„Na marginesie Manhattanu” to mistrzowsko napisana opowieść o nierównościach społecznych, rodzinnych traumach, stracie i twórczej pasji. Hipnotyzująca relacja z wchodzenia w dojrzałe życie u boku legendy – Joan Didion.


„Na marginesie Manhattanu” to poruszający portret spotkania dwóch Ameryk: przedstawicielki wielkomiejskiej elity intelektualnej i młodego pisarza z niższej klasy średniej, pragnącego odnaleźć własny głos i własne miejsce w życiu.

W wieku dwudziestu kilku lat Cory Leadbeater desperacko próbuje napisać coś wielkiego. Otrzymuje szansę pracy dla znanej pisarki, której tożsamość początkowo pozostawała tajemnicą. Od burzliwego dzieciństwa szukał schronienia w literaturze, a teraz został osobistym asystentem jednej z największych ikon literackich – Joan Didion.

Przez dziewięć lat funkcjonował w świecie, do którego inaczej nie mógłby się dostać. Razem z Didion recytowali poezję o poranku, jadali z sędziami Sądu Najwyższego, uczestniczyli w wernisażach, a po kolacji palili po jednym papierosie.

Jednocześnie w życiu Leadbeatera nadal istnieje jego rodzinne Jersey City. Ojciec, który za swoje machlojki trafia wreszcie do więzienia. Bezradna matka i bracia, od których Cory coraz bardziej się oddala. Po śmierci najbliższego przyjaciela Cory powoli osuwa się w otchłań kryzysu, depresji i uzależnień. W tym wszystkim wciąż wierzy, że kiedyś napisze powieść, która potwierdzi jego literacką wartość.

„Na marginesie Manhattanu” to mistrzowsko napisana opowieść o nierównościach społecznych, rodzinnych traumach, stracie i twórczej pasji. Pełna życia i tęsknoty stanowi poruszający hołd dla Joan Didion oraz świadectwo relacji, które pomagają nam odnaleźć sens w nieustającej pogoni za życiem wartym przeżycia.

Cory Leadbeater
Na marginesie Manhattanu
Radość, śmierć i Joan Didion – wspomnienie
Przekład: Anna Dzierzgowska
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 23 kwietnia 2025
 
 

1

Pomarańczowe tulipany przy przejściach dla pieszych na Park Avenue wiosną, szum przejeżdżających taksówek, od których drży asfalt. Żółte róże pod czarnym stolikiem w mrocznym barze, podarowane mi w sekrecie przez starszą ode mnie kobietę, zaręczoną z innym. Mój ojciec dorastał na stacji benzynowej, gdzie jego ojciec bił go tak, że jako szesnastolatek uciekł z domu, a teraz, pokolenie później, on siedział w więzieniu, podczas gdy ja mieszkałem, nie płacąc czynszu, na 71 ulicy u boku Joan, która uczyła mnie jedzenia ryb, czytania „New York Review” i miłości. To, że stać mnie było na taksówki, to, że niechcący otarłem się o historię, że czułem się akceptowany i przez chwilę wolny – to była magia; magiczne było czytanie „Timesa”, z kawą i papierosem, wczesnym rankiem na ławce na 116 ulicy, gdy taksówkarze kończyli i zaczynali swoje zmiany, albo zbieranie się w gromadkę nad drinkami w tylnej sali na Rivington, kiedy czekałem, aż Billy Silvers powie mi, co dalej robić, karmiłem ptaki z Carianne, pisałem wiersze do Margaret Ann, zakochiwałem się i odkochiwałem we Franku, napisałem cztery książki, które odrzucono, i jedną, którą przyjęto, książkę, która miała się sprzedać na pewno, i wiele, wiele takich, które nigdy się nie sprzedały; i wreszcie, częścią magii tego okresu była ochronna sieć, którą Joan rozpostarła wokół mnie, poczucie bycia akceptowanym i docenianym, koło ratunkowe na oceanie obojętności, który tak samo zatapia tych, którzy na to zasługują, i tych, którzy nie, rządząc się zasadami, które jedynie on zna.
