Przezabawna, niezwykle wciągająca, otwierająca oczy i poszerzająca horyzonty opowieść o dekadzie życia w Japonii – pięknym, intrygującym i pod wieloma względami osobliwym kraju – napisana przez Anglika, Chrisa Broada, obecnie znanego najbardziej z kanału YouTube ABROAD IN JAPAN.


Kiedy Chris Broad znalazł się w pewniej małej wiosce na północy Japonii, przyszło mu do głowy, że być może popełnił wielki życiowy błąd. Przecież w ogóle nie znał japońskiego, nie miał też żadnego doświadczenia dydaktycznego. Czyżby miał wkrótce stać się najszybszej wyrzuconym z pracy nauczycielem w historii?

„Anglik w Japonii” to zapis chaotycznej dekady życia spędzonego w obcym kraju, tak różnego kulturowo od Europy. To książka pełna przezabawnych, a zarazem fascynujących historii, za pomocą których Chris Broad przybliża nam i próbuje wyjaśnić jedną z najbardziej złożonych kultur świata.

Autor zabiera czytelnika w trwającą 10 lat podróż, podczas której odwiedzimy z nim każdy zakątek Japonii – od bujnych pól ryżowych po szalone, skąpane w neonowej poświacie ulice Tokio: wszystkie 47 prefektur.

W pełnej błyskotliwego humoru opowieści Chrisa nie zabraknie wyjątkowych momentów – takich, jak choćby mrożący krew w żyłach incydent z północnokoreańskim pociskiem, ciut upokarzające doświadczenie w „hotelu miłości”, oraz tydzień spędzony w towarzystwie największej gwiazdy filmowej.

Chris Broad
Anglik w Japonii. 10 lat w Kraju Wschodzącego Słońca
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo Insignis Media
Premiera: 2 lipca 2025
 
 


