O cholera.
Renaud podnosi dziecko i kładzie na szpitalnym łóżku, obok Émile’a, który bierze je i sadza sobie na kolanach.
– Émile…
– Wszystko będzie dobrze, stary. Takie jest życie. Wylosowałem nieodpowiedni numer. Muszę się z tym pogodzić.
– Nie możesz tak mówić.
– Jest jeszcze to badanie eksperymentalne… Nigdy nic nie wiadomo.
Wykorzystał małą sztuczkę swoich rodziców i siostry: ukryć straszną prawdę za bezsensowną nadzieją. Starał się wypaść wiarygodnie i to chyba działa, bo Renaud nieco się rozchmurza i znów zaczyna walczyć z wózkiem.
– Chcesz, żebym ci pomógł?
– Nie, nie trzeba.
– Więc jak się ma mój ulubiony smarkacz?
Niemowlę na kolanach Émile’a głośno się śmieje. Renaud i Laëtitia dali mu na imię Tivan. Sami je wymyślili. Émile podejrzewa, że w tej kwestii Renaud dał się omamić Laëtitii. Nie potrafi jej niczego odmówić. Tivan… Co za imię! Woli go nazywać „smarkaczem”. Nawet to brzmi lepiej.
Renaud w końcu rozłożył wózek. Wstaje, podnosi synka i kładzie go w środku jak bardzo cenny przedmiot. Ułożywszy dziecko, siada na łóżku obok Émile’a. Przygląda mu się jakoś dziwnie.
– Dobra… Jak… Jak się masz?
– Jakoś leci. A u was? Co u Laëtitii? Oglądaliście jakieś nowe domy?
Ten wybieg nie działa. Renaud mówi dalej:
– Natknąłem się na twoją matkę w holu szpitala.
– Kiedy? Teraz?
– Tak. Ona jest… – Nie ma odwagi kontynuować.
Émile kończy zdanie za niego:
– Jest zdruzgotana, wiem.
– Na szczęście jest to badanie eksperymentalne…
– Tak… Na szczęście…
– Kurwa… – Renaud przesuwa dłonią po twarzy. Wygląda, jakby się postarzał. Wiadomość o chorobie Émile’a była dla niego cholernym szokiem. – Jak się tego nabawiłeś?
– Niczego się nie nabawiłem. Chodzi o rzadką chorobę genetyczną, to wszystko.
– Tak, ale dlaczego ty?
– Dlaczego ja? Dlaczego nie ja? To wielka loteria wszechświata i tyle.
– Jak ci się udaje zachowywać dobre samopoczucie? Jak to robisz, że nie jesteś załamany?
– Mam beczeć? Użalać się nad swoim losem?
Renaud już nie wie, co odpowiedzieć.
– Pogodziłem się z tym, to wszystko.
– Zawsze taki byłeś.
– To znaczy jaki?
– Przebojowy, silny… Z naszej dwójki to ja byłem mięczakiem. Zawsze podnosiłeś mnie na duchu.
– Sam się podnosiłeś, Renaud. Odniosłeś sukces całkiem sam. Nie potrzebowałeś mnie.
Renaud się uśmiecha. Już nie potrafi zapanować nad mimiką. Z kącika jego oka wymyka się łza. Głos mu się łamie:
– Będzie mi ciebie cholernie brakowało, stary.
Émile nie może już dłużej wytrzymać. Ma w gardle gulę, której nie chce czuć, ale łzy Renauda to zbyt wiele. Porzuca dotychczasową powściągliwość. Nieczęsto się do siebie przytulali, ale w tej chwili wydaje im się to oczywiste.
– Przestań. Jeszcze nic się nie stało.
– Przepraszam… Beczę jak baba.
– I to przy swoim smarkaczu, wstydu nie masz!
Renaud uśmiecha się przez łzy. Pociąga nosem. Z kolei Émile jakoś się trzyma. Gardło mu płonie, ale nie będzie płakał. Tak postanowił. Renaud ma rację. Zawsze był silny i przebojowy. Będzie taki do samego końca.
– Kiedy przyjedzie Laëtitia? Będziesz musiał osuszyć łzy, zanim się zjawi i zobaczy cię w takim stanie. Mogłaby cię rzucić.
– Nie odważyłaby się pozbawić ojca naszego małego.
– Mam taką nadzieję, dla twojego dobra.
Renaud patrzy na niego dziwnie. Ma wilgotne oczy.
– Naprawdę wierzysz w to badanie eksperymentalne?
Émile nie ma ochoty go okłamywać.
– Nie.
Renaud garbi się jeszcze bardziej.
– Więc dlaczego powiedziałeś…
– Coś przecież trzeba mówić.
– Co zrobisz?
– Jak to: co zrobię?
Z wózka Tivana rozlega się krzyk, ale ani jeden, ani drugi się nie rusza. Mierzą się wzrokiem. Każdy z nich czyha na jakąś reakcję w spojrzeniu drugiego.
– Nie zostaniesz tutaj, żeby się poddać temu badaniu eksperymentalnemu. – To nie jest pytanie. To stwierdzenie, jasne i wyraźne. Renaud dodaje: – Stary, znam cię na wylot. Nie ty.
Émile patrzy na przyjaciela z uczuciem. Oczy zaczerwienione od łez. Jego najstarszy przyjaciel. Mały grubawy astmatyk. Jeden z filarów jego życia. Zrozumiał. Oczywiście, że zrozumiał. Obaj znają się na wylot.
– Stary…
– Byłem pewien!
– Jeszcze nic nie powiedziałem…
– Wiedziałem, że coś szykujesz!
– Masz rację. Nie zostanę tutaj.
– Byłem pewien! – Renaud nie sprawia już teraz wrażenia zdruzgotanego. Prawie się uśmiecha, opanowany przez podniecenie, wciąż zmieszane z bólem. – Opowiedz mi o tym!
– Nie powiesz nikomu, zgoda?
– Zwariowałeś? Nigdy!
– Wyjeżdżam.
– Wyjeżdżasz? Dokąd?
– Jeszcze nie wiem…
Przerywa im pukanie do drzwi. Renaud się podrywa i przez chwilę ociera wilgotne oczy. Émile woła:
– Tak?
Drzwi się otwierają i wchodzi młoda blondynka z kręconymi włosami, w obcisłym kostiumie.
– Laëtitia!
Wygląda na zdyszaną. Zdejmuje okulary przeciwsłoneczne, kładzie torebkę na podłodze i szybko rzuca okiem na wózek Tivana.
– Nie śpi?
Émile natychmiast dostrzega zmianę w zachowaniu Renauda, który się prostuje i wypina pierś. Robi ważną minę, tę swoją minę odpowiedzialnego taty. W obecności Laëtitii od razu odgrywa małą komedię. To prawda, że Laëtitia może imponować. Rzeczywiście jest kobietą z głową na karku i bardzo precyzyjnym wyobrażeniem, czym powinno być życie. Wie, czego chce i dokąd zmierza. Ciężko pracuje. Działa na wszystkich frontach.
– Już zasypiał.
Kłamie. Bez wątpienia boi się, że Laëtitia uzna go za złego ojca. Émile uśmiecha się na tę myśl. Kobieta podchodzi do łóżka i szybko całuje Renauda, a potem staje przed Émile’em.
– Jak się masz?
– Dobrze.
Obejmuje go. Nie jest przyzwyczajony do tych czułych gestów z jej strony. Zawsze dobrze się rozumieli, ale zachowywali pewien uprzejmy i pełen szacunku dystans. Z kolei między Laurą a nią nigdy nie zaiskrzyło. Laura była jej przeciwieństwem. W równym stopniu ciemnowłosa, jak Laëtitia jasnowłosa, w równym stopniu beztroska i lekkomyślna, jak Laëtitia poważna i przezorna. Jedna zawsze wzbudzała w nim bezgraniczny zachwyt, druga natomiast – podziw zmieszany z obawą. Zawsze wolał beztroskę, spontaniczność, dziecięcą stronę Laury. Była wolna jak ptak. I w końcu odfrunęła.
Laëtitia rozluźnia uścisk. Od czasu ogłoszenia diagnozy ludzie wokół niego nagle stali się wylewni. Uściski, długie spojrzenia, zdania wypowiadane szeptem, jakby hałas mógł go zabić. Czuje się skrępowany. Nie lubi tego.
– Nadal przepracowana? – pyta Émile.
– Nawet mi nie mów…
– A dom?
– Nie mamy już czasu, żeby tam jeździć. Z jednej strony Tivan, z drugiej praca… Jesteśmy wykończeni.
W szpitalnym pokoju zapada milczenie. Laëtitia stanęła pod oknem, obok wózka Tivana. W zamyśleniu głaszcze go jedną ręką po główce. W końcu chyba dochodzi do siebie:
– Kiedy idziesz na badanie eksperymentalne?
– W przyszłym tygodniu.
– To czemu cię tu trzymają?