Był także, w niemal równym stopniu, strach, ściskający za gardło: przez długi czas rozwiązywałem sznurowadła i przechodziłem przez 72 ulicę, nie zważając na ruch, licząc, wbrew nadziei, że potknę się i upadnę pod koła ciężarówki dostawczej; stawałem na peronach metra i wsłuchiwałem się w pociąg, zawodzący nieopodal, hałas narastał, pisk, dudnienie i potężny przeciąg tuż przede mną, a ja wsłuchiwałem się z nadzieją, czułem, jak drżę, i modliłem się o odwagę, by w końcu skoczyć i pocałować pociąg numer 6.
Co trzy tygodnie budziłem się o trzeciej rano i wyruszałem w trzygodzinną podróż do Pensylwanii, mijając kręte doliny rzek i bujne, okolone drzewami połacie ziemi uprawnej, żeby odwiedzić ojca w więzieniu; Conor nadal był martwy, Billy Silver zraził do siebie wszystkich, których kochałem, Padraig potrzebował nowej nerki, Ben, Terry i Jerry zostali aresztowani, Aleks miał depresję, moja matka była samotna, Hannah wyjechała z Nowego Jorku i przeniosła się do Kalifornii. No i jeszcze Joan… Joan, wciąż żywa, Joan, nadal mająca się dość dobrze, ale już nie kwitnąca; codziennie siadaliśmy razem, żeby słuchać Chopina albo Andrews Sisters, albo Niny, czytaliśmy Audena, Stevensa i Merwina, siadaliśmy na naszej ławce na Piątej Alei tuż przy parku, a ona łapała mnie za rękę, uśmiechała się do mnie promiennie, ale wiedziała, tak samo jak ja, że w pewnym momencie będzie musiała odejść. Przeżyliśmy błogi okres jadania kolacji tylko we dwoje, palenia papierosów i popijania wina tylko we dwoje, teraz jednak tamte dni były już za nami. Teraz wszystko było dla niej trudniejsze i dla mnie także. Czy uwierzycie, jeśli powiem wam tu i teraz, że ją kochałem? Czy uwierzycie, jeśli powiem, że kochała mnie i trzymała mnie przy życiu?
Mieszkałem u Joan w pierwszych latach z tych wielu, podczas których dla niej pracowałem, i wyprowadziłem się dopiero, kiedy poznałem Liz, z którą teraz mam dziecko. Dziewięć lat. Przez dziewięć lat była moją szefową – w pracy, która miała potrwać sześć miesięcy. To gdzieś kiedyś podczas tych pierwszych dwóch lat upadła, chwyciła mnie za rękę i kazała obiecać, że jej nie zostawię; nie zostawię cię – obiecałem. Mojemu dorastaniu towarzyszył pas i nieprzewidywalna furia mojego ojca, wycinanie kuponów w niedziele i Rush Limbaugh w poniedziałki, i cholerne kary, jeśli nie wyniosło się śmieci we wtorki, ale świat Joan miał wyczyścić moje konto z tego wszystkiego. Jak mam teraz oszacować, czym i kim się stałem dzięki niej? Czy mogę zacząć odzyskiwać owo „ja”, które raz za razem negowałem – często spękane nie do poznania – dzięki temu, że dane mi było spędzić czas w jej świecie? Inni znali ją dłużej albo w jej bardziej twórczych okresach, ale w tym czasie, z powodów, których nadal nie potrafię zrozumieć, to ja się liczyłem, to ja byłem tym szczęściarzem. Tak, byłem samotny i pochodziłem z niższej klasy średniej, tak, miałem trudnego ojca i cichą, kochającą matkę, i braci, wobec których byłem bezwzględny, i tak, przez zbyt długi czas za towarzystwo miałem tylko Dickensa, Austen i Frosta, gdy siadywałem sam w mojej dziecięcej sypialni, nie mogąc zasnąć ze strachu, że przyśni mi się bruk poniżej; ale przez dziewięć lat, jakimś cudem siedziałem z Joan w samym centrum świata, do którego tęskniłem przez całe życie. Myślałem, że w końcu w tym miejscu zostanę uzdrowiony, jednak w jej mieszkaniu, samotny, trzy dni po jej śmierci, rozbierałem choinkę ze łzami w oczach. Łzy wzięły się stąd, że była to tak oczywista metafora, rzecz tego rodzaju, z której razem byśmy się śmiali. Może nie wyobrażacie sobie jej roześmianej, a przecież mogę zaświadczyć: śmiała się nieustannie.