Rozdział 16
Doktor Who

sierpień 2013

Na ostatnich nogach, ale pełen satysfakcji, rozstałem się z George’em i wróciłem do Yamagaty z absolutnie wyjątkową pamiątką.
Najgorszym zapaleniem gardła w historii ludzkości.
Początkowe lekkie drapanie przerodziło się w ból tak potworny, że ledwie mogłem coś przełknąć. Migdałki obrzękły mi do rozmiarów piłki plażowej, a z kącików ust sączyła się ślina. Jeśli udało mi się zasnąć mimo rwącego bólu, budziłem się na kompletnie zaślinionej poduszce.
Natychmiast po dotarciu do pracy poprosiłem Nishiyamę-sensei, by skierował mnie do miejscowego lekarza. Polecił mi gabinet położony kilka przecznic od mojego mieszkania, ale żaden z kolegów nie mógł mi akurat towarzyszyć. Byłem zdany na siebie i cokolwiek onieśmielony czekającym mnie zadaniem opisania swoich objawów za pomocą bardzo ograniczonego słownictwa.
Przychodnia laryngologiczna Yoshiharu mieściła się w ponurym parterowym różowym budynku. Właściwie nie miała okien, a wymalowany na ścianie komiksowy słoń stanowił bardzo nieporadną próbę rozweselenia tej przestrzeni.
Wszedłem do środka pełen obaw, że nie zdołam się porozumieć z personelem, gdy poczułem, że znów trafiłem pod ostrzał spojrzeń. W tamtym czasie już do tego przywykłem, choć wolałem, by nie działo się to akurat wtedy, gdy ślina cieknie mi z ust na koszulę.
Podszedłem do kontuaru, by zapisać się na niezapowiedzianą wizytę, a recepcjonistka bez słowa wręczyła mi podkładkę z przyczepioną kartką, na której znajdował się schematyczny rysunek człowieka.
Co za ulga. Musiałem tylko zakreślić kółkiem obszary dotknięte chorobą, bez konieczności udzielania wyjaśnień. Zamaszyście zakreśliłem kółko wokół gardła ludzika, a potem podniesiony na duchu swoimi umiejętnościami rysunkowymi dopisałem proste japońskie zdanie: Nodo ga itai („Boli mnie gardło”). W końcu, po niemal roku nauki, umiałem zapisać trzy całe słowa.
W niedużym telewizorze zawieszonym na ścianie huczał jakiś program kulinarny. Irytujący, przesadnie entuzjastyczny młody człowiek rozpływał się nad miską ramenu.
 – Obłędny! Boże! Przepyszny! – wykrzykiwał. Po całym lobby niosły się odgłosy jego siorbania.
Na krzesłach w poczekalni siedziało kilku zrezygnowanych pacjentów. Większość wyglądała tak, jakby miała co najmniej dwieście lat. Jako jedyny w tym pomieszczeniu nie miałem maseczki. W Japonii noszenie maseczek w miejscach publicznych przez osoby chore jest świadectwem dobrych manier. Chodzi o to, by nie zarażać innych.
Ten zwyczaj upowszechnił się na długo przed pandemią. W Tokio, gdzie w ciągu doby przez Shinjuku, najruchliwszą stację na świecie, przewija się 3,6 miliona pasażerów, zimą niekiedy nawet połowa z nich ma na twarzy maseczki, co zapobiega rozprzestrzenianiu się chorób. Dziwna sprawa, ale młodsze pokolenie traktuje maseczkę niemal jako szykowny dodatek, który często przekazuje otoczeniu ten sam komunikat co słuchawki na uszach: „Trzymaj się, kurde, z dala”. Zdarzało mi się tracić cierpliwość do uczniów, którzy nigdy ich nie zdejmowali. Była wśród nich uczennica wyróżniająca się znajomością angielskiego, która za maseczką skrywała nieśmiałość. Przez cały rok widziałem jej twarz może trzykrotnie.
 – BURURDO SAN… BUUURUUURDO SAN.
Chwilę trwało, nim uzmysłowiłem sobie, że chodzi o mnie.
Młoda pielęgniarka zaprowadziła mnie do lekarza rodzinnego. Miała na sobie oślepiająco białą koszulkę polo, równie oślepiający czepek i podobnie oślepiającą maseczkę. Bijący od niej blask rozświetlał mroczną poczekalnię.
W Wielkiej Brytanii podczas wizyty u lekarza rodzinnego wchodzi się do niewielkiego gabinetu i omawia swoje problemy zdrowotne za zamkniętymi drzwiami. Lekarz siedzi zwykle za dużym biurkiem, a panującą w gabinecie atmosferę próbuje się nieco ocieplić roślinami doniczkowymi lub zdjęciami dzieci. Po omówieniu dolegliwości przychodzi czas na krótkie badanie, którego wyniki wpisywane są do komputera, za czym idzie wypisanie odpowiednich recept. Spodziewałem się, że w Japonii będzie podobnie. Bardzo się myliłem.
Pielęgniarka wprowadziła mnie do pomieszczenia przypominającego salę operacyjną, gdzie powitały mnie aż trzy pielęgniarki, wszystkie przyodziane w oślepiającą biel. I wszystkie jednocześnie się ukłoniły.
Przez to jasne oświetlenie i blask bijący od pielęgniarek człowiek miał wrażenie, że trafił do nieba. Jedynym elementem niepasującym do tego obrazu był starszy, nieco pulchny lekarz siedzący na niedużym krześle na środku sali. Gdy przyglądał się rysunkowi ludzika, na którym zakreśliłem kółko, wyglądał jak ojciec krytycznie oceniający niechlujny rysunek swojego dziecka.
Nie podnosząc wzroku, wskazał mi gestem krzesło stojące naprzeciwko.
Nie wiedziałem, co sądzić o tym, że będę badany przez czworo członków personelu medycznego. I to z powodu zapalenia gardła. Wyglądało to na przygotowanie do badania pacjenta kierowanego na operację, więc zacząłem się zastanawiać, czy zaraz nie wpadnie tu kilku pielęgniarzy, którzy przytrzymają mnie na stole.
Ze względu na brak biurka siedziałem z lekarzem twarzą w twarz, starając się nie trącać go kolanami. Ponieważ samo pomieszczenie było bardzo duże, dzieląca nas skromna odległość wydawała się wręcz komiczna.