– Robią mi różne testy przed rozpoczęciem badania.
– Testy?
– Badania krwi, DNA, prześwietlenia, testy pamięci…
– O kurczę. – Odsuwa puszysty kosmyk włosów na głowie Tivana, a potem kontynuuje: – Możesz stąd wyjść w ten weekend?
– Oczywiście. Wiesz, nie jestem więźniem.
Próbuje skłonić ją do uśmiechu, ale bezskutecznie. Laëtitia zawsze była poważna. Émile mówi sobie, że powinna pocieszać Renauda, że właśnie dlatego on ją tak kocha. Zawsze był bojaźliwy. Znalazł w niej oparcie.
– Więc powinieneś przyjść do nas na kolację w ten weekend.
– Dla mnie super.
– W piątek wieczorem. Przyjdź w piątek wieczorem. Zrobię lasagne.
– Fajny pomysł!
Émile wyczuwa, że przyjaciel przygląda mu się nieufnie. Obserwuje go. Szuka jakiejś wskazówki w jego spojrzeniu. Renaud wie, że on chce wyjechać. Niewątpliwie zastanawia się, czy jeszcze tu będzie w ten weekend czy kłamie. Émile pragnąłby go uspokoić, ale jest z nimi Laëtitia, a on nie chce jej wtajemniczać. Byłaby temu przeciwna. Nie zrozumiałaby.
W każdym razie jeszcze będzie tutaj w weekend. Kampera odbiera w sobotę rano. Zaparkuje go na placu przed kinem, gdzie często stoją wszelkiego rodzaju samochody kempingowe i podejrzane furgonetki. Potem zobaczy. Jeszcze dokładnie nie wie, kiedy wyjedzie. Ogłoszenie obejrzano sto siedem razy, odkąd opublikował je dwa dni temu, i nikt nie odpowiedział. Nie ma wielkich nadziei, ale mówi sobie, że nigdy nic nie wiadomo. Zamierza wykorzystać niedzielę na dopracowanie planu podróży. Pociąga go natura, las, zapach sosen, kamyki toczące się pod stopami.
– A co z twoją pracą?
Wzdryga się, usłyszawszy głos Laëtitii, która obserwuje go spod okna pokoju, z ręką wciąż w wózku, na głowie Tivana.
– Co?
– Chyba tam nie wrócisz…
– Och… Jasne, że nie.
– Wysłali cię na zwolnienie lekarskie?
– Tak. Na czas nieokreślony.
W pokoju zapada nieco uciążliwe milczenie. Renaud wierci się skrępowany.
– Wiesz, nie będę za tym tęsknił – dodaje Émile.
Jego praca polega na kontaktowaniu hoteli z portalami rezerwacyjnymi. Dostaje prowizję za każdym razem, gdy zostanie podpisana umowa. Start-up jest maleńki. Założony zaledwie trzy lata temu. Poza Émile’em jest szef, znajomy znajomego Laury. To ona skontaktowała ich ze sobą przed trzema laty. Szef ma dwadzieścia osiem lat i chce zawojować świat. Nie zajdzie jednak zbyt daleko, bo nie ma środków odpowiadających jego ambicjom. Oprócz nich dwóch jest jeszcze stażysta: Jérôme-Antonin, synalek tatusia, niekompetentny i leniwy.
Nie, nie będzie tęsknił za tą pracą. Wtedy ją przyjął, bo przecież musiał zarabiać, ale nigdy go nie kręciła. Wykonywał ją jak automat, dla zabicia czasu. Właśnie dlatego miał trudności z uświadomieniem sobie, że pamięć go zawodzi. Zwalał to na nudę i brak motywacji: zagubione maile pisane od nowa, ponownie wysyłane, zapominanie o spotkaniach, przypomnienia dla klientów pomijane co drugi raz, czarne dziury w środku dnia przed pustym dokumentem („Co ja właściwie chciałem zrobić?”)… To była monotonna praca, bez niespodzianek, więc myślał, że po prostu jest znużony. Ale to nie było to, w każdym razie nie tylko to. Miał luki w pamięci. Potem pojawiły się różne dolegliwości, zaburzenia równowagi. Ze zmęczenia, myślał. Reakcja na odejście Laury… Po upływie roku… To matka nalegała, żeby poszedł do lekarza. I usłyszał diagnozę.
Laëtitia kręci się przy oknie. Szamocze się z klamką, żeby je otworzyć.
– Jest piekielnie gorąco.
Do pokoju przenika rześkie wieczorne powietrze. Zaczął się lipiec i na zewnątrz bardzo głośno śpiewają ptaki.
– Nie ma tu klimy?
– Zachowali ją dla oddziału geriatrycznego.
– Już nie wytrzymam. Idę sobie kupić zimną lemoniadę z automatu. Chcecie coś?
Émile kręci głową, Renaud go naśladuje. Laëtitia ociera czoło, do którego przykleiło się kilka kręconych kosmyków.
– Zaraz wracam.
Wychodzi z pokoju i delikatnie zamyka drzwi. Renaud natychmiast odwraca się do Émile’a. Chce wiedzieć już teraz.
– No dobra… Co szykujesz?
– Jeszcze nie bardzo wiem. – Émile wyciąga rękę w kierunku białego stolika nocnego i bierze swój telefon. Otwiera jakąś stronę internetową, przewija ją, coś pisze. – Masz. Na razie na tym stoję. – Podaje telefon Renaudowi. To ogłoszenie. – Przeczytaj.
Émile siedzi nieruchomo za kierownicą swojego kampera, zagubiony w myślach, niezdecydowany. Poszedł odebrać samochód dziś rano. Pojazd jest w idealnym stanie. W środku zostały nawet naczynia stołowe i zestaw ręczników, które chyba nigdy nie były używane. Może wyjechać choćby dzisiaj, jeśli zechce…
Kamper stoi na parkingu naprzeciwko kina. Émile nie może się zdecydować, żeby wysiąść. Coś go dręczy. Już właściwie nie wie, co myśleć. Renaud zareagował dość dziwnie tamtego dnia, kiedy zobaczył ogłoszenie.
– Pomysł wyjazdu jestem skłonny zrozumieć… ale z nieznajomym… – Wykonał gest wyrażający skrępowanie, jakby chciał się usprawiedliwić, że nie może być osobą, która z nim wyjedzie. – Na pewno nikt nie odpowie… Albo jakiś świr. Psychopata. Maniak seksualny. W co ty się pakujesz?
Émile był nieco zakłopotany jego reakcją. Zazwyczaj nadają z Renaudem na tych samych falach. Ale nie tym razem. I właśnie przez to długo się wahał. „Czy Renaud reaguje w ten sposób, bo wie, że wkrótce umrę? Bo wie, że umrę z dala od domu, z dala od swoich bliskich? A może mój pomysł jest naprawdę gówniany?” Omal nie usunął ogłoszenia.
A jednak dziś rano ktoś odpowiedział. Kompletnie go to zaskoczyło… Bo nie jest to mężczyzna, a był głęboko przekonany, że tak właśnie będzie, jeśli mimo wszystko nadejdzie odpowiedź. Nie, to kobieta. Młoda kobieta. Pisze, że ma dwadzieścia dziewięć lat. Ogłoszenie powinno ją było przestraszyć, a przynajmniej zaniepokoić. Wyjechać samej z nieznanym mężczyzną, który twierdzi, że jest u kresu życia, i nie mieć żadnego dokładnego wyobrażenia o trasie ani o faktycznym celu tej podróży… Ale ona nie sprawia wrażenia zaniepokojonej. Wysłała krótką wiadomość i nie zadawała pytań. Może jest niezrównoważona psychicznie?
Petitesannonces.fr
Temat: Re: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Jo
Data: 5 lipca, 8:29
Wiadomość:
Dzień dobry, Emile26,
Pana ogłoszenie zwróciło moją uwagę.
Na imię mi Joanne, mam 29 lat.
Jestem wegetarianką, nie przywiązuję większej wagi do porządku ani wygód.
Mam zaledwie 157 cm wzrostu, ale jestem w stanie nieść plecak ważący 20 kilo przez kilka kilometrów.
Jestem w dobrej kondycji fizycznej pomimo kilku alergii (na użądlenia os, orzeszki ziemne i mięczaki).
Nie chrapię.
Nie mówię dużo, lubię medytować, zwłaszcza gdy jestem na łonie natury.
Mogę wyjechać w każdej chwili.
Czekam na wiadomość od Pana.
Joanne
Od rana tylko czyta w kółko jej wiadomość. Nie bardzo rozumie. Kim ona jest? Czemu to robi? Teraz to on jest podejrzliwy… Ona o nic nie pyta. Jest gotowa pojechać z nim ot tak, bez obaw. Jaka dziewczyna tak postępuje? Ma wielką ochotę od razu pokazać odpowiedź Renaudowi, żeby poznać jego opinię. „Jestem wegetarianką, nie przywiązuję większej wagi do porządku ani wygód”. Co za dziwna osoba! Nawet nie wspomina o jego chorobie, o wyroku śmierci, który będzie wisiał nad ich głowami podczas całej podróży… Czy ma to gdzieś? „Nie chrapię. Nie mówię dużo, lubię medytować, zwłaszcza gdy jestem na łonie natury”.