Zakończyło się jak gdyby echem tego, jak się zaczęło: kolacja z Jamesem, pytania o to, co miało nadejść. Był piątek, luty 2022 roku: tego ranka Joan i ja wybraliśmy się na nasz ostatni spacer Madison Avenue. Ten spacer odbywaliśmy wcześniej tysiące razy – mijając 3 Guys, gdzie ona i jej mąż często jadali, mijając stare Whitney, gdzie kilka miesięcy wcześniej godzinami oglądaliśmy obrazy Fragonarda, przechodząc koło Via Quadronno, Marché Madison, Carlyle’a, gdzie czasem jadaliśmy lunch – ten ranek różnił się jednak zauważalnie od poprzednich: Joan nie żyła już od dwóch miesięcy, a ja niosłem do domu jej prochy.
Tamtego popołudnia, o piątej, zamknąłem jej mieszkanie i pojechałem metrem do BAM na spotkanie z Jamesem. Myślałem, że przed spektaklem wypijemy drinka, okazało się jednak, że James już nie pije. Był wysokim mężczyzną po siedemdziesiątce, z głową jak wielki, łysy głaz, obdarzonym prawdziwym zamiłowaniem do psot, teraz jednak kroczył niepewnie. Miał problemy z dosłyszeniem tego, co mówiłem, gdy jedliśmy szybkiego sznycla, i spytał mnie, co zrobię, teraz gdy Joan odeszła; powiedziałem, że nie mam najmniejszego pojęcia, nie potrafiłem jeszcze przyznać, że naprawdę umarła. Kiedy wyszliśmy z restauracji i zmierzaliśmy do teatru, bardzo ostrożnie schodził z krawężników, a ja bez zastanowienia wyciągnąłem do niego rękę. Powiedział, że on i jego partner wkrótce wracają do Anglii; nie pisze już wierszy; ważyła się sprawa sprzedaży jego domu. Dla mnie jak zawsze był tytanem, ale tego wieczoru przespał większą część występu.
Do naszej pierwszej wspólnej kolacji, dekadę wcześniej, doszło z powodu W.H. Audena. Auden od dawna był moim ulubionym pisarzem i wiedziałem, że James go znał, więc kiedy przybyłem na Columbię we wrześniu 2012 roku, podszedłem do Jamesa i dotknąłem jego ramienia. „Nie każdy jest przyjacielem”, napisał James w wierszu, który analizowałem przez całe liceum, i kiedy odwrócił się do mnie, wydawał się raczej obojętny.
– Profesorze – powiedziałem.
Spojrzał na mnie beznamiętnie. – Witam.
– Auden wiele dla mnie znaczy – powiedziałem. – Gdybyśmy mogli o nim porozmawiać…
– Ach. – James zamyślił się, unosząc brwi. – Powiedz mi, jak się nazywasz.
– Leadbeater – odparłem. – Przez „L”.
– W rzeczy samej – powiedział, a kiedy następnego ranka włączyłem komputer, znalazłem wiadomość od Jamesa:
„Cory”, brzmiał nagłówek,
Zróbmy to jutro wieczorem. Może uda mi się zwabić cię do Chez Lucienne w Harlemie – to na Lenox, na północ od 125 ulicy, obok Red Rooster. Co powiesz na 19.30? Albo 20.00, jeśli wolisz. jf
I tak oto następnego wieczoru siedziałem na Lenox przy wystawionym na chodnik stoliku, jadłem sałatkę Cobb z Jamesem Fentonem, Fentonem, który dla mojego młodego umysłu był ucieleśnieniem literackiego uznania, Fentonem, który w wieku dwudziestu dwóch lat zdobył Nagrodę Newdigate, który pierwszym czołgiem Vietcongu wjechał do Sajgonu po upadku miasta, którego IRA przetrzymywała jako zakładnika i którego mózg, z mojego punktu widzenia, był jak Biblioteka Aleksandryjska.
Nieczęsto jadałem tego rodzaju posiłki, więc usilnie starałem się schludnie skubać moją sałatkę, gdy tymczasem James zajął się swoim coq au vin. Jadł z wielką uciechą i tak samo pił; zachowywał się szelmowsko i był skory do śmiechu, i po krótkiej rozmowie o niczym spytał mnie o moich rodziców, braci, o to, skąd pochodzę.
– New Jersey – odpowiedziałem. – Z Jersey City.
