Co byś zrobił, gdybyś poznał datę własnej śmierci – i nie był w stanie jej zmienić? Liane Moriarty, autorka bestsellerowych „Wielkich kłamstewek”, tym razem zabiera nas na pokład opóźnionego samolotu, gdzie niepozorna staruszka jednym zdaniem burzy spokój pasażerów, przepowiadając im, kiedy i jak umrą.


Co byście zrobili, wiedząc, kiedy i jak umrzecie?

To miał być zwykły, krótki lot. Jednak gdy na pokładzie opóźnionego samolotu do Sydney niepozorna staruszka zaczęła przepowiadać pasażerom, kiedy i z jakiej przyczyny umrą, wszyscy byli w szoku.

Paula dowiaduje się, że jej synek nie dożyje ósmych urodzin. Ethan, który nie skrzywdziłby muchy, za parę miesięcy ma jednak zginąć w bójce. Piękna stewardesa Allegra podobno sama odbierze sobie życie. A Eve wyrusza w podróż poślubną ze świadomością, że zostanie zamordowana przez mężczyznę, któremu właśnie przysięgała miłość aż po grób.

Jak pasażerowie zareagują na przepowiednie? Czy będą w stanie żyć ze świadomością, że ich dni są policzone? Poddadzą się losowi, czy spróbują oszukać przeznaczenie?

No i kim jest ta dziwna kobieta, która wywróciła ich życie do góry nogami?

Liane Moriarty, autorka bestsellerowych „Wielkich kłamstewek”, jest prawdziwą znawczynią ludzkich słabości i w mistrzowski sposób prowadzi wielogłosową narrację. „Zaledwie moment” to nie tylko trzymająca w napięciu powieść psychologiczna, ale także mądra, pełna humoru i dodająca otuchy historia o tym, jak każdy z nas mierzy się z tym, co nieuniknione.

Liane Moriarty
Zaledwie moment
Przekład: Dominika Kardaś
Wydawnictwo Znak
Premiera: 23 kwietnia 2025
 
 