Émile pociera podbródek, przesuwa dłonią po twarzy, po brodzie, której uparcie nie goli od roku. W gruncie rzeczy, chociaż trudno mu to przyznać, jego ogłoszenie prosiło się o dokładnie tego rodzaju odpowiedź. Napisał je, żeby przyciągnąć właśnie tego typu osoby. Więc o co chodzi? W czym problem? Dlaczego jest tak nieufny i podejrzliwy?
Patrzy na siebie w lusterku wstecznym. Na brązową brodę, na kryjące się pod zarostem dołeczki w policzkach, na piwne oczy w kształcie migdałów. Od niedawna zaczynają mu się pojawiać zmarszczki w kącikach oczu. Kurze łapki. Bardzo nieznaczne. Jest pewien, że oprócz niego nikt ich nie zauważa. Obserwuje wyraz niepokoju na swojej twarzy, fałdę na czole.
W rzeczywistości nigdy w to nie wierzył. Nigdy nie wyobrażał sobie, że ktoś odpowie na jego ogłoszenie. Nie dziewczyna w każdym razie. Właśnie to go tak bardzo niepokoi. Laura co prawda miała w sobie szaleństwo, spontaniczną i niecodzienną stronę osobowości, ale nigdy, przenigdy nie odpowiedziałaby na taką wiadomość. Nigdy nie wyruszyłaby na taką przygodę. A jednak Laura była najbardziej wyemancypowaną, najbardziej bezceremonialną dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. W każdym razie Laura z początku znajomości. Ta, w której zakochał się po uszy.
Z rozmyślań wyrywa go dzwonek telefonu. Na ekranie migocze słowo „Mama”. Odczekuje trzy długie sekundy i dopiero wtedy odbiera.
– Émile? Gdzie jesteś?
– Wszystko w porządku, mamo. Robię zakupy. Co się stało?
– Poszłam do twojej kawalerki. Dzwoniłam, ale nie otwierałeś…
– No to zaczekaj na mnie. Będę za dziesięć minut.
– Chciałam tylko zobaczyć, czy wszystko w porządku. Jest tu twoja siostra… z bliźniakami.
Émile ma ochotę westchnąć, ale się powstrzymuje. Zmusza się do uprzejmej odpowiedzi:
– Zaraz wracam.
Odkąd postawiono diagnozę, nie dają mu ani sekundy wytchnienia. Ani jedni, ani drudzy. Ich troska go przytłacza. Nie może się doczekać, aż wyjedzie, skończy z całym tym cyrkiem. W gruncie rzeczy nawet oni poczują ulgę. Jeszcze tego nie wiedzą. Na razie są pogrążeni w bólu i pełni dobrych intencji, ale ostatecznie to wszystko zacznie im ciążyć. Muszą zacząć żyć od nowa. Nikt nie może już nic dla niego zrobić. Ale oni muszą żyć.
Petitesannonces.fr
Temat: Re: Re: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Emile26
Data: 5 lipca, 20:11
Wiadomość:
No dobrze, Joanne, miło mi.
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się odpowiedzi na to ogłoszenie.
Jesteś niesamowitą niespodzianką.
Dokładnie w jakim mieście mieszkasz? Jeśli nie jesteśmy zbyt daleko od siebie, może moglibyśmy się spotkać przed wyjazdem, żeby wspólnie omówić plan podróży?
Ja mieszkam pod Roanne.
Émile
PS Zachęcam cię do zwracania się do mnie na ty.
Ekscytacja wzięła górę nad wątpliwościami. Émile pozbył się niepokoju i obaw. Spędził dzień z matką i siostrą. Troszczyły się o niego jak o umierającego. Omal nie eksplodował. Widział, jak wymieniają między sobą bolesne spojrzenia, powstrzymują łzy. Poczuł, że w mieszkaniu, nad ich głowami unosi się cały ciężar diagnozy. Czuli to nawet synowie Marjorie, bliźniacy. Nie płakali. Zachowywali się cicho, o wiele za cicho jak na trzyletnich brzdąców. Jeśli zostanie, sytuacja zrobi się nie do zniesienia. Śmierć zacznie zajmować coraz więcej miejsca, tłamsząc wszystko inne, i nie będzie między nimi już nic oprócz tej przykrej woni, tego gorzkiego smaku zbliżającego się końca.
Musi wyjechać. I to szybko. Póki wszystko jest prawie nienaruszone.
Petitesannonces.fr
Temat: Re: Re: Re: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Jo
Data: 5 lipca, 20:21
Wiadomość:
Jeszcze raz dzień dobry, Émile’u,
mieszkam w Saint-Malo, a ty w Roanne. Dzieli nas 700 km, więc obawiam się, że nie uda nam się wypić razem kawy przed wielką wyprawą…
Za to mogę być w Roanne pojutrze. Mógłbyś się ze mną spotkać przy zjeździe z autostrady numer 3. Będę miała czarny kapelusz z szerokim rondem, złote sandały i czerwony plecak. Co ty na to?
Joanne
Temat: Re: Re: Re: Re: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Emile26
Data: 5 lipca, 20:29
Wiadomość:
Ja na to, że chyba spieszy ci się z wyjazdem tak samo jak mnie… Mylę się?
Émile
Nie odpowiedziała. Jest północ. Émile leży na łóżku, okna są szeroko otwarte. Jest sam w mieszkaniu. Joanne najwyraźniej nie chce się rozwodzić na ten temat. Zastanawia go dlaczego. Zastanawia go, przed czym ona ucieka. On wyznał całą prawdę. Ona nie. Może przed niczym nie ucieka, może jest po prostu wariatką. Albo nimfomanką. Émile ma to gdzieś. Niedługo umrze. Nic już tak naprawdę nie ma znaczenia. Mimo wszystko pisze do niej ponownie, aby się upewnić, że nie zmieniła zdania.
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Emile26
Data: 6 lipca, 0:14
Wiadomość:
Południe ci odpowiada?
Nie mam twojego numeru. Jak się znajdziemy?
Émile
Temat: Re: Re: Re: Re: Re: Re: Poszukiwanie towarzysza/towarzyszki podróży na ostatnią wyprawę
Autor: Jo
Data: 6 lipca, 0:49
Wiadomość:
Południe mi odpowiada. Poznasz mnie po czarnym kapeluszu, złotych sandałach i czerwonym plecaku.
Joanne
2
Émile’owi dziwnie mocno bije serce. Ma ściśnięte gardło. Właściwie nie wie, co robi. Ma trudności z prowadzeniem kampera. Nigdy wcześniej nie kierował takim samochodem. Na czerwonym świetle ukradkiem przegląda się w lusterku. Wygląda marnie. Podkrążone oczy. Potargana broda. Jeszcze głośniej puszcza muzykę. Nie chce znowu myśleć o tym, co właśnie zrobił. O tym, co zostawił, a raczej o tych, których porzucił. Zrobił to szybko, bardzo szybko, z obawy, że zmieni zdanie. Poprzedniego dnia wciąż się wahał, a tego ranka odjeżdża.
Światło zmienia się na zielone. Émile podąża znakiem kierującym na autostradę. Okrąża rondo. Zjazd numer trzy jest już w zasięgu wzroku. To tędy wjeżdżał na autostradę przez prawie dwadzieścia sześć lat, podczas każdych wakacji z rodzicami i siostrą, żeby udać się na południe. Odgania wspomnienia. Już ich nie chce. Nie w tej chwili. Musi się skoncentrować na tym, co ma się wydarzyć.
Ścisza muzykę, gdy dociera do małego parkingu przy wjeździe na autostradę. W ten wtorek w porze obiadowej nie ma tu tłumów. Sprawdza godzinę na desce rozdzielczej. Znalazł się na miejscu dziesięć minut przed czasem. Na pewno jeszcze nie przyjechała. Parking jest pusty. Kto ją przywiezie? Przyjaciel? Krewny? Co ona im powie?
Zatrzymuje się, wyłącza silnik i w tej samej chwili dostrzega jakiś ruch po drugiej stronie parkingu. Widzi drzewo, na samym końcu. Jedyne drzewo, które wyrosło na maleńkim skrawku trawy przy wjeździe na autostradę. Dziewczyna jest właśnie tam, pod drzewem. Nie ma wątpliwości, to rzeczywiście ona. Siedzi po turecku, w czarnym kapeluszu z szerokim rondem na głowie. Duży czerwony plecak oparła o drzewo obok siebie. Obserwuje go z wahaniem, osłaniając dłonią oczy przed słońcem.