– Tak, rozumiem. – Podniósł palec i zakreślił nim okrąg wokół mojej twarzy. – I jak to się stało?
Zrozumiałem, że pyta mnie, jak do tego doszło, w jaki sposób dziesięć tysięcy możliwych wersji mojego życia doprowadziło do tego mnie, który siedział teraz przed nim; znałem odpowiedź, jednak nie podzieliłem się nią.
W dzieciństwie przez pewien czas byłem kumplem mojego ojca. Kiedy brał dodatkowe nocne zmiany jako operator wieży Port Authority na Journal Square w Jersey City, siadałem obok niego w ciemności i oglądałem telewizję na małym odbiorniku, gdy on czekał na sygnały radiowe pociągów podmiejskich: stop, zmiana torów, naprzód. Bracia i matka spali w domu, a ja, w bluzie ojca, okrywającej mnie jak koc, kładłem się na podłodze i zasypiałem wśród odgłosów pociągów nadjeżdżających i odjeżdżających nie dalej niż dziesięć lub dwadzieścia stóp za drzwiami wieży. W domu podnosił mnie, bym dotknął wysokiego białego sufitu, udawał, że śpi, i pozwalał, byśmy z braćmi smarowali mu twarz mazakami, a matka patrzyła na to z uśmiechem. Składał nasze pranie, odbierał nas ze szkoły, brał nadgodziny w Święto Dziękczynienia, a potem wracał do domu, by zawiesić lampki choinkowe i wynieść śmieci.
W tym czasie i później, kiedy byłem już nastolatkiem, często obrywałem od ojca („byłem bity, nie obrywałem” – słyszę, jak poprawia mnie moje dorosłe ja, ale och!, gdybyż to było tak proste), przy czym na ogół całe to bicie inscenizowane było przed publicznością złożoną z moich przyjaciół. Zmuszał mnie, żebym przy nich opuszczał spodnie, jak sądzę po to, by upokorzenie było większe, choć był to przecież zarazem spektakl, w którym on był gwiazdą; później dostawałem pasem, przyjaciele odchodzili, z mieszanką zakłopotania i szoku, a ja szedłem do swojego pokoju, aby tkwić tam w milczącym wstydzie. Jednak tamtego wieczoru, gdy siedziałem z Fentonem, gdy patrzyłem na człowieka, którego wiersze studiowałem nocami w ciemności przez całe moje nastoletnie życie, wydawało mi się, że moja relacja z ojcem aż do tej chwili – nie tylko bicie, nie tylko podłość i miłość, nie tylko szalone poświęcenia, na które zdobywał się, żebym ja mógł mieć więcej, ale w gruncie rzeczy cała ta natura jego niewyartykułowanego smutku i ludzkich niepowodzeń – to wszystko było po prostu wcześniejszą fazą mojego życia, wcześniejszym odcinkiem lub próbą, z której mogłem wyjść czysto i bez żalu. Ta myśl wykrystalizowała się przy tym stoliku na Lenox i ponownie zastanowiłem się nad pytaniem Fentona.
– Naprawdę, nie mam pojęcia – odpowiedziałem w końcu. Przyznałem, że moje początki nie były zbyt obiecujące, stwierdziłem, że raczej nie ma w tym nic więcej, i zmieniłem temat.
– Chciałbym też spytać pana o Niżyńskiego – powiedziałem.
James zastanawiał się tylko przez chwilę.
– Oto, co zrobisz – powiedział, szanując moją prośbę o prywatność – obejrzysz L’Après-midi d’un faune – znajdziesz je w Internecie – i zaraz potem musisz natychmiast przeczytać dziennik Niżyńskiego. I wtedy porozmawiamy.