Rozdział 1

Później nikt nie będzie mógł sobie przypomnieć, jak ta starsza pani znalazła się na pokładzie samolotu w Hobart.
Nic w jej wyglądzie ani zachowaniu nie wzbudza podejrzeń czy choćby porozumiewawczych spojrzeń.
Nie jest pijana, nie awanturuje się, nie jest też nikim sławnym.
Nie jest kontuzjowana jak ten hipster w okularkach i z ręką na temblaku, zawiniętą w biały bandaż i przyciśniętą do serca tak, jakby wyznawał komuś miłość albo zapewniał o szczerych intencjach.
Nie jest wyczerpana jak ta młoda matka, zlana potem i usiłująca utrzymać w ramionach wiercące się cały czas niemowlę, a do tego rozwścieczoną kilkulatkę i zdecydowanie zbyt dużo bagażu podręcznego.
Nie jest wątła jak ta para zgarbionych staruszków ubranych na cebulkę w tyle warstw, że spokojnie mogliby wyruszyć na podbój Antarktydy u boku kapitana Scotta.
Nie jest naburmuszona jak ci liczni pasażerowie w średnim wieku pogrążeni w różnych sprawach, w których pogrążają się ludzie w średnim wieku, ani jak jedyny nieletni podróżujący bez opieki – sześciolatek zmuszony, by zrezygnować z przyjęcia z laserowym paintballem u swojego kolegi, bo umowa o podziale opieki rodzicielskiej wymaga, aby każdy piątek po południu spędzał w tym samolocie do Sydney.
Nie gada jak najęta, w przeciwieństwie do pary, która z takim entuzjazmem opowiada o szczegółach swoich wakacji, że człowiek się zastanawia, czy tych dwoje nie pracuje przypadkiem pod przykrywką dla rządowego biura promocji turystyki w Tasmanii.
Nie jest w potwornie zaawansowanej ciąży jak ta kobieta w potwornie zaawansowanej ciąży.
Nie jest potwornie wysoka jak ten potwornie wysoki facet.
Nie trzęsie się ze strachu przed lataniem, po filiżance espresso albo po amfetaminie (miejmy nadzieję, że nie), jak ta rozdygotana nastolatka w obszernej bluzie zakrywającej bardzo krótkie szorty, przez co wygląda, jakby wcale nie miała spodni, o której ktoś mówi, że to ta piosenkarka, która spotyka się z tym aktorem, ale ktoś inny odpowiada, że nie, to nie ona, wiem, o kogo ci chodzi, ale to nie ona.
Nie ma roziskrzonego spojrzenia jak ta dwójka nowożeńców, która leci do Sydney ubrana wciąż w swoje odświętne ślubne stroje; szalone dzieciaki, na każdym kroku wzbudzające falę życzliwości, a nawet otrzymujące spontaniczną propozycję od pary współpasażerów, by zajęły ich miejsca w pierwszej klasie, którą to propozycję państwo młodzi odrzucają grzecznie, lecz stanowczo, ku uldze tejże pary.
Starsza pani nie ma w sobie nic, co komukolwiek mogłoby zapaść w pamięć.
Lot jest opóźniony. Tylko o pół godziny. Rozlegają się jęki i westchnienia, ale większość pasażerów bez protestów przyjmuje tę niedogodność. Tak wygląda latanie samolotem w dzisiejszych czasach.
Przynajmniej go nie odwołali. „Jeszcze” – mówią pesymiści.
Z głośników przez trzaski dobiega komunikat: „Pasażerowie wymagający specjalnej asysty proszeni są o podejście do bramek”.
„A nie mówiłam?!” Optymiści zrywają się z miejsc i zarzucają torby na ramię.
Podczas wsiadania starsza pani nie zatrzymuje się, by odpukać – raz, dwa, trzy – w bok samolotu na szczęście ani żeby poflirtować ze stewardesą, ani żeby w panice zacząć stukać w ekran swojego smartfona, bo jej karta pokładowa w tajemniczy sposób zniknęła, a była tu przecież minutę temu, dlaczego zawsze tak się dzieje?
Starsza pani nie jest nikomu potrzebna, w przeciwieństwie do pasażerów, którzy pomagają swoim rodzicom i małżonkom znaleźć zaginione karty pokładowe, i w przeciwieństwie do tego podgolonego, siwowłosego mężczyzny o kwadratowych barkach i kwadratowej szczęce, który przemieszczając się w stronę swojego miejsca, bez wysiłku wrzuca torby współpasażerów do schowków bagażowych i nawet nie zwalnia przy tym kroku.
Gdy wszyscy są już na pokładzie, zapięci pasami na swoich miejscach, pilot przedstawia się i wyjaśnia, że „mamy małą usterkę mechaniczną, którą musimy naprawić” i że „pasażerowie na pewno docenią, iż bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze”. Personel pokładowy – co zaznacza z leciutkim tylko cieniem uśmiechu i z głębokim, wzbudzającym zaufanie głosem – również dopiero co dowiaduje się o tych okolicznościach. (Więc dajcie im spokój). Pilot składa pasażerom „podziękowanko” za cierpliwość i prosi, żeby rozsiedli się wygodnie w fotelach, bo za piętnaście minut powinniśmy ruszać.
Ale nie ruszają za piętnaście minut.
Samolot tkwi na płycie lotniska przez kolejne straszliwe dziewięćdziesiąt dwie minuty. To tylko nieco dłużej niż przewidywany czas lotu.
W końcu optymiści przestają mówić, że „na pewno jeszcze zdążymy”.
Wszyscy są niezadowoleni – w równym stopniu optymiści, co pesymiści.
Przez cały ten czas starsza pani nie przywołuje guzikiem obsługi, by poinformować o swoich koneksjach albo o zaplanowanej kolacji, albo o migrenie, albo o niechęci do zamkniętych przestrzeni, albo o swojej bardzo zajętej córce, matce trójki dzieci, która już wyruszyła swoim pickupem na lotnisko w Sydney, i co teraz ma niby począć?
Nie odrzuca głowy w tył i nie wyje przez dwanaście nieznośnych minut jak niemowlę, które w sumie tylko wyraża głośno to, co czują wszyscy inni.
Nie prosi, aby dziecko zostało uciszone, jak troje pasażerów w średnim wieku, którzy najwyraźniej osiągnęli wiek średni, żyjąc w przekonaniu, że dzieci przestają płakać na zawołanie.
Nie pyta grzecznie, czy mogłaby wysiąść, bardzo proszę, jak nieletni podróżujący bez opieki, który odczekał regulaminowe czterdzieści minut opóźnienia i teraz ma nadzieję, że może jeszcze zdąży na przyjęcie z laserowym paintballem.