Wiek lekarza oceniłem na jakieś sześćdziesiąt lat. Ubrany był w biały fartuch i maseczkę, a na głowie miał przyczepiony skórzanym paskiem reflektor tak wielki, że mógłby nim rozświetlić całą kopalnię.
Siedział i bez słowa przyglądał się mojemu ludzikowi. Po jakichś stu latach przerwał wreszcie niezręczną ciszę.
 – Mój angielski niedobry! – warknął, cisnął dokumenty na stół obok siebie i włączył potężną lampę, kompletnie mnie oślepiając. Czułem się jak zając w świetle reflektorów.
 – Otwieramy usta! – rozkazał i nachylił się, by uważniej się przyjrzeć.
Otworzyłem usta, jak tylko się dało, czyli ledwo, ledwo, bo obrzęk był potwornie bolesny.
Lekarz przyglądał się uważnie przez pięć sekund, po czym aż się cofnął. Nie napawało mnie to optymizmem.
 – E? E?! Eee! Sugoi! – wykrzyknął.
W Wielkiej Brytanii lekarz powiedziałby coś w stylu: „To musi naprawdę boleć”, więc na widok lekarza, który tak gwałtownie się cofnął, zaniepokoiłem się nie na żarty.
 – Nie do wiary! Strasznie wielkie gardło!
Złapał kartkę papieru i wymamrotał coś do jednej ze stojących w pogotowiu pielęgniarek. Wyszła z sali i chwilę później wróciła z pudełkiem kredek i ołówkiem.
Narysował coś ołówkiem, po czym wziął kredkę i zakolorował obrazek na czerwono.
Pracując nad tym arcydziełem, pomrukiwał coś do siebie, dodając tu i tam parę kresek lub plamę czerwieni.
Teraz już naprawdę zacząłem się martwić. Może to było coś poważniejszego niż zapalenie gardła? To musiało być coś niezwykłego, skoro wyzwoliło tak gorączkową eksplozję twórczości.
Lekarz zrzucił z kartki kilka luźnych okruchów kolorowego grafitu i zaprezentował mi swoje opus magnum.
 – TO TWOJE GARDŁO! – wykrzyknął. – TAKIE WIELKIE GARDŁO!
Oglądając rysunek, trudno się było nie zgodzić, że gardło jest naprawdę wielkie.
Uważnie przyjrzałem się przerażająco czerwonym zawijasom i zgodnie skinąłem głową, zastanawiając się, czy te nieoczekiwane warsztaty plastyczne były absolutnie niezbędne.
Odwrócił się do swojej pielęgniarskiej załogi i warknął coś, czego nie zrozumiałem. Pielęgniarki jak na komendę skinęły głowami.
Nie przedstawiając swojej diagnozy, gestem polecił mi udać się za najbliższą pielęgniarką. Zostałem przeprowadzony korytarzem do wąskiego pokoju z kozetką i parawanem.
Pielęgniarka pokazała, że mam podwinąć rękaw, co posłusznie zrobiłem. Wyszła na chwilę i wróciła z kroplówką podwieszoną na stojaku. Mój niepokój sięgnął apogeum.
Co tu się działo, do jasnej cholery? Kilka minut wcześniej patrzyłem na lekarza rysującego tak, jakby to była lekcja plastyki w podstawówce, a teraz ktoś mi podłącza kroplówkę?
Pielęgniarka sprawdziła przepływ, okryła mnie grubym wełnianym pledem, wyłączyła światła i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyłem zaprotestować. Właśnie pozwoliłem tej kobiecie podłączyć się do worka Bóg wie czego.
Samotny w ciemnym pokoju, z dala od domu, zaczynałem się coraz bardziej niepokoić, że coś jest ze mną bardzo nie tak. Może omawiali właśnie moje rokowania?
Dwadzieścia minut później odpłynąłem w sen pod ciepłym kocem, ale wybudził mnie odgłos otwieranych drzwi i powrót pielęgniarki. Odłączyła mi kroplówkę i wyszliśmy z powrotem na korytarz na kolejną audiencję u największego żyjącego japońskiego artysty.
Gdy tylko usiadłem, lekarz pokazał mi swój rysunek.
 – TWOJE GARDŁO TAKIE WIELKIE.
Znów przytaknąłem, że w istocie moje gardło jest bardzo wielkie.
Przystąpił do wyjaśniania mi wszystkiego po japońsku, okraszając swoją wypowiedź kilkoma niepokojącymi angielskimi słowami.
 – Coś tam, coś tam zapalenie! Coś tam, coś tam niebezpieczne! Coś tam, coś tam bardzo ból!
Byłem wściekły, że cała moja nauka japońskiego. Sądziłem, że robię jakie postępy, a tymczasem ni w ząb nie rozumiałem lekarza. Za to w uszach dźwięczały mi tylko słowa: „bardzo ból”.
Po chwili lekarz nagryzmolił jakąś receptę i wręczył mi ją, po czym klasnął w ręce, sygnalizując koniec wizyty.
 – WRACAJ DO ZDROWIA, BURODO SAN! – zawołał, jakbym to ze słuchem miał problemy.
W Japonii składka na powszechne ubezpieczenie zdrowotne odprowadzana jest od miesięcznego wynagrodzenia i pokrywa 70 procent kosztów wizyty lekarskiej. Chory dopłaca pozostałe 30 procent. Łącznie kosztowało mnie to około tysiąca jenów. Normalnie okazja.
Pielęgniarki zawołały: „Odaijini!”, co oznacza po japońsku „Rychłego wyzdrowienia”, a ja wyszedłem z przychodni zdezorientowany i zmieszany, lecz przy tym dziwnie ożywiony. Co oni mi dali?
Wyglądało na to, że magia kroplówki zadziałała. Pierwszy raz w tym tygodniu nie czułem się jak zdjęty z krzyża. W Japonii kroplówki są bardzo popularną metodą podawania leków. Podczas niemal każdej wizyty u lekarza dostaje się w pakiecie kroplówkę. Trochę jak darmowy odświeżacz powietrza na myjni samochodowej.
Wolałem wizyty u lekarza rodzinnego, do jakich przywykłem w Wielkiej Brytanii, ale japońska służba zdrowia działała bez wątpienia sprawnie. Poza tym w żadnej brytyjskiej przychodni nikt nigdy niczego mi nie narysował.

 
Wesprzyj nas