Nie zastanawiałem się wtedy nadmiernie nad tymi momentami, nad tymi drobnymi przemilczeniami, dotyczącymi mojej przeszłości, których dopuszczałem się, kiedy coraz bardziej zbliżałem się do tego wyrafinowanego świata, o którym jako dziecko mogłem tylko czytać i marzyć. Z pewnością nie dostrzegałem w moich elizjach blagierskich skłonności mojego ojca. Bardziej niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek znałem, miał pociąg do hiperboli, do swoistego samooszukiwania się, które wierniej odzwierciedlało to, jak odczuwał swoją życiową pozycję. Z tym że ja miałem skłonność, zwłaszcza w obecności kogoś, kogo podziwiałem tak bardzo jak Jamesa, do tego, by kurczyć moją przeszłość aż do punktu, w którym nigdy nie istniała, historie mojego ojca zawsze miały jakieś heroiczne, mityczne zabarwienie: „Uratowałem życie takiemu a takiemu”, lubił powtarzać, albo „Zapytaj swojej matki, to dzięki mnie Chris Christie został wybrany”. Moje miasto tkwiło między Newark i Jersey City, a ojciec utrzymywał, że sam w pojedynkę uchronił je przed ubóstwem, gangami i narkotykami. Kłamstwa narastały z czasem, nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy tak uwaga, jak i łatwowierność naszej rodziny zaczęły słabnąć. Nawet teraz, gdy ma sześćdziesiąt cztery lata, a jego błędy stały się publicznie znane, co nie ułatwia zmyśleń, nawyk czasem powraca.
Jako dziecko kłamałem nieustannie – żałosne opowieści o krewnych, którzy znali Cézanne’a, historie o całowaniu Yesenii Rodriguez po zakończeniu czwartej klasy, wyssane z palca opisy własnej mądrości, wszystko po to, by ukryć moją rzeczywistą, niedającą się wypowiedzieć prawdę – i za to moi rówieśnicy mną pogardzali. Anthony, Nick, Armando – wiedzieli, że powiem wszystko, żeby zyskać ich uwagę, tak więc moje kłamstwa często miały skutek odwrotny od zamierzonego. A ponieważ byłem nieuczciwy, ponieważ bywałem paskudny, agresywny, płaczliwy lub urażony, przez większość dzieciństwa byłem sam – kilku przyjaciół przychodziło i odchodziło, kiepsko mi szło ich utrzymywanie – i sam też bałem się własnej wyobraźni. Siedziałem na tylnym siedzeniu bordowego oldsmobile’a mojego ojca w ciasnym korku, a morze czerwonych świateł hamowania, rozciągające się przed nami na autostradzie, zamieniało się nagle w rabatę czerwonych róż; odwracałem na chwilę wzrok, a wysoka lampa na stoliku w rogu salonu równie dobrze mogła okazać się atakującym żołnierzem, szpiegiem. Z biegiem czasu nauczyłem się dostosowywać do tego mentalnego mechanizmu, którego najwyraźniej w ogóle nie kontrolowałem. W każdym razie przynajmniej potrafiłem ignorować to, że kiedy zaraz po przeczytaniu Faulknera stanąłem z młodszym bratem w zbyt jasnym świetle, jego oczy nagle zmieniły się w potłuczone talerze obiadowe.
Wchodząc w dorosłość, uwierzyłem, że moja dziecięca skłonność do kłamstw ustępuje miejsca prawdziwej wyobraźni; tymczasem, znacznie później, przy Joan, zacząłem dostrzegać, że moje upodobanie do nieuczciwości bynajmniej nie było oznaką wyobraźni walczącej o wolność, ale że raczej to ja próbowałem zostawić za sobą moje dawne życie. Kiedy tak spinałem się, by wymyślić nowego siebie, po opuszczeniu domu, kiedy poszedłem na studia, kiedy wkroczyłem w świat Jamesa i Joan, bynajmniej nie różniłem się od mojego ojca, ani trochę nie przestałem kłamać. Oddzielało mnie od niego jedynie moje wykształcenie, wykształcenie, które on opłacił, okradając w tym celu innych ludzi. Moje kłamstwa nie były bardziej zaawansowane – po prostu pokrywała je patyna sztuki i literatury.
Kiedy w 2012 roku zostałem przyjęty na Columbię, mój ojciec objęty był dochodzeniem w sprawie oszustw hipotecznych i bankowych, ja jednak przekonałem sam siebie, że nie mam z tym wszystkim nic wspólnego. Nie byłem nim i dlatego w jakiś sposób pozostałem nieskażony. „Bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny”, pisze Herbert, ale jako zdesperowany młody człowiek, padający do stóp moim upragnionym mistrzom, byłem najmniej odważny i najbardziej zwodniczy. Po kolacji tego pierwszego wieczoru James i ja siedzieliśmy, pijąc i rozmawiając przez kilka godzin. Właśnie napisał recenzję nowego zbioru Philipa Larkina i dyskutowaliśmy o tym, gdy częstowałem go papierosem. Omawialiśmy „Aubade”, „Next, Please”, poruszając temat oczekiwań niektórych ludzi, że będą mieć dobre życie.