Nie żąda, aby wypuszczono ją z samolotu i wydano jej bagaż z luku, jak kobieta ubrana w kombinezon w panterkę, która ma ważne spotkanie, która nigdy więcej nie poleci z tą linią lotniczą, ale która w końcu daje się uspokoić i faszeruje się tabletkami tak skutecznie, że po chwili zapada w głęboki sen.
Nie wyrywa się jej nagle pełne desperacji: „Och, niech ktoś coś zrobi!”, jak tej rumianej kobiecie o kędzierzawych włosach siedzącej dwa rzędy za płaczącym dzieckiem. Nie jest jasne, czy kobieta chce, żeby ktoś coś zrobił w sprawie opóźnienia, płaczącego dziecka czy ogólnego stanu planety, ale właśnie wtedy mężczyzna o kwadratowej szczęce wręcza niemowlęciu ogromny, brzęczący pęk kluczy. Najpierw pokazuje, jak guzik na jednym z kluczy włącza czerwone światełko, a dziecko jest tym tak zafascynowane, że milknie, jakby ktoś je zaczarował – ku uldze będącej na skraju płaczu matki i wszystkich obecnych.
Przez cały ten czas starsza pani nie dzwoni demonstracyjnie do nikogo, by oznajmić, że „utknęła w samolocie”, „wciąż tu jest”, „na pewno nie zdąży na przesiadkę”, „nie ma co na nią czekać”, „będą musieli umówić się kiedy indziej”, „musi odwołać”, „nic nie może z tym zrobić” i że „zgadza się, to niewiarygodne!”.
Nikt nie zapamięta, aby starsza pani powiedziała chociaż słowo w oczekiwaniu na start.
Nie tak jak elegancko ubrany mężczyzna, który mówi: „Nie, nie, kochanie, będę na styk, ale na pewno zdążę”, choć z pełnego udręki gestu, gdy przykłada telefon do czoła, można się domyślić, że nie zdąży, nie ma takiej opcji.
Nie tak jak dwie dwudziestoparolatki, które na lotnisku piły prosecco na pusty żołądek, więc teraz wszyscy pasażerowie w pobliżu dowiadują się w najdrobniejszych szczegółach o mieszanych uczuciach, jakie obie żywią względem „Poppy” – wspólnej znajomej, która wcale nie jest taka fajna, jak wszyscy myślą.
Nie tak jak dwóch trzydziestoparoletnich mężczyzn, którzy wcześniej się nie znali, ale teraz prowadzą wyraźnie ożywioną i niesamowicie nudną rozmowę o koktajlach białkowych.
Starsza pani podróżuje sama.
Nie ma ze sobą nikogo z krewnych, kto doprowadzałby ją do pasji samym swoim istnieniem, jak ta czteroosobowa rodzina siedząca parami według płci: matka z nastoletnią córką, ojciec z nastoletnim synem, wszyscy czworo kipiący z wściekłości z powodu jakichś napięć związanych z ładowarką do telefonu.
Starsza pani siedzi przy korytarzu na miejscu 4D. Ma szczęście: samolot jest prawie pełen, a jej trafił się pusty fotel między nią i mężczyzną pod oknem. Niektórzy pasażerowie z klasy ekonomicznej będą potem wspominali, że patrzyli na to puste miejsce z zazdrością, ale nie będą pamiętali, by ich uwagę zwróciła siedząca obok kobieta. Gdy w końcu zaczynają się przygotowania do startu, starszej pani nie trzeba przypominać, żeby ustawiła swoje oparcie w pionie, bardzo proszę, albo, bardzo proszę, wsunęła torbę pod siedzenie przed sobą.
Nie dołącza się do sarkastycznie spowolnionych oklasków, gdy samolot rusza w końcu w stronę pasa startowego.
Podczas lotu starsza pani nie zaczyna obcinać paznokci ani nitkować zębów.
Nie policzkuje stewarda.
Nie wykrzykuje rasistowskich wyzwisk. Nie śpiewa, nie papla ani nie bełkocze.
Nie zapala beztrosko papierosa, jakbyśmy wciąż mieli 1974 rok.
Nie odbywa stosunku seksualnego z udziałem współpasażera.
Nie zaczyna się rozbierać.
Nie zaczyna płakać.
Nie wymiotuje.
Nie próbuje otworzyć wyjścia awaryjnego w połowie lotu.
Nie traci przytomności.
Nie umiera.
(Linie lotnicze boleśnie przekonały się już, że wszystkie te opcje są możliwe).
Jedno jest pewne: starsza pani jest starszą panią. Nikt nie nazwie jej później „kobietą” ani „babą”. Rzecz jasna nikt też nie nazwie jej „dziewczyną”.
Trudno powiedzieć, w jakim jest wieku. Może tuż po sześćdziesiątce? Może jeszcze przed. Z pewnością po siedemdziesiątce, a może nawet po osiemdziesiątce? W wieku twojej matki. W wieku twojej córki. W wieku twojej cioci. Twojej szefowej. Twojej profesorki na uczelni. Nieletni podróżujący bez opieki opisze ją jako „bardzo starą panią”. Para staruszków nazwie ją „panią w średnim wieku”.
Może to siwe włosy sprawiają, że tak bardzo wpisuje się w kategorię „pani”. Włosy w miękkim srebrzystym kolorze rasowego kociaka. Do ramion. Ładnie ułożone. W dobrym stanie. Siwe w „dobrym sensie”. Do tego stopnia, że nawet sami moglibyście zdecydować się na siwiznę. Kiedyś. Jeszcze nie teraz.
Starsza pani jest niska i drobna, ale nie tak niska i drobna, by wzbudzać troskę. Nie wywołuje dobrodusznych uśmiechów ani chęci pomocy. Nie przypomina z wyglądu twojej babci. Nie przypomina w zasadzie nikogo. Nie bylibyście w stanie odgadnąć jej zawodu, osobowości ani znaku zodiaku. Nawet wam to nie przejdzie przez myśl.
Nie można powiedzieć, że jest niewidzialna ani nic takiego.
No, może półprzezroczysta.
Starsza pani nie jest uderzająco piękna ani rozpaczliwie brzydka. Włożyła ładną bluzkę z kołnierzykiem w zielono­-biały wzór i wsunęła ją za pasek dopasowanych szarych spodni. Buty ma na rozsądnie płaskich obcasach. Nie nosi nadzwyczajnej liczby kolczyków, biżuterii czy tatuaży. W uszach ma małe srebrne sztyfty, a w kołnierzyk bluzki wpiętą srebrną broszkę, której często dotyka, jakby sprawdzając, czy ozdoba wciąż tam jest.
Wszystko to sprowadza się do stwierdzenia, że starsza pani, która potem zyska sławę jako „Pani Śmierć” z opóźnionego lotu z Hobart do Sydney o trzeciej dwadzieścia po południu, wydaje się niewarta niczyjej uwagi, ani nikogo z personelu pokładowego, ani nikogo z pasażerów – przynajmniej do momentu, w którym zrobi to, co ma zrobić.
I nawet wtedy minie więcej czasu, niż można się spodziewać, zanim ktoś zacznie krzyczeć, ktoś inny zacznie filmować, rozświetlą się guziki wzywające obsługę i rozdzwonią się alarmy, aż cały samolot zacznie przypominać automat do flippera.