Émile wyłącza zapłon, otwiera drzwi, a dziewczyna wstaje daleko na parkingu. Ma na sobie bardzo długą czarną sukienkę, która sięga jej do kostek i ukrywa kształty. Nie jest do końca pewien, bo jest jeszcze daleko, ale wygląda na szczupłą, raczej wątłą, zagubioną w środku obszernej kiecki. Zbliżają się do siebie. Émile czuje się trochę głupio i niezręcznie. Nawet gorzej niż na pierwszej randce. I oto ma ją przed sobą. Rzeczywiście jest wątła. Bardzo drobna. Ma wąskie ramiona. Émile zastanawia się, jak może nosić tak duży plecak. Pod szerokim czarnym kapeluszem kryją się małe brązowe oczy pozbawione blasku, delikatna twarz, splątane, jasnokasztanowe włosy, ni to gładkie, ni to falowane. Musi być ładna, kiedy zechce, kiedy się uczesze, kiedy narysuje czarne kreski pod oczami, kiedy nie tonie w za dużych ubraniach i kiedy nie chowa się w cieniu kapelusza. Ale teraz po prostu wydaje się mała. Mała i trochę bezbarwna. Trochę zaniedbana.
– Cześć – mówi Émile z nieco ściśniętym gardłem.
Dziewczyna podnosi głowę, żeby mu odpowiedzieć. Rzeczywiście, musi mieć zaledwie metr pięćdziesiąt siedem.
– Cześć.
Nie dodaje nic konkretnego. Jest trochę zaskoczony. Inaczej ją sobie wyobrażał. Ton jej pierwszej wiadomości pozwalał się domyślać dziewczyny swobodnej, lekkomyślnej, trochę bezceremonialnej, trochę stukniętej. Nie tego rodzaju małej kobietki schowanej pod swoim kapeluszem i tak bardzo nieśmiałej. Czuje się zobowiązany do podtrzymywania rozmowy, bo wie, że ona tego nie zrobi:
– No dobra, to ja. Jestem… Jestem Émile.
Dziewczyna kiwa głową i chyba się nieznacznie uśmiecha.
– A ja Joanne.
– Czy… Czy długo czekasz?
– Dwie godziny.
– Och! Nie wiedziałem… Przykro mi!
– Nic się nie stało. Podrzucono mnie wcześniej, niż było przewidziane.
Mówi cichym głosem, którego prawie nie słychać. Stanowczo nie ma nic wspólnego z dziewczyną z pierwszej wiadomości…
– Ktoś cię przywiózł samochodem?
– Przyjechałam stopem.
– Aha. – Nie przychodzi mu do głowy nic więcej. Joanne stoi przed nim z tym swoim ogromnym czerwonym plecakiem, więc dodaje: – Jesteśmy… Jesteś gotowa? Jedziemy?
Dziewczyna kiwa głową. Kierują się oboje w stronę kampera. Jej chód jest ciężki i lekki zarazem. Ciężki, bo najwyraźniej dźwiga spory bagaż. Lekki, bo zdaje się unosić nad ziemią. Émile otwiera jej drzwi, ale ona ledwie rzuca okiem do wnętrza pojazdu, więc mówi do niej, byle coś powiedzieć:
– To nasz kamper. Tu będziemy mieszkać.
Wypowiadanie tych słów wydaje mu się dziwne. „Tu będziemy mieszkać”. Dotąd mieszkał tylko z Laurą. A teraz będzie dzielił ten maleńki pojazd z zupełnie nieznaną osobą. Dziewczyna omiata wzrokiem tył samochodu.
– Aha. Świetnie.
Nie wyczuwa w jej głosie żadnych szczególnych emocji, nie dostrzega żadnego błysku w oczach. Wydaje się całkowicie obojętna na wszystko, co się z nią dzieje. Émile zajmuje miejsce na siedzeniu kierowcy, a Joanne zapina swój pas. Nadal nie zdjęła kapelusza i chyba tego nie zrobi. Skrępowany Émile wierci się na fotelu. Śmieje się nerwowo.
– Co do trasy, jeszcze nie… – Nerwowy śmiech kończy się kaszlem. – Nie dogadaliśmy się. Nie wiemy, dokąd jedziemy…
Nagle sytuacja wydaje mu się całkowicie absurdalna. Znaleźć się tu, w kabinie tego kampera, z tą kompletnie roztargnioną dziewczyną i nawet nie wiedzieć, dokąd jadą…
Rozlega się cienki głosik:
– Dla mnie to bez znaczenia.
Kim ona jest i co tu robi? Od czego, do cholery, może właściwie uciekać, skoro wskakuje do samochodu pierwszego lepszego faceta, nie dbając o własny los? Zdecydowali, że pojadą w kierunku Pirenejów. Po drodze nie odzywają się ani słowem. Émile próbuje zerkać na nią dyskretnie, ale jest pewien, że dyskretny bynajmniej nie jest. Nie może się jednak powstrzymać. Tamto zdanie padło ot tak, nieodwołalnie, bez wykrętów, bez udawania: „Dla mnie to bez znaczenia”. I wie, że ona oczywiście mówi prawdę. Nie obchodzi jej, dokąd jadą, kim on jest i z jakiego powodu wyjeżdża ani co może mu się przytrafić… To wszystko nie ma dla niej żadnego znaczenia. Zależy jej tylko na tym, żeby uciec. Przed kim? Przed czym? Wkurza go to.
Teraz już rozumie. Popełnił błąd. Ton jej wiadomości był zupełnie niecodzienny… Wziął to za wyzwanie, za figlarność. Myślał, że ma do czynienia z nietypową osobowością, trochę zwariowaną, trochę ekstrawertyczną. Mylił się. Ton rzeczywiście był niecodzienny, owszem, ale z pewnego prostego powodu… Ta dziewczyna jest odklejona, oderwana od rzeczywistości, oderwana od swojego życia. Zagubiona. Nieobecna duchem. Chyba ledwie sobie uświadamia, że żyje.
Jadą, muzyka gra cicho, niemal stłumiona. Dziewczyna ma oczy utkwione w drodze. Siedzi zupełnie nieruchomo.
– Powiedz, jeśli będziesz chciała otworzyć okno…
– Dobrze.
– Jeśli będziesz chciała się zatrzymać…
– Dobrze.
Mijają kilometry. Émile zaczyna się przyzwyczajać do kampera, do jego prowadzenia, do milczenia dziewczyny też. Mówi sobie, że całkiem dobrze się składa, bo tak naprawdę nie ma nastroju ani ochoty na rozmowę. Ma ściśnięte gardło i łzy napływają mu do oczu, ale się powstrzymuje. Wczoraj był u rodziców, żeby podać im termin swojego pierwszego badania eksperymentalnego.
– Mamo, zapisz to sobie w kalendarzu… Gdybyś chciała pójść ze mną.
Przez kilka chwil oglądał z ojcem Pytanie za 1000 euro, podczas gdy matka podlewała storczyki obok nich. Potem poszedł do Marjorie, żeby pomóc jej wymienić żarówkę w żyrandolu w salonie.
– Ależ Émile’u… Niepotrzebnie się fatygowałeś… Od trzech miesięcy radzę sobie bez niej…
Wydawała się zaskoczona. Jej mąż, Bastien, ciężko pracuje. Nie było im łatwo po przyjściu na świat bliźniaków. Z trudem wiążą koniec z końcem. Bastien ma mało czasu na drobne prace domowe, więc kiedy trzy miesiące wcześniej przepaliła się żarówka w żyrandolu, Marjorie zapytała Émile’a, czy mógłby wpaść przy okazji i ją wymienić. Oczywiście nigdy tego nie zrobił. Nie dlatego, że nie miał czasu… Nie, odkładał to niezbyt ważne zadanie na później przez trzy miesiące. Ale wczoraj tam poszedł. Najpierw kupił żarówkę w supermarkecie, a potem zajrzał do siostry. Bastien był w pracy. Bliźniaki jadły podwieczorek po powrocie z przedszkola. Marjorie sprzątała blat kuchenny.
– Przyszedłem w związku z żarówką – oznajmił.
Marjorie ustawiła mu taboret w salonie. Zaintrygowane bliźniaki stanęły poniżej, żeby go obserwować. Potem zrobiła mu kawę i nalegała, żeby został u nich na kolację, ale odpowiedział, że nie może, bo musi iść do Renauda. Zaczekał jednak, aż Bastien wróci z pracy, żeby wypić z nim drugą kawę, porozmawiać o wszystkim i o niczym. Później wyszedł. Rzucił: „Na razie” i popędził szybko, bardzo szybko, do Renauda. To nie był odpowiedni moment, żeby płakać albo dać się ponieść emocjom. Czekało go jeszcze sekretne pożegnanie, twarz do wydrukowania przed jutrzejszym wyjazdem. Tak więc z kartonem jajek w ręku zadzwonił do drzwi Renauda.
– Matka znowu mi je przyniosła! Dwa kartony w ciągu tygodnia! Zepsują się. Przyniosłem je wam, bo szybciej je zużyjecie.