– Myślę, że wielu młodych ludzi tak uważa – ciągnąłem. – Że należy im się coś dobrego za to, że tak długo czekali.
– No dobrze, ale czy ty też tak czujesz?
Odpowiedziałem, że nie.
– Z drugiej strony, moje pokolenie… – I tutaj urwałem.
James uśmiechnął się chytrze, dostrzegłszy moje najnowsze kłamstwo.
Kiedy pokazałem Jamesowi kilka moich wierszy, uznał je za na ogół zbyt swobodne. Miałem kilka bardziej stylowych, bardziej formalnych prac, które mu się podobały, ale ogólnie rzecz biorąc, powiedział mi coś w stylu: „Pamiętaj, wiersze składają się ze słów, a nie z pomysłów”. Rozumiałem, co miał na myśli, ale nie potrafiłem pokazać mu tego na papierze. Miał w zwyczaju zachowywać milczenie w obliczu jakości. Nie wahał się powiedzieć mi, że wiersz jest kiepski, ale kiedy coś mi wyszło (na przykład elegia dla Seamusa Heaneya), po prostu odkładał kartkę z wierszem i kiwał z aprobatą głową. Kiedy opowiedziałem o tym pewnego dnia innemu profesorowi, tamten skomentował brak pochwał ze strony Jamesa słowami: „Tak, no cóż, stara szkoła”.
W następnych miesiącach, w miarę postępu zajęć, James i ja zbliżyliśmy się do siebie. On i jego partner Darryl, również znany pisarz, kupili w Harlemie wielki dom, w zasadzie ruinę. Przez pierwszy rok naszej znajomości kuchnia w ich domu nie działała, więc James jadał kolacje na mieście pięć lub sześć razy w tygodniu. Często dołączałem do niego w Chez Lucienne, Camille’s, Le Monde lub kawiarni Neue Galerie, przy małym stoliku w Sette Mezzo – kolacje, za które zawsze płacił, a ja czułem się zobowiązany, by udowodnić, że jestem tego intelektualnie godzien.
– James, czy mogę? – pytałem, chwytając za portfel, choć obaj wiedzieliśmy, że nie mogłem.
– Nie, nie – odpowiadał, podnosząc tylko jeden palec, i to zawsze wystarczało.
Wiedziałem, że tam nie pasuję, i to bardzo, ale skryty w półcieniu pod opieką Jamesa mogłem się zaadaptować. Do moich kolegów studentów podchodziłem z rezerwą, byłem nieśmiały, zdezorientowany łatwością, z jaką wszyscy zdawali się zgadzać na przyjazne stosunki, przy Jamesie natomiast czułem się swobodnie. Nauczyłem się rozpoznawać i używać właściwego noża i widelca. Nauczyłem się słuchać uważnie, co szef kuchni poleca danego dnia, nawet jeśli rzadko wiedziałem, czym to coś właściwie było. Dołączałem do Jamesa, dokądkolwiek mnie zaprosił, i powtarzałem tak przyjaciołom, jak i rodzinie, że spotkałem kogoś, kto wydaje się zainteresowany byciem moim mentorem. Zabrał mnie do Biblioteki Morgana na oglądanie rysunków dawnych mistrzów, po czym, gdy wczesnym popołudniem wypiliśmy dwie butelki wina, objaśniał mi wzory światła padającego w części dodanej przez Renzo Piano i nie obudził mnie, gdy zasnąłem w taksówce w drodze do domu. „Tak się zamawia old fashioned w dawnym stylu”, powiedział mi podczas kolacji tamtego wieczoru, a kelner uśmiechnął się zdumiony do nas obu, gdy po prostu podniosłem rękę i powiedziałem: „Dwa poproszę”.
Zadzwoniłem do Conora, mojego najlepszego i pierwszego przyjaciela z college’u, tego, który widział, jak rozklejam się nad Crane’em, Whitmanem, Audenem, który czytał moje wczesne próby eposu, aby opowiedzieć mu o rodzącej się przyjaźni z Fentonem.
– On jest naprawdę kimś, co? – spytał Conor, z biblioteki prawniczej, gdzie właśnie się uczył. Potwierdziłem.