Rozdział 2

Minęło czterdzieści pięć minut od startu i atmosfera na pokładzie jest cicha, spokojna i tylko trochę nieprzyjemna. Oczekiwanie na spóźniony odlot – gdy czas płynął wolniej, rozciągał się i rozrzedzał tak, że każda minuta trwała całą sumę sześćdziesięciu sekund – należy już do przeszłości. Zegary znów tykają swoim zwyczajnym, niepostrzeżenie żwawym tempem.
W klasie ekonomicznej zaserwowano „lekką przekąskę” w postaci migdałów, precelków i krakersów z salsą. Pięcioro pasażerów w klasie biznesowej zjadło „lekki posiłek” (wszyscy wybrali kurczaka) i wypiło całkiem sporo wina (wszyscy wybrali pinot).
W głównej części pokładu sprzątnięto większość śmieci i zebrano większość tacek.
Dziecko i niemowlę śpią. Śpi także panna młoda, podczas gdy pan młody stuka w telefon. Nieletni podróżujący bez opieki z zapałem gra na przenośnej konsoli. Para wątłych staruszków z pochylonymi głowami rozwiązuje krzyżówki, każde swoją. Załoga ściszonymi głosami rozmawia o planach na weekend i rozkładzie na przyszły tydzień.
Ludzie korzystają z toalety. Wkładają z powrotem buty. Jedzą miętówki odświeżające oddech. Nakładają balsam do ust. Oczyma wyobraźni już widzą kolejne etapy swojej wyprawy: zabrać torbę z punktu odbioru bagażu, ustawić się w kolejce po taksówkę, zamówić ubera, napisać do osoby, która ma ich odebrać. Widzą, jak wchodzą przez frontowe drzwi do swoich domów, hoteli lub apartamentów z Airbnb i rzucają na podłogę torby z pełnym zmęczenia łupnięciem. „Co za koszmar” – mówią do partnerów, zwierząt lub ścian i natychmiast wracają do swojego codziennego życia.
Starsza pani odpina pasy i wstaje.
Jest po prostu starszą panią, która chce wyjąć coś ze schowka nad głową. Albo starszą panią, która ma zamiar pójść do toalety. Jej zachowanie nie przyciąga niczyjej uwagi, u nikogo nie powoduje niepokoju, zainteresowania czy poczucia zagrożenia.
Pochyla głowę i przykłada koniuszek palca do niewielkiej broszki wpiętej w kołnierzyk bluzki.
Staje w przejściu i nie rusza się.
Zauważa to tylko jedna osoba.
Tą osobą jest czterdziestodwuletni inżynier budownictwa cierpiący na zgagę i ból głowy.
Leopold Vodnik – na którego nigdy nie mówiono Leopold, wszyscy wołali na niego Leo, poza babką od strony matki, która już nie żyje, i przyjacielem z czasów uniwersyteckich, z którym już od dawna nie ma kontaktu – siedzi na miejscu 4C, po przeciwnej stronie korytarza względem starszej pani.
To pierwszy rząd w głównej części kabiny. Siedzą na wprost ściany, na której umieszczono napis: „Wstęp tylko dla pasażerów klasy biznes”. Przejście zostało zasłonięte dającą poczucie prywatności zasłonką, tuż za którą skrywają się wszelkie luksusy dostępne na zamówienie.
Leo wygląda jak ktoś, kto powinien siedzieć w klasie biznes. Jest mężczyzną średniej budowy o oliwkowej cerze, dużym, wyraźnie zarysowanym nosie i wysokim czole, które wieńczy upodabniająca go do szalonego profesora niespodziewana burza ciemnych loków poprzetykanych siwizną. Jedna z jego sióstr przesłała mu niedawno link do artykułu o tym, że naukowcy odkryli gen odpowiedzialny za „syndrom nieuczesanych włosów”.
Jest ubrany w lnianą błękitną koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci, szare chinosy i zamszowe buty. Jego żona twierdzi, że Leo ubiera się lepiej od niej. (Żaden wyczyn. Neve zazwyczaj nosi się z niechlujnością i dezynwolturą kogoś, kto niedawno przeżył katastrofę naturalną).
Leo spędził cały dotychczasowy lot, żując pastylki na zgagę, rozcierając sobie czoło opuszkami palców i sprawdzając raz po raz godzinę.
To koniec. Musi spojrzeć prawdzie w oczy. Szkolne przedstawienie, w którym występuje jego jedenastoletnia córka, zaczyna się za pięć minut. Nie będzie go tam, bo jest tutaj – ponad dziesięć tysięcy metrów nad ziemią.
– Oczywiście, że wrócę do domu na tyle wcześnie, żeby zdążyć na Króla lwa – zapewnił żonę, gdy po raz pierwszy wspomniał jej, że być może będzie musiał pojechać do Hobart, by zabrać swoją matkę do lekarza.
– O ile lot się nie opóźni – odparła Neve.
– Nie opóźni się – powiedział Leo.
– Lepiej odpukać – skwitowała Neve, ale wcale nie odpukała.
Leo czuje, jakby to była jej wina. Po co w ogóle wspominać o takiej możliwości? A podobno to on jest w ich związku pesymistą.
Kto mógł przewidzieć dwie godziny opóźnienia?
Najwyraźniej – Neve.
Leo znów sprawdza godzinę. W tej chwili powinien trząść się z emocji w auli w szkole swojej córki, syczeć na nastoletniego syna, żeby w końcu schował ten telefon i okazał wsparcie siostrze, wymieniać z pozostałymi rodzicami pogodne docinki na temat wiejącej arktycznym chłodem klimatyzacji, szeptem prosić żonę, by przypomniała mu, jak ma na imię tata Samiry, zapraszać tatę Samiry na to piwo, na które muszą się w końcu umówić i na które nigdy się nie umówią, no bo – życie.