Renaud chciał coś powiedzieć, dziwnie pobladł, ale Laëtitia była w pobliżu i zawołała:
– Och, to miło! Wypijesz aperitif przed wyjściem?
Celowo przyszedł o tej porze, bo wiedział, że Laëtitia będzie w domu. Wiedział, że Renaud nie będzie mógł go wypytywać, wziąć na bok, załamać się na jego ramieniu. Nie było to zbyt uczciwe – tak go potraktować, zachować się jak zdrajca – ale nie chciał pożegnań. Nigdy ich nie lubił. Laëtitia podała mu martini i we troje wypili je w salonie. Émile wziął Tivana na ręce, żeby dzieciak trochę pokrzyczał.
– Twój smarkacz wciąż niezbyt mnie lubi!
Renaud był blady i milczący. Nie odzywał się. Podejrzewał, że coś jest nie tak, że ta wizyta być może jest ostatnia. Gdy Émile szykował się do wyjścia i był już w drzwiach, przyjaciel próbował go zatrzymać.
– Émile, zaczekaj…
Laëtitia po pożegnaniu się z nim wróciła do salonu.
– Co to za historia z jajkami? Nie bierz mnie za durnia!
Renaud spojrzał na niego z głębokim bólem w oczach.
– Naprawdę muszę już iść, stary – odpowiedział Émile.
Objął go, a potem zaczął czym prędzej zbiegać po schodach. Renaud krzyknął z całych sił na klatce schodowej:
– DRAŃ!
Bo doskonale zrozumiał. Wiedział, że Émile ucieka jak złodziej, bez pożegnania się z nim. Émile usłyszał, że Laëtitia wychodzi na podest i pyta Renauda:
– Co się z tobą dzieje?
Drzwi do ich mieszkania ponownie się zamknęły. Émile nie usłyszał nic więcej. Poszedł do domu po plecak i zamknął mieszkanie na klucz. Tę noc spędził na parkingu w centrum miasta, żeby mieć pewność, że nikt nie będzie mu przeszkadzał. Żeby mieć pewność, że nie zjawi się Renaud i nie wyważy drzwi. Nie spał całą noc. Nie mógł zmrużyć oka do rana.
Próbuje nie myśleć o tym wszystkim. To jeszcze zbyt przykre. Nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego. Zastanawia się, czy to jest równie przykre dla Joanne, czy właśnie dlatego nie odzywa się ani słowem i wygląda na tak zagubioną. Być może. Ostatecznie nie jest tak źle, że oboje zachowują milczenie, że jedno i drugie potrafi uszanować tę trudną chwilę.
Zatrzymują się w zatoczce przy autostradzie, żeby rozprostować nogi. Joanne zostaje przy kamperze. Émile robi kilka kroków w stronę sklepu. W ciągu paru godzin zrozumiał wiele rzeczy. Rzeczy, o których nie miał pojęcia. Nie wiedział, jakie to może być miłe i jakie cenne, kiedy wymienia się żarówkę i widzi uśmiech siostry, ogląda z ojcem Pytanie za 1000 euro, czując, że matka krząta się przy swoich storczykach; słyszy płacz smarkacza, gdy Laëtitia nalewa martini do kieliszka, a Renaud wygląda przez okno. Nie wiedział, że to wiele znaczy. Myślał, że niczego już nie ma, odkąd Laura odeszła; że zostały mu tylko pustka i błahostki. Nie widział tego, co mu zostało, nieistotnych drobiazgów, które sprawiają, że człowiek czuje się kochany, i które trzymają go przy życiu.
Połyka łzy, przechodząc przez szklane drzwi sklepiku przy autostradzie. Nie jest głodny, ale jest już późne popołudnie i musi kupić coś na wieczór. Głód na pewno w końcu da o sobie znać. Wybiera kanapkę z witryny chłodniczej, a potem krąży między półkami. Nie wie, czy Joanne ma coś do jedzenia. Na wszelki wypadek decyduje się wziąć paczkę chipsów oraz dwa musy owocowe. Bierze też puszkę groszku i drugą soczewicy. Na wszelki wypadek… Będzie na zapas. Przy kasie dołącza do zakupów butelkę wody i podaje kartę kredytową.
– Szesnaście euro czterdzieści sześć centów, proszę.
Na parkingu panuje duszny upał. Praży lipcowe słońce. Joanne usiadła na małym skrawku trawy tuż obok kampera. Wyciągnęła nogi przed siebie, co odsłaniło kilka centymetrów łydek. Są blade, widocznie ostatnio niewiele się opalała. Émile podchodzi do niej z małą reklamówką w ręce.
– Chcesz coś zjeść? Kupiłem nam parę rzeczy.
Dziewczyna podnosi głowę w jego stronę i kręci nią od lewej do prawej.
– Nie, dziękuję ci. Na razie nie.
Wygląda na to, że trochę się ożywiła. Mówi dłuższymi zdaniami. Wobec tego Émile siada obok niej na skrawku trawy i pyta, jakby się dobrze znali:
– Wszystko w porządku?
Joanne kiwa głową.
– W porządku. – Po chwili wahania dodaje: – Wiesz, gdzie spędzimy dzisiejszą noc?
Émile wzrusza ramionami.
– Nie. Zamierzałem zatrzymać się w przypadkowym miejscu, kiedy zrobię się senny. Ale jeśli masz jakąś konkretną propozycję…
– Och, nie! Tak tylko pytałam…
Znów zapada milczenie. Nagle Émile’a intryguje pewna sprawa. Nie może się powstrzymać przed zadaniem pytania:
– Jak trafiłaś na moje ogłoszenie?
Twarz Joanne znika pod kapeluszem, bo niespodziewanie spuszcza głowę. Dodaje sobie odwagi, zrywając kilka źdźbeł trawy.
– Postanowiłam wyjechać. Potrzebowałam samochodu. Przeglądałam drobne ogłoszenia, żeby jakiś znaleźć.
Émile czeka na ciąg dalszy. Nie ma żadnego.
– I w ten sposób trafiłaś na moje ogłoszenie?
– Było na stronie głównej. I… i myślę, że musiałeś mieć sporo wejść, bo pojawiało się w najczęściej oglądanych w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
– Naprawdę? – Émile się uśmiecha, na wpół rozbawiony, na wpół smutny. – Trzeba przyznać, że to ogłoszenie było trochę zaskakujące, prawda?
Joanne wzrusza ramionami.
– Tak, bez wątpienia.
Ona najwyraźniej nie uznała go za zaskakujące. Albo jest zbyt oderwana od rzeczywistości, żeby zdać sobie z tego sprawę.
– Myślałem, że takie ogłoszenie przestraszy kobietę.
Drąży, licząc na jakąś reakcję.
– Och… Nie… Nie mnie.
Émile rozumie, że nie uzyska dokładniejszej odpowiedzi. Wstaje powoli i pyta:
– Chcesz iść do toalety? Rozprostować jeszcze trochę nogi?
Joanne kręci głową.
– Nie, dobrze jest.
– W takim razie jedziemy?
– Zgoda.
Na zewnątrz robi się chłodniej. Słońce chyli się ku zachodowi. Jechali jeszcze przez kilka godzin, a potem Émile miał wrażenie, że zaśnie za kierownicą. Przez nieprzespaną noc, emocje… Za dużo musiał znieść jak na jeden dzień. Postanowił się zatrzymać. Zaparkował kampera na poboczu drogi krajowej, niedaleko miejscowości Brive-la-Gaillarde. Jest dopiero osiemnasta, ale już zgłodniał. Wyjęli z szafki ściennej składany stół oraz dwa krzesła, postawili je na skraju szosy i urządzili zaimprowizowany ogródek.
– Co chcesz zjeść?
Joanne zerknęła na chipsy, kanapkę, musy owocowe. Wybrała mus.
– To wszystko?
– Nie jestem zbyt głodna.
Zjadła na stojąco. Potem zapytała, czy może wziąć prysznic, jeśli zbiornik na wodę jest napełniony.
– Śmiało. Sprawdziłem dziś rano. Mamy jeszcze pięćdziesiąt litrów. Uzupełnimy go jutro. Spróbujemy znaleźć postój z punktem obsługi kamperów…
Skinęła głową i zniknęła w środku. Émile siedzi teraz przy składanym stoliku na poboczu drogi krajowej, je kanapkę zapakowaną próżniowo. Jego telefon, wyłączony, leży obok niego. Nigdy więcej go nie włączy. A w każdym razie nieprędko. Nie zostawił nikomu wiadomości. Zrobi to później. Napisze list i wyśle go do rodziców. Oni powiadomią Renauda i siostrę.