Głowa pęka mu od wyrzutów sumienia. W tej chwili gasną światła. W tej chwili rozstępuje się kurtyna. Leo pochyla się w fotelu tak mocno do przodu, jakby szykował się do awaryjnego lądowania.
Nie może winić nikogo oprócz siebie. Nikt go o to nie prosił. Matka sama powiedziała: „Leo, proszę cię, nie marnuj pieniędzy na przylot na jeden dzień”. Trzy jego siostry wcale nie były wdzięczne, że wziął na siebie ten rodzinny obowiązek. Wręcz przeciwnie. Na rodzinnym czacie na WhatsAppie nazwały go męczennikiem.
Ale on miał dziwne przeczucie, że ze zdrowiem matki jest coś nie tak i że powinien być na miejscu, by się dowiedzieć, co powie specjalista.
Gdy ojciec zachorował dwa lata temu, Leo był zajęty innymi sprawami. Właśnie zaczął pracę na obecnym stanowisku i to całkowicie go pochłaniało. Wciąż go pochłania. Leo nie wie, co zrobić, by przestało tak być.
I wtedy: ostry dźwięk telefonu o piątej nad ranem i głos matki, głośny, pewny i rozbudzony: „Ty i twoje siostry musicie natychmiast pakować się do samolotu”. Ona – dorosła, on – bełkoczące, rozespane dziecko. „Co? Mamo, dlaczego?” Nie przyjął jeszcze do wiadomości faktu, że jego ojciec jest poważnie chory, a już na pewno nie przyjął, że ojciec może umrzeć, co stało się jeszcze tego samego dnia, gdy Leo wraz z siostrami stał przy karuzeli bagażowej, czekając na walizkę środkowej z nich – bo wzięła ze sobą bagaż rejestrowany.
Odtąd dręczyło go przeczucie, że gdyby wtedy był bardziej zaangażowany, gdyby nie był tak skupiony na pracy, mógłby ocalić życie ojca. Jest najstarszym dzieckiem. Jedynym synem. Musi zrobić wszystko, by w przypadku matki zachować się jak należy.
Tyle dziwnych, silnych emocji. Badanie zajęło pięć minut i kosztowało trzysta dolarów, a wszystko po to, by się dowiedzieć, że matka jest w doskonałym zdrowiu.
Leo nie jest zawiedziony doskonałym zdrowiem matki.
Oczywiście, że nie jest.
No dobrze, szczerze mówiąc, jest lekko zirytowany doskonałym zdrowiem matki. Czułby się usatysfakcjonowany, gdyby zdiagnozowano u niej jakąś poważną, ale uleczalną chorobę.
A także bezbolesną. Leo bardzo kocha swoją matkę.
– No cóż – skwitowała Neve, gdy zadzwonił, by powiedzieć o opóźnieniu.
Wtedy jeszcze myślał, że zdąży zobaczyć przedstawienie, tylko trochę się spóźni. Wyobrażał sobie, jak biegnie sprintem od samego wyjścia z samolotu i wbija się na początek kolejki na postoju taksówek – dla córki gotów był złamać swój kodeks moralny! Ale samolot wciąż stał smętnie na płycie lotniska, pilot co jakiś czas nadawał swoje krzykliwe komunikaty i składał „podziękowanko”, a Leo był na skraju obłędu.
– Nie masz na to wpływu. – Neve nie powiedziała „a nie mówiłam”. Nigdy tak nie robiła. I to dawało jej przewagę. – Birdie zrozumie.
W tle usłyszał głos Birdie: „Tylko nie mów, że tata się spóźni”.
Przez kilka tygodni pomagał córce w przygotowaniach.
– To mała, ale ważna rola, tatusiu – oznajmiła mu z powagą, gdy przyniosła do domu scenariusz, a Leo specjalnie nie spojrzał wtedy na Neve, bo Birdie jest bardzo wyczulona na pobłażliwe uśmiechy wymieniane przez rodziców. Gra rolę Zazu (teraz, w tej chwili). Zazu jest „pięknym, dostojnym okazem dzioborożca”, a to, z jaką łatwością Birdie wcieliła się w tę postać, było wręcz niesamowite. Miała te ruchy! Piękne, dostojne ruchy! Była jak cholerna Meryl Streep. Tak obiektywnie dobra. Zapomnijcie o Mufasie. Zapomnijcie o Simbie. Zazu będzie gwiazdą dzisiejszego wieczoru. Leo nie ma wątpliwości, że Birdie dostanie owacje na stojąco. A jego przy tym nie będzie.
To jedna z tych rzeczy, których ludzie żałują na łożu śmierci.
Leo głośno wypuszcza powietrze, opiera się w fotelu i klika zapięciem pasów: otwórz, zamknij, otwórz, zamknij. Kobieta siedząca obok niego unosi głowę znad magazynu, więc Leo splata dłonie razem. Zaczyna być irytujący. Zachowuje się jak jego czternastoletni syn.
Serce ściska mu się na myśl o synu. Od miesięcy obiecywał Olemu, że wybiorą się na ich ulubiony szlak w parku narodowym, w następną niedzielę, ale to zawsze jest „następna niedziela”, bo Leo często musi pracować w weekendy i w najbliższą niedzielę będzie musiał nadgonić ze wszystkim, czego nie zrobił dzisiaj, co – tak na marginesie – wcale nie oznacza, że jest „pracoholikiem”, a po prostu gościem, który ma pracę.
Jego szefowa wierzy, że należy zachowywać zdrowe proporcje między pracą a życiem prywatnym.
„Rodzina jest najważniejsza, Leo” – powiedziała mu, gdy wspomniał, że chce wziąć dzień wolnego. Ale jedno z kluczowych kryteriów, według których oceniana jest jego praca, to „współczynnik wykorzystania”. Czyli to, ile godzin w danym tygodniu spędził na produktywnych działaniach w porównaniu z całkowitym czasem, jaki przepracował. Zawsze ma z tyłu głowy współczynnik wykorzystania – jak brzęczącego komara, którego nie wolno zabić. Czasami Leo siedzi w pracy czternaście godzin, ale z tego jedynie osiem można uznać za spędzone produktywnie. To skomplikowane. Życie jest skomplikowane. Leo musi popracować nad umiejętnością zarządzania czasem. Jego szefowa, która jest żywo zainteresowana sprawą, poleca mu różne książki i podcasty na ten temat, a także daje cenne rady. Leo od trzech lat pracuje dla Lilith. To inspirująca kobieta, która zrobiła imponującą karierę w branży zdominowanej przez mężczyzn, więc Leo stara się uczyć od niej tak, jak uczył się od swojego pierwszego szefa, który zwracał mu projekty całe pokreślone na czerwono, co doprowadzało go do szału, ale ostatecznie sprawiło, że stał się lepszym inżynierem. Lilith powiedziała mu niedawno, że pierwszym krokiem do poprawy produktywności jest „generalny audyt czasu pracy”, jednak Leo nie miał na razie wolnej chwili, by go przeprowadzić.
Oli nawet nie wygląda na rozczarowanego, gdy Leo po raz kolejny mówi mu: „Może wybierzemy się na szlak w przyszły weekend”. Syn unosi tylko kciuki w cynicznym geście, jakby chodziło o regularnie łamane obietnice dostarczenia zamówionego produktu.
Kobieta na środkowym siedzeniu delikatnie chrząka i Leo orientuje się, że jego lewa noga podskakuje w górę i w dół, jakby był na krześle elektrycznym. Kładzie dłoń na udzie, by powstrzymać tik.
W głowie słyszy głos swojej żony: „Nie nakręcaj się, skarbie”.
Nie posiadał się ze szczęścia, gdy pierwszy raz nazwała go skarbem. Pamięta słodkie uczucie tamtej chwili.
Posyła sztywny uśmiech mniej więcej w stronę współpasażerki, mając nadzieję, że kobieta odczyta w tym nieme przeprosiny, a nie zachętę do rozmowy.
Ma na imię Sue, a jej mąż, siedzący pod oknem, to Max.
Leo dowiedział się tego, a także wielu innych faktów z ich życia, bo podczas długiego oczekiwania na płycie lotniska nie miał innego wyboru, jak słuchać niekończącego się ciągu rozmów telefonicznych w ich wykonaniu: „Czekaj, Sue chce powiedzieć jeszcze słówko!”, „Już podaję ci Maksa!”.
Max i Sue są wesołą, żywiołową parą w średnim wieku, która właśnie wraca z wycieczki kamperem po Tasmanii. Co to była za podróż! Sue jest niska, ma różowe policzki, promienne spojrzenie i duży biust. Przy każdym geście na jej ręce podzwania srebrna bransoletka z zawieszkami. Max to opalony, białowłosy mężczyzna z dumnie sterczącym pokaźnym brzuszkiem. Wygląda jak Święty Mikołaj wracający z wakacji. Ma w sobie tę samą pełną pewności siebie męskość co brygadziści, z którymi pracuje Leo – silni, głośni faceci, którzy wiedzą, co robią, i nie mają problemów z zarządzaniem czasem.
Z początku Sue próbowała wciągnąć Leo w pogawędkę, ale poddała się, gdy niezbyt grzecznie zaczął odpowiadać jej monosylabami. Wie, że mógł opowiedzieć jej o tym, że właśnie spóźnia się na występ Birdie, a ona i Max okazaliby mu natychmiast współczucie i zainteresowanie (jak wnioskuje ze wszystkich tych telefonów, mają wnuki: „Dziadziuś i ja nie możemy się doczekać, aż was zobaczymy!”), ale był zbyt zestresowany, by rozmawiać.
Znów sprawdza godzinę. Birdie właśnie wchodzi na scenę.
Przestań o tym myśleć.
Burczy mu w brzuchu. Umiera z głodu. Odmówił przyjęcia „lekkiej przekąski” – co było bardzo głupie – bo nie chciał dodatkowo opóźniać odlotu. Zupełnie irracjonalnie drażniło go to, że inni jak gdyby nigdy nic wcinają swoje orzeszki i precelki. Chciał, żeby wszyscy byli skupieni na tym, by dotrzeć w końcu do Sydney.
Pani siedząca po przeciwnej stronie korytarza odpina pas bezpieczeństwa.
Wstaje.
Do tej chwili była tylko rozmazaną postacią, którą dostrzegał kątem oka. Gdyby go o nią zapytano, opisałby ją jako drobną panią o siwych włosach, ale nie byłby w stanie odróżnić jej od innych drobnych pań o siwych włosach.
Starsza pani staje w korytarzu, tuż obok Leo, z twarzą zwróconą ku tyłowi samolotu.
Nie rusza się.
Co ona robi?
Leo dyskretnie wpatruje się w kieszeń przymocowaną do ściany na wprost jego fotela. Czyta pierwszą linijkę ogłoszenia znajdującego się na tyle okładki magazynu pokładowego: „Na co czekasz? Już dziś zarezerwuj swój rejs rzeczny Perły Europy!”.
„Jeśli któregoś razu weźmie nas ochota na jeden z tych rejsów rzecznych, będzie to znak, że jesteśmy już starzy” – mawia Neve. Jak dotąd Leo nie przyznał się jej, że już teraz miałby ochotę na rejs rzeczny.
Siwowłosa pani wciąż się nie rusza. Trwa to za długo. Sprawia, że Leo czuje się nieswojo. Działa mu na nerwy.
Leo spogląda w dół. Jej buty są małe, brązowe, wypolerowane i schludnie zasznurowane.
– Na trzy – odzywa się kobieta cichym, czystym głosem.