Od czasu do czasu przejeżdża samochód. Kiedy się oddala, znów zapada cisza. Słychać tylko wodę z prysznica. Ponownie dostrzega absurdalność sytuacji. On je na poboczu szosy, a Joanne bierze prysznic kilka metrów dalej. Tego wieczoru położą się obok siebie na podwójnym materacu, pod podnoszonym dachem kampera. Ma nadzieję, że ona nie cierpi na klaustrofobię. Niewiele jest tam miejsca… Być może nie zechce spać obok niego… Może będzie wolała się położyć na dole, na ławce obok stołu.
Powiedzą sobie dobranoc, nic więcej, bo prawie się nie odzywają. Mogliby być starym małżeństwem podróżującym razem.
Odgłos prysznica ustaje. Émile przełyka ostatnie kęsy kanapki i przechyla się do tyłu ze składanym krzesłem. Już wkrótce pójdzie się położyć na materacu. Czuje się wyczerpany. Jest strasznie ociężały. Słyszy zgrzytanie żwiru. To Joanne podchodzi, owinięta w szlafrok. Ma mokre włosy, woda spływa jej po twarzy. Émile z trudem ją rozpoznaje w takim stroju. Wydaje się zmartwiona.
– Émile…
Dziwnie się czuje, słysząc, jak wypowiada jego imię. Robi to po raz pierwszy. Będzie musiał się do tego przyzwyczaić.
– Wyczerpałam zbiornik na wodę… Przepraszam… Nie sądziłam, że to idzie tak szybko…
Émile macha lekceważąco ręką.
– Nic nie szkodzi.
– Tak, ale… gdybyś chciał się umyć…
– Zajmiemy się tym jutro.
Chyba niezbyt jej ulżyło. Nadal jest przygnębiona i wtula głowę w ramiona.
– Myślisz, że mogłabym zająć szafkę ścienną… żeby włożyć swoje rzeczy?
Uśmiecha się do niej uspokajająco.
– Tak. Oczywiście. Możesz też wykorzystać część pod zlewem…
– A twoje rzeczy?
– Pod ławką jest więcej schowków. To będzie mój kącik.
– Zgoda. Dziękuję.
Joanne ponownie odchodzi w stronę kampera. Émile się przeciąga i wstaje.
– Zostawić stół i krzesła na zewnątrz? – pyta głośno, żeby usłyszała go w środku.
Głowa Joanne pojawia się we framudze drzwi.
– Po co?
– Idę się położyć. Mam kilka godzin snu do nadrobienia.
– Aha… Tak, zostaw. Złożę je przed pójściem spać.
Émile zabiera opakowanie po kanapce, które zgniata w dłoni, oraz nadal wyłączony telefon i wchodzi do samochodu. Joanne klęczy przed swoim plecakiem. Powolnymi ruchami wyciąga z niego mnóstwo ubrań. Wstaje, otwiera drzwiczki szafki, w której były schowane składane krzesła i stół. Jest tam mnóstwo miejsca na rzeczy. Nie będą nadmiernie ściśnięte.
Musi być trzecia nad ranem, może później. Dłuższą chwilę zajmuje mu uświadomienie sobie, gdzie się znajduje. Może dlatego, że nie rozpoznaje tego miejsca. A może z powodu szwankującej pamięci. Nie wie, jak długo jeszcze będzie w stanie pamiętać, kim jest, kim był, co tu robi. Lekarze nie są pewni.
„Mogą minąć miesiące, zanim pamięć naprawdę się pogorszy. Albo może to nastąpić bardzo szybko. Nie wiadomo”.
Jest drugim takim przypadkiem w Europie. Nie mają porównania. Kamper jest skąpany w białym świetle księżyca. Dookoła panuje cisza. Nieruchoma sylwetka Joanne rysuje się w tej jasnej poświacie, bardzo blisko niego. Śpi na boku, odwrócona do niego tyłem. Miała rację, nie chrapie. Émile może obserwować jedynie jej wątłe plecy i włosy rozsypane na poduszce. W półmroku trudno rozróżnić kolory, więc jej włosy nie wydają się już takie jasne. Można by pomyśleć, że są teraz brązowe. I gładkie. Można by pomyśleć, że to Laura.
Na twarzy Émile’a pojawia się grymas, tik nerwowy, który przypomina uśmiech. Wie, że to niedorzeczne, że to nie ma najmniejszego sensu, ale chce przez kilka minut obserwować ją we śnie. Chce wyobrażać sobie, że to Laura. Przybliża się nieznacznie, aż wsuwa nos w jej włosy. Nie mają zapachu Laury ani nie wyglądają jak jej, ale wyobraźnia zrobi co trzeba. Bez ruchu wsłuchuje się w jej oddech i wyobraża sobie Laurę. Jej umięśnione nogi, jej idealnie gładkie włosy zakrywające ramiona, jej szyję, którą zawsze uważał za bardzo zmysłową, jej okrągłe ramiona, pulchne w sam raz, jej piersi, jak dwa piękne jabłka, niezbyt duże, ale idealnie ukształtowane. I jej brzuch… Jej cudowny brzuch… Trochę miękki, na co narzekała, ale taki przyjemny w dotyku… Właśnie tam uwielbiał ją całować: w brzuch. Jej zaokrąglone usta. Jej pośladki… Zamyka oczy, próbując uspokoić uniesienie w klatce piersiowej. Ramiona Joanne są zbyt szczupłe. Laura nie była taka jak ona. Miała krągłe, ale kształtne ciało. Pulchna i umięśniona. Nie była tą kruchą małą istotką. Nie, była pełna życia.
Joanne wzdycha przez sen. Émile jest gotów zamknąć oczy i udawać, że śpi, gdyby się odwróciła, ale ona się nie rusza. Nadal śpi, wciąż odwrócona do niego plecami. On koncentruje się na jej włosach, wyłącznie na włosach. Mogłyby należeć do Laury. I to działa. Laura jest tutaj. Laura śpi obok niego. Przyjechała z nim na jego ostatnią wyprawę. Są we dwoje, tylko we dwoje w tym kamperze. Laura zostanie tu, nie odejdzie. Znów się spotkali. Jest pewien, że ona ma na twarzy przekorny, nieco zuchwały uśmiech i udaje, że śpi, tylko po to, by z niego zadrwić; tylko po to, żeby nabrał ochoty na przesunięcie jedną ręką po jej brzuchu i drugą po szyi, a potem po piersiach. Wtedy już nie będzie mogła udawać. Westchnie cichutko, a on wtuli usta w jej włosy, tuż przy uchu. Przylgnie do jej pleców, a ona spyta: „Masz na mnie ochotę?”. Laura uwielbia, gdy jej pragnie. Każe mu to bez przerwy powtarzać. „Powiedz mi, powiedz, że masz na mnie ochotę”.
Obok kampera z pełną prędkością przejeżdża jakiś samochód i Émile zostaje brutalnie wyrwany z marzeń. Gwałtownie. To jak zimny prysznic. Szybko naciąga na siebie koc, odwraca się. Ma zmarszczone brwi i gulę w gardle. To też jej wina. To przez Joanne. Jest tutaj, śpi obok niego i ma włosy na poduszce… Jakim prawem to robi?
Tego ranka zamienili ze sobą nie więcej niż dwa zdania. Bez wątpienia z powodu nocnego epizodu. Émile nadal ma zły humor. Wie, że to idiotyczne i że to nie jej wina, ale nie może nic na to poradzić. W dodatku zastał ją rano w trakcie jedzenia soczewicy prosto z puszki i to go wkurzyło. Nie wie dlaczego. Ciągle myśli, że nie powinien był jej zabierać, że znacznie lepiej by mu było samemu. Ale przecież ona tu jest… Nie wie, czy zdoła się jej pozbyć. Ani jak to zrobić.
– Skręć tutaj – radzi Joanne.
Są w drodze od dziewiątej. Szukają punktu obsługi kamperów, żeby napełnić zbiornik na wodę. Będą jej potrzebowali do prysznica i mycia naczyń. Muszą również opróżnić toaletę chemiczną.
– Jesteś pewna? – pyta, nie kryjąc złego humoru.
Joanne nie daje się zbić z tropu.
– Tak tam napisano.
Émile skręca w drogę, którą pokazuje mu Joanne. Miała rację. Rzeczywiście jest tam punkt obsługi. Wysiadają z pojazdu. Poranne słońce już mocno przypieka. Émile klęka przy samochodzie i wzdycha ze zniechęceniem.
– Nigdy tego nie robiłem…
Joanne stoi obok niego z opuszczonymi rękami. Ponownie włożyła swój duży kapelusz, który zasłania jej twarz.
– Ja też nie.
Émile wstaje niezadowolony i rozgląda się dookoła. Jakaś para pięćdziesięciolatków właśnie zaparkowała kilka metrów dalej. Mają kampera tego samego modelu.
– Świetnie, poproś do nas tego faceta. Na pewno wie, jak to się robi.
Patrzy, jak Joanne oddala się posłusznie w czarnej sukience, która sięga jej do kostek. Mówi sobie, że jest zdecydowanie zbyt uprzejma. Laura posłałaby go do diabła. Spojrzałaby na niego z tym swoim zuchwałym uśmiechem i odpowiedziałaby: „Sam idź po tego faceta. Mnie się nigdzie nie spieszy”.