Rozdział 3

Kiedyś kochałam bardzo wysokiego, chudego chłopca o niezwykle delikatnej szyi. Dzięki niemu odważyłam się chodzić na przyjęcia i tańce, choć byłam tak nieśmiała, że przyprawiało mnie to o zawroty głowy.
„Na trzy” – mówił, a serce mi waliło i miałam mroczki przed oczami, gdy brał mnie za rękę. „Raz. Dwa. Trzy”.
I wchodziliśmy.
To wyjaśnia, dlaczego wtedy także policzyłam do trzech: myślałam o nim.

Rozdział 4

Na trzy co?
Leo przygląda się starszej pani. Jej twarz jest blada i bez wyrazu. Wydaje się zdezorientowana. Być może zmartwiona. Trudno powiedzieć. Leo ogląda się za siebie, by sprawdzić, czy może ktoś z pasażerów blokuje przejście, ale nikogo tam nie ma.
Kieruje spojrzenie z powrotem na kobietę. Jest w tym samym wieku, tego samego wzrostu i postury co jego matka, tylko że jego matka nigdy nie pokazałaby się w takich butach. (Dosłownie. Oznajmiła, że chce zostać pochowana w swoich szpilkach marki Jimmy Choo. „Oczywiście, mamo, tak zrobimy” – odparła na to najmłodsza siostra Leo, po czym spojrzała w jego stronę i powiedziała bezgłośnie: „Nie ma mowy”, wskazując na swoje własne stopy).
Matka Leo nie lubi, kiedy ludzie są wobec niej „protekcjonalni”. Czy byłoby protekcjonalne, gdyby Leo zaproponował starszej pani pomoc?
Zauważa srebrną broszkę przypiętą do jej bluzki.
Jego rodzice przez czterdzieści lat prowadzili w Hobart sklep jubilerski i chociaż ani Leo, ani jego siostry nie wyrażali zainteresowania przejęciem rodzinnego biznesu, każde z nich od razu zwraca uwagę na biżuterię. Broszka jest mała, być może zabytkowa. Przedstawia jakiś antyczny symbol. Leo musiałby się nachylić, żeby dokładnie go zobaczyć, a to byłoby nie na miejscu, ale coś w tej broszce wydaje mu się niepokojąco znajome. W jakiś dziwny sposób ma związek z nim. Kojarzy mu się z… poczuciem sprawczości. Czymś przyjemnym? Musi mieć związek z Salonem Biżuterii Vodnik, ale jaki?
A może sam ten symbol coś znaczy? Zaraz, coś związanego ze szkołą? Nie. Ze studiami? Myśl o studiach nieuchronnie prowadzi go do jednego z najboleśniejszych wspomnień – stoi na ulicy przed pubem, krzycząc, jak nie krzyczał nigdy wcześniej ani nigdy potem, nie ma to żadnego związku z symbolem, choć chwila, już prawie to ma…
– Jeden – mówi starsza pani.
Czy na trzy zamierza zacząć głośno śpiewać? Może coś ją boli? Może próbuje zebrać się w sobie, żeby zrobić krok do przodu? Babcia Neve cierpi na ogromne bóle stopy, biedna kobieta, ale ta pani jest dużo młodsza od niej.
Tata Leo zwykł powtarzać, że po jedenastym września zawsze „jest przygotowany na kłopoty” podczas podróży.
„Powalam na ziemię każdego, kto zachowuje się choć trochę podejrzanie” – mawiał ze swoim wschodnioeuropejskim akcentem zupełnie poważnie, choć był tylko mierzącym metr sześćdziesiąt, łagodnym, dystyngowanym miastowym jubilerem, uroczym człowiekiem, który nigdy w życiu nie powalił nikogo na ziemię. „Nawet się nie zastanawiam, Leo”.
Czy jego tata powaliłby teraz na ziemię tę panią?
Nawet się nie zastanawiam, Leo.
Jezu, tato. To nieszkodliwa starsza pani! Na pewno byś się zastanawiał!
– Dwa.
Jest nieszkodliwa! Oczywiście, że jest nieszkodliwa.
Nie można już przejść z bronią przez kontrolę bezpieczeństwa.
Poza tym kobiety nie porywają samolotów.
Czy to seksistowskie? Już słyszy swoją najmłodszą siostrę: „Prędzej porwałabym samolot niż ty, Leo”.
To nie ulega wątpliwości.
Leo odchrząkuje. Zaraz zapyta starszą panią, czy wszystko z nią w porządku. To właściwa, najbardziej odpowiednia rzecz, jaką powinien zrobić.
– Przepraszam – zaczyna – czy pani…
– Trzy.
Kobieta się obraca, wyciąga ramię i wskazuje wprost na pasażera siedzącego przy oknie w tym samym rzędzie co ona, żylastego mężczyznę koło pięćdziesiątki pochylonego nad laptopem i uderzającego w klawiaturę dwoma palcami.
– Przewiduję – mówi starsza pani. Zawiesza głos, wciąż wskazując na niego. Tak jakby o coś go oskarżała.
Przewiduje co?
– Przewiduję udar ze skutkiem śmiertelnym.
Zdezorientowany mężczyzna spogląda na nią ze zmarszczonym czołem i przykłada dłoń do ucha.
– Słucham? Nie dosłyszałem.
– Przewiduję udar ze skutkiem śmiertelnym – powtarza starsza pani, niepewnie, ale wyraźnie, wciąż wskazując na niego. – W wieku siedemdziesięciu dwóch lat.
Mężczyzna rozgląda się nerwowo.
– Przepraszam, jaki udar…? Nie wiem… Jak mogę pomóc?
Starsza pani milczy. Opuszcza ramię. Obraca się twarzą w stronę, gdzie siedzi Leo.
Żylasty mężczyzna łapie spojrzenie Leo. Wykrzywia twarz w udawanym przerażeniu, jakby chciał powiedzieć: „Ale dziwaczka!”. Leo odwzajemnia grymas. Mężczyzna wzrusza ramionami i wraca do stukania w laptop.
Leo czuje się uspokojony. Nie ma potrzeby powalać nikogo na ziemię. Dobrze dogaduje się ze zbzikowanymi staruszkami. Przynajmniej odciągnie to jego uwagę od całej tej klapy z opuszczeniem przedstawienia. Wie, co zrobić w tej sytuacji.
Babcia Leo w ostatnich latach swojego życia cierpiała na demencję naczyniową i rodzinie polecono, by – jeśli tylko było to możliwe i bezpieczne – grać z nią w tę jej alternatywną rzeczywistość. Jak na „sztywniaka”, jakim jest Leo (dość często tak go określano, dość często bez większych skrupułów), zadziwiająco dobrze sobie radził, gdy trzeba było wejść w fikcyjny świat babki.
Teraz może wejść w dowolną rolę, jaką narzuci mu starsza pani. „Udar ze skutkiem śmiertelnym” – czy to znaczy, że dawniej była lekarką lub pielęgniarką? Leo słyszał kiedyś o emerytowanym lekarzu z demencją, który całe dnie spędzał na diagnozowaniu swoich współtowarzyszy w domu opieki. Chodził po ośrodku z czymś, co udawało bloczek z receptami, i pracowicie wypisywał zawsze tę samą receptę na antybiotyki.
– Przewiduję – mówi starsza pani. Wskazuje na sąsiadującego z Leo Maxa, zajętego właśnie fotografowaniem widoku z okna samolotu.
Max odwraca się od okna z uśmiechem, gotowy na pogawędkę.
– Tak? Słucham, kochana.
– Przewiduję chorobę serca – oznajmia starsza pani. – Wiek osiemdziesiąt cztery lata.
Max marszczy brwi.
– Serca…? Chyba nie dosłyszałem, kochana. Strasznie buczy ten silnik!
Szturcha swoją żonę, by mu pomogła.
Sue uśmiecha się szeroko w stronę starszej pani i podnosi głos:
– Przepraszam, chyba nie dosłyszeliśmy!
– Choroba serca – powtarza kobieta, tym razem głośniej. – Wiek osiemdziesiąt cztery lata.
– Ma pani chorobę serca?
– Nie! Nie ja! Pan!
– Nie mam żadnych problemów z pikawką. – Max uderza się mocno pięścią w wydatną klatkę piersiową.
– Wiek osiemdziesiąt cztery lata – powtarza kobieta. – Jak już powiedziałam.
Max posyła żonie skonfundowane spojrzenie, więc Sue wkracza do akcji, tak jak to robią dobre żony, by ratować mężów z niezręcznych sytuacji towarzyskich.
– Przepraszam – mówi. – Czy straciła pani niedawno kogoś bliskiego?
Kobieta wydaje się zaskoczona, ale nie traci cierpliwości:
– Przyczyna zgonu. Wiek zgonu.
Wtedy Leo doznaje olśnienia. Ona nie diagnozuje, ona przepowiada.
– Przyczyna zgonu, wiek zgonu – powtarza Sue z namysłem. Kładzie rękę na zapięciu swojego pasa. – Rozumiem.
– Kurka wodna – kwituje jej mąż.
Starsza pani wskazuje na Sue.
– Przewiduję raka trzustki. Wiek sześćdziesiąt sześć lat.
Sue śmieje się nerwowo.
– Przewiduje pani raka trzustki? Jako przyczynę mojej śmierci? Mój Boże! W wieku sześćdziesięciu sześciu lat? Taką ma pani dla mnie prognozę? O nie, dziękuję bardzo!
– Nie dyskutuj z nią. – Max zniża głos i puka się w czoło. – Ona nie jest do końca…
– Coś z nią nie w porządku – przyznaje mu cicho rację Sue. Znów kieruje spojrzenie na starszą panią i zwraca się do niej tym charakterystycznym, stanowczym tonem, jaki Leo słyszał u pielęgniarek, które zajmowały się jego babcią: – Już zaraz lądujemy, złotko! – Ton, który ma dotrzeć do adresata mimo zmąconego umysłu i uszkodzonego słuchu.
Leo go nie cierpi. Zawsze z trudem znosił fakt, że do jego szacownej babki zwracano się tak, jakby była niezbyt bystrym przedszkolakiem.
– Więc jeśli potrzebuje pani do toalety, najlepiej będzie pójść teraz.
Starsza pani wzdycha. Zwraca swój badawczy wzrok w stronę Leo.
– Mówi nam pani, jak i kiedy umrzemy? – pyta Leo.
Później będzie tego żałował. Będzie sobie wyrzucał, że powinien był pójść w ślady Sue i uciąć rozmowę, ale emocje mieszają się w nim ze wspomnieniami zdezorientowanej twarzy jego ukochanej babki, którą tylko on – Leo! – potrafił skutecznie uspokoić i ułagodzić, podejmując grę w jej urojony świat. Był w tym dużo lepszy niż siostry. To był jego ostatni prezent dla niej. I to samo zrobi dla tej kobiety. Nieważne, jakie głupoty wygaduje.
– Przyczyna zgonu. Wiek zgonu – powtarza starsza pani. – To naprawdę bardzo proste.
– Rzeczywiście brzmi bardzo prosto – przytakuje Leo. – W takim razie proszę walić śmiało.
Kobieta mierzy palcem jak bronią w sam środek czoła Leo. Jej dłoń jest nieruchoma.
– Przewiduję wypadek przy pracy. – Ma oczy w ładnym kolorze: miękki błękit spranego dżinsu. Nie wyglądają jak oczy kogoś szalonego. Są smutne, rozsądne i pełne rezygnacji. – Wiek czterdzieści trzy lata.
Czterdzieści trzy! Leo nie jest tym zszokowany – traktuje całą tę sytuację mniej więcej z taką powagą, z jaką traktowałby wróżbę z chińskiego ciasteczka albo horoskop – ale czuje krótki ścisk w żołądku. Ciasteczka z wróżbą i horoskopy nie są zazwyczaj tak precyzyjne. W listopadzie skończy czterdzieści trzy lata.
– Zginę w wypadku przy pracy? Może w takim razie powinienem rzucić robotę.
Max chichocze z uznaniem, podczas gdy Sue wydaje z siebie zmartwione westchnienie matki, która widzi dziecko robiące coś tylko trochę niebezpiecznego.
– Z losem nie wygrasz – mówi starsza pani. Jej wzrok ześlizguje się z Leo, a czoło się marszczy.
– W takim razie powinienem pozałatwiać swoje sprawy! – Leo popisuje się teraz przed publicznością. Jego wesołkowata natura wychodzi na wierzch zazwyczaj dopiero po dwóch drinkach. Ten gość nie jest sztywniakiem! Nigdy się nie nakręca! Współczynnik wykorzystania nie spędza mu snu z powiek. Tego gościa nikt nie nazywa pracoholikiem.
Starsza pani nie odpowiada. Jej twarz jest jak drzwi zamknięte na cztery spusty. Skończyła z nim. Z rozmysłem robi teraz krok naprzód.
Leo wykręca się w fotelu, żeby popatrzeć. Zatrzymała się przy następnym rzędzie. Wciąż jest tak blisko, że mógłby ją dotknąć.
– Przewiduję. – Celuje palcem w młodą kobietę z wielkimi słuchawkami i chustą na głowie. – Choroba układu moczowego. Wiek dziewięćdziesiąt dwa lata.
Kobieta kciukiem odsuwa jedną ze słuchawek od ucha.
– Słucham?
– Matko kochana – mruczy z niedowierzaniem Sue i także wykręca szyję, by zobaczyć, co zrobi starsza pani.
Max kręci głową, a Leo uśmiecha się głupkowato, jak przystało na wyluzowanego, zabawnego gościa, którym nie jest, i próbuje zignorować uczucie, jakby ktoś delikatnie, ale uporczywie przykładał mu kostkę lodu w okolicach krzyża.

 
Wesprzyj nas