Położyłaby się na trawie i nie chciałaby wstać, dopóki by jej nie przeprosił za to, że odezwał się do niej takim tonem. Wtedy zgodziłaby się mu pomóc, ale wciąż miałaby nadąsaną minkę, a on miałby ochotę ją zjeść.
– Dzień dobry. – Joanne przyprowadziła dwoje pięćdziesięciolatków. – Chyba potrzebuje pan pomocy?
Joanne kryje się w cieniu kapelusza. Émile podaje rękę mężczyźnie i kiwa głową do kobiety.
– Dzień dobry. Tak… Powiedzmy, że właśnie go kupiłem… Nie wiem jeszcze, jak działa.
– Co chce pan zrobić? Napełnić zbiornik na wodę?
– Tak…
– A toaleta? Wie pan, jak działa?
Émile się waha.
– Mniej więcej…
Mężczyzna uśmiecha się z rozbawieniem, co oznacza, że nie dał się nabrać.
– Ależ to nic wielkiego. Kiedyś trzeba zacząć. – Podwija rękawy i przyklęka. – Proszę, niech pan zobaczy, to żadna sztuka.
Émile z wdzięcznością patrzy na odchodzącą parę pięćdziesięciolatków. Właśnie uratowali mu życie. Pomyśleć, że wyruszył w podróż kamperem, nie wiedząc nawet, jak opróżnić toaletę! Czasami naprawdę zachowuje się jak idiota. Joanne go zaskoczyła. Podciągnęła sukienkę powyżej kolan i zabrała się do pracy. Ma cieniutkie ramiona – jest pewien, że mógłby je objąć dwoma palcami – ale niosła z nim zbiornik na wodę, a potem poszła opróżnić zbiornik toalety chemicznej i odstawiła go na miejsce. Nie brzydzi się tym zadaniem. Nie wygląda na tak delikatną, gdy widzi się ją przy pracy. Przypomniało mu to zdanie z jej maila: „Mam zaledwie 157 cm wzrostu, ale jestem w stanie nieść plecak ważący 20 kilo przez kilka kilometrów”. Uśmiechnął się i to poprawiło mu humor. Rano był dla niej niesprawiedliwy. Nie może mieć jej za złe, że zeszłej nocy skłoniła go do ponownego pogrążenia się we wspomnieniach o Laurze…
– Może zrobimy sobie przerwę przed wyruszeniem w dalszą drogę? – proponuje Émile, widząc, że Joanne zamierza wsiąść z powrotem do samochodu.
Odwraca się do niego i wzrusza ramionami.
– Jak chcesz.
– Za punktem obsługi jest mały strumyk – dodaje Émile.
Kierują się w tamtą stronę. Dochodzi południe. Słońce mocno praży. Siadają pod drzewami. Émile zdejmuje buty i skarpetki. Podchodzi do wody, moczy stopy i wzdycha z ulgą.
– Powinnaś tu przyjść, to wspaniałe uczucie! – woła do Joanne, która siedzi po turecku pod drzewem. Spodziewa się, że dziewczyna grzecznie odmówi, ale się myli, bo ona powoli wstaje i dołącza do niego nad wodą. Émile obserwuje kijanki przemykające między jego palcami stóp. Joanne przykuca, żeby zdjąć złote sandały.
– Trochę chłodnej wody, trochę cienia i jest idealnie – oznajmia Émile.
Ma ochotę się zrehabilitować za swój poranny zły nastrój. Nie wie, czy to działa, bo twarz Joanne jest jak zawsze bez wyrazu. Patrzy, jak dziewczyna zanurza stopę w wodzie, potem drugą, zamykając oczy, niewątpliwie z rozkoszy.
– Pójdziemy potem na zakupy? – pyta Émile.
– Tak.
Znów zapada milczenie, oni zaś stoją tam, ze stopami w strumyku, i korzystają z chłodu panującego pod drzewami.
Émile przygląda się nieruchomym plecom Joanne i myśli, że to właściwie wszystko jedno, czy ona tu jest, czy nie. Mówi niewiele. Nie zajmuje miejsca. Ledwie oddycha. A jednak tu jest, zamyka oczy w zetknięciu z chłodną wodą, porusza palcami, gdy pieści ją promień słońca, i dzięki temu czuje się czyjąś obecność, miłą obecność.
Słońce powoli zachodzi. Zaparkowali kampera na niewielkim terenie udostępnionym przez władze gminy. Są tam też inni podróżni. Émile i Joanne pozdrowili ich z daleka. Zatrzymali się w cieniu, na trawie. Ustawili pod drzewami stół i składane krzesła. Joanne zaproponowała swoim słabym głosem, że zrobi sałatkę, więc usiadła przy stole, żeby pokroić pomidory i paprykę. Émile zajął miejsce naprzeciwko niej i wyjął przewodnik.
Tego popołudnia, kiedy robili zakupy, kupili też przewodnik po Pirenejach. Są w nim ogromna mapa, zdjęcia najpiękniejszych punktów widokowych i wykaz szlaków turystycznych. Zaznaczono też punkty obsługi kamperów. Émile pochyla się nad rozłożonym arkuszem. Pociera podbródek i od czasu do czasu zakreśla nazwę jakiegoś miasta. Joanne nadal kroi pomidory, zachowując obojętność. Kilka metrów dalej dzieci grają w piłkę i krzyczą. Jakaś kobieta opala się przed swoim kamperem. Poszczekuje pies. Za to oni milczą.
Émile składa mapę i się przeciąga. Wygląda niemal na zdziwionego, gdy widzi naprzeciw siebie Joanne przy stole. Nie może się powstrzymać i uśmiecha się do niej, kiedy ona unosi w jego stronę twarz do połowy przesłoniętą wielkim kapeluszem. Joanne jednak nie odwzajemnia uśmiechu, bo bardzo szybko spuszcza głowę i wraca do krojenia pomidorów. Émile wstaje.
– Idę wziąć prysznic.
Émile marzy o chłodnym prysznicu, ale woda w zbiorniku się nagrzała. Jest letnia. Uważa, żeby nie puszczać jej za długo. Mają zbiornik o pojemności tylko stu litrów. To niewiele. Lustro w łazience jest maleńkie, więc myśli, że będzie mu trudno pielęgnować brodę. Może pozwoli jej rosnąć swobodnie. Stoi tam zamyślony, przeglądając się w zaparowanym lustrze łazienkowym. Mówi sobie, że ten drugi dzień był mniej dziwny od poprzedniego; że obecność Joanne w tym kamperze, obok niego, wydaje mu się już mniej absurdalna. Może w końcu oboje przyzwyczają się do siebie…
Kiedy Émile wychodzi ponownie z kampera z nagim torsem, upał nadal daje się we znaki. Joanne jest zajęta nakrywaniem do stołu. Układa sztućce obok talerzy. Sałatka jest gotowa. Najwyraźniej zrobiła coś w rodzaju sosu winegret, bo na środku stołu stoi mała miseczka, w której umieściła łyżkę.
– Och – mówi zaskoczony. – Dziękuję, że przygotowałaś to wszystko…
Ona chyba nie rozumie, dlaczego jej dziękuje. Wzrusza ramionami, siada powoli i czeka cierpliwie, aż on wytrze włosy w ręcznik.
– Lubisz gotować? – pyta Émile, zajmując miejsce przy stole.
Joanne nie odpowiada od razu. Najpierw napełnia ich talerze.
– Tak… Cóż… Proste rzeczy… Sałatki, zapiekanki…
Joanne nabija na widelec dwa kawałeczki pomidora i skubie je. Je jak ptaszek. Émile czuje się trochę tak, jakby wyrastały mu skrzydła.
– Co robiłaś przedtem? – pyta ją.
Ona sprawia wrażenie nieufnej.
– Przedtem? Przed czym?
– Przed naszym wyjazdem. Pracowałaś, prawda?
– Nie, nie pracowałam.
Émile unosi brwi ze zdziwieniem.
– Nigdy nie pracowałaś?
– Ależ pracowałam. Oczywiście.
Nie wygląda na to, żeby zamierzała powiedzieć coś więcej na ten temat, więc Émile stara się ją zachęcić:
– Ja kontaktowałem hotele z portalami rezerwacyjnymi. Dostawałem prowizję, gdy zawierano umowę. To było beznadziejne. Musiałem bez przerwy nagabywać hotelarzy… A oni zawsze byli przepracowani, więc bez skrupułów mnie spławiali. Widzisz, w czym rzecz… Cieszę się, że to rzuciłem.
Joanne się nie uśmiecha. Znowu zaczyna dziobać jedzenie. Jest zaskoczony, gdy słyszy jej odpowiedź:
– Ja byłam dozorczynią w szkole podstawowej.
Émile przerywa przeżuwanie.
– Dozorczynią? To… To zdumiewające.
– Tak?
– Nie masz postury dozorczyni… – dodaje Émile, żeby się usprawiedliwić.
Joanne kończy przełykać kęs jedzenia i dopiero wtedy odpowiada.
– Nie pracowałam w ochronie…
– Nie?
– Nie. Otwierałam rano bramę szkoły, klasy, salę gimnastyczną, pomieszczenie na rowery… Wieczorem wszystko zamykałam. Trochę sprzątałam i… i zbierałam zeschłe liście albo śmieci na dziedzińcu. Pomagałam odmalować klasę albo zawiesić tablicę… Pilnowałam, żeby nikt się nie dostał do szkoły wieczorem czy w weekend. Zadzwoniłabym do straży miejskiej, gdyby tak się stało. Nigdy do tego nie doszło. Podlewałam też rośliny… Rysowałam na ziemi kwadraty do gry w klasy… Nie było to nic wielkiego, ale było fajnie.
Émile zaczyna się uśmiechać, słysząc jej słowa. Po raz pierwszy jest tak rozmowna. Wydaje mu się, że odgaduje wyraz jej oczu, ale przez ten wielki kapelusz na jej głowie nie może tego sprawdzić.
– Mieszkałaś w szkole?
– Tak.
– Naprawdę?
– Tak. Miałam mały domek służbowy na dziedzińcu.
Wyobraża ją sobie w długiej sukience i szerokim czarnym kapeluszu na środku szkolnego dziedzińca. Wyobraża ją sobie z długimi grabiami, w trakcie sprzątania zeschłych liści, a potem z konewką, jak zajmuje się krzewem geranium. Widzi, jak idzie spokojnie, z dużym pękiem kluczy w dłoni, w kierunku ciężkiej metalowej bramy… W końcu to do niej pasuje… Dozorczyni w szkole podstawowej.
– Długo to robiłaś?
– Prawie osiem lat.
– Zrezygnowałaś?
Dziewczyna kiwa głową w taki sposób, że nie jest pewien, czy zrozumiał. To nie jest ani „tak”, ani „nie”. Postanawia nie nalegać. Nie chce jej odstraszyć swoimi pytaniami, więc tylko dodaje:
– W każdym razie to super.
Kończą posiłek w milczeniu. Słuchają odgłosów wydawanych przez sąsiadów z kempingu. Dzieciaki krzyczą, pies szczeka, w oddali dorośli włączyli telewizor lub radio. Od czasu do czasu słychać muzykę, jakby dżingiel. Noc zapada bardzo powoli. Émile sprząta ze stołu i wyjmuje dwie świeczki.
– Chcesz melona? – pyta dziewczyny.
– Nie, dziękuję.
Prawie nic nie zjadła. Kilka kawałków pomidora i papryki, ale większość zostawiła. Émile też nie jest już głodny, ale to dlatego, że zjadł trzy czwarte sałatki. Siada ponownie, zapala świeczki i wyciąga nogi.
Tego wieczoru czuje się dobrze. Wczorajszy dzień i dzisiejszy poranek nie były łatwe, ale wieczorem jest już spokojniejszy. Zastanawia się, czym właściwie będą się mogli zajmować z Joanne w długie wieczory przez te wszystkie miesiące… Dziewczyna drapie się po szyi i powoli wstaje. Można powiedzieć, że zawsze działa w zwolnionym tempie. Jej ruchy są precyzyjne, ale spokojne, jakby nic, absolutnie nic nie mogło wyprowadzić jej z równowagi.
– Idę… Idę trochę pospacerować.
Uśmiecha się do niej.
– W porządku.
Émile patrzy, jak Joanne odchodzi po trawie, a jej chód jest ciężki i lekki zarazem. Za kamperem na przestrzeni kilkuset metrów rozciąga się pole całkiem spalone słońcem. Dziewczyna zdaje się błądzić, jakby nie bardzo wiedziała, dokąd idzie. Najpierw skręca za belą siana, podąża w kierunku zagajnika, potem zatrzymuje się na kilka sekund i znów rusza przed siebie.
Émile się przeciąga i wstaje. Dziś po południu kupili czajnik. Ma ochotę zrobić sobie herbatę. Upał nigdy go nie powstrzymywał przed jej zaparzeniem. Krząta się w kamperze, wyjmuje saszetki, napełnia czajnik i opierając się o niewielki blat kuchenny, słucha, jak gwiżdże. Patrzy na leżący na stole telefon komórkowy i myśli, że na pewno zawiera już dziesiątki wiadomości głosowych stłumionych niepokojem. Ale tego wieczoru Émile ma się dobrze. Ponownie wychodzi na zewnątrz, z parującą filiżanką w dłoni, i wraca na swoje miejsce przy małym, składanym stoliku.
Tym razem jest całkiem ciemno. Świeczki lśnią migoczącym blaskiem. W niektórych okolicznych kamperach już zgaszono światło. Tego wieczoru księżyc jest tylko cienkim rogalikiem. Słabo oświetla pole i bele siana. Émile mruży oczy. Tam, na środku pola, jest Joanne. Siedzi po turecku. Nie porusza się. Dostrzega jej czarny kapelusz z szerokim rondem, który wyłania się z mroku, i jej twarz zwróconą ku niebu, jakby rozmawiała z gwiazdami. „Nie mówię dużo, lubię medytować, zwłaszcza gdy jestem na łonie natury”.
Na jego ustach pojawia się uśmiech. Ostatecznie jej wiadomość nie była aż tak dziwna… Napisała to, co najważniejsze. Nic więcej.
W nocy budzi go jakiś hałas. To Joanne wspina się po drabince linowej. Ale to nie jedyny dźwięk. Coś bębni w dach kampera. Są też błyski światła. Émile unosi się na łokciu.
– Co się dzieje?
Ale rozumie, zanim dziewczyna otwiera usta. Przepełzła po materacu i jest przemoczona. Dygocze, a woda kapie jej z włosów na ramiona.
– To letnia burza.
– Kurczę… Zaskoczyła cię?
– Tak.
Joanne wślizguje się pod koc i zaczyna się wiercić, usiłując zdjąć sukienkę tak, żeby Émile nie widział jej ciała. On ponownie opada ciężko na poduszkę. Nadal jest bardzo śpiący. Musi być środek nocy…
– Która godzina?
– Druga. Albo trzecia.
Unosi brwi ze zdziwienia.
– Cały czas byłaś na zewnątrz?
– Zasnęłam.
– Na polu?
– Tak.
– Często ci się to zdarza?
– Czasami.
Jest niewzruszona jak zawsze. W końcu ściąga mokrą czarną sukienkę pod kocem. Émile podaje jej jedną ze swoich koszulek, nie ruszając się z materaca.
– Masz, może przyda ci się do wytarcia włosów?
Ona kiwa głową. Kolejna błyskawica przecina zygzakiem niebo. Émile patrzy, jak Joanne porusza się ze spokojem: siada, przytrzymując koc przy piersi, zbiera włosy na czubku głowy, owija je koszulką niczym turbanem. Chyba nawet nie zauważa, że Émile ją obserwuje. Kładzie się z powrotem, odwraca się na bok i podciąga koc pod brodę.
– Dobranoc – szepcze.
– Dobranoc.
Przez kilka sekund Émile patrzy, jak błyskawice oświetlają dach kampera, materac, ich ubrania piętrzące się po obu stronach. Deszcz pada teraz ze zdwojoną siłą. Słyszy, jak obok niego Joanne drży z zimna, szczękając zębami. On leży, przez długie minuty nasłuchując odgłosów burzy. Sen nie nadchodzi. Obok niego Joanne też się wierci. Już nie drży, ale od czasu do czasu przewraca się z boku na bok. To mu mówi, że ona również nie może zasnąć, więc po chwili wahania odchrząkuje i pyta:
– Nie śpisz?
Joanne nieruchomieje. Mija sekunda, potem dwie.
– Nie.
– Boisz się burzy? – pyta, próbując żartować.
Jest zaskoczony jej odpowiedzią.
– Tak.
Émile zamiera na kilka sekund i zupełnie nie wie, co powiedzieć.
– Chcesz… żebym przyniósł tu świeczkę?
– Nie. Nie trzeba.
Nigdy nie spotkał nikogo takiego jak ta dziewczyna. Dźwiga zbiornik na wodę, wskakuje do kampera z pierwszym lepszym, ale boi się burzy. Nie może powstrzymać uśmiechu.
– Dobranoc, Joanne.
Wydaje mu się dziwne, gdy słyszy, jak wypowiada jej imię, w taki sposób, w ciemnościach panujących na dachu. Będzie musiał się do tego przyzwyczaić.
– Dobranoc – szepcze Joanne.
On również odwraca się na bok, tak że oboje leżą plecami do siebie. Zamyka oczy i przez parę minut pozwala się kołysać pluskom deszczu i grzmotom, po czym zapada w sen, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.