– No to tylko tak dalej – powiedział Conor. – I informuj mnie na bieżąco.
Odtąd snułem się za Jamesem, tak, jakby w dowolnym momencie mógł postanowić wyładować i przerzucić do mojego życia całe to dobro, które, jak czułem, mi się należało. W Kolosie z Maroussi poeta Katsimbalis opisany został w ten sposób:
Przemawiający człowiek stracił ludzkie wymiary, zamienił się w kolosa […]. Mówił bardzo długo, nie spiesząc się, niewyczerpany, niezniszczalny, był samym głosem, który nabrał ciężaru gatunkowego, objętości, kształtu i ciała, postać jego przerosła ludzką otoczkę1.
W dużej mierze tym właśnie stał się dla mnie James. Dorastając, miałem za przyjaciół Davida Copperfielda i Hucka Finna, poza tym byłem samotny aż do końca szkoły średniej, kiedy adoptowali mnie przyjaciele mojego starszego brata. Moi rodzice nie poszli do college’u, moje miasto w New Jersey ze wszystkich stron otaczały opuszczone budynki fabryczne i toksyczne cieki wodne, a tymczasem teraz James szczegółowo opisywał mi historię włoskiej cegły poznaczonej żelaznymi plamkami, użytej na fasadzie jego domu, relacjonował długą dyskusję z redaktorem na temat tego, czy Robert Lowell miał na myśli panettone czy panforte w wierszu o śmierci swojej matki, zabrał mnie na oglądanie prekolumbijskiej ceramiki i kości wielorybów, zabrał mnie do Lincoln Center na moją pierwszą operę, Nos Szostakowicza, a ja miałem na sobie źle dopasowany trzyczęściowy garnitur i podczas przedstawienia strasznie się pociłem; wiele razy bywałem na Bronksie z moim ojcem, ale tylko przy okazji meczów baseballa, gdy teraz James wprowadził mnie, wielkodusznie, w następną część mojego życia.
Cory, jestem pewien, że masz sporo roboty, ale na wszelki wypadek chciałem wspomnieć, że planuję poszukać jakiegoś pięknego obiektu – być może drzewa – w Ogrodzie Botanicznym w Bronksie. Zobaczyć coś wyjątkowego. Pospacerować. Myślałem o piątku (mniej ludzi) lub weekendzie. Gdybyś chciał dołączyć, zapraszam. J
Była wiosna 2013 roku i tamtego popołudnia pięknym obiektem okazała się żółta magnolia. Podczas spaceru minęliśmy, jakby od niechcenia, popularne kwitnące wiśnie. Dla mnie oszałamiające, wyginały się w łuk, eksplodując pęczkami kwitnących białych, bladoróżowych lub intensywnie różowych kwiatów, James jednak był niewzruszony. Pospiesznie przeszedł przez tłum turystów i miłośników sakury pozujących do zdjęć. Wskazałem coś, co mojemu niewyrobionemu oku wydało się uderzającą piękną wiśnią.
– To to! – wyszeptałem z emfazą.
– Tak – odpowiedział James i dodał, nie patrząc na tabliczkę – To jest Prunus x yedoensis.
Sprawdziłem tabliczkę (miał rację), James poszedł dalej, a ja stałem samotnie pod drzewem, czując, że mój entuzjazm okazał się nazbyt konwencjonalny.
Kiedy w końcu natrafiliśmy na żółtą magnolię, do otwarcia jej kwiatów brakowało jakichś dwóch, może trzech dni. W odróżnieniu od dzikiej eksplozji barw, którą właśnie widzieliśmy, magnolia przypominała surowy, wypolerowany szkielet prehistorycznego ptaka – kształt, z którym, nawiasem mówiąc, miałem się w przyszłości dobrze zaznajomić. James jednak uważnie przyglądał się nagiej magnolii, przez dłuższy czas, z twarzą bez wyrazu. W końcu, nie wiedząc, co właściwie powinienem zrobić, położyłem mu pocieszająco dłoń na plecach i powiedziałem, że przykro mi, ale możemy wrócić za tydzień, gdy kwiaty magnolii się otworzą. James wpatrywał się wprost przed siebie, a jego kolosalna, przypominająca głaz czaszka nawet nie drgnęła, kiedy powiedział tylko:
– Otwierają się właśnie w tym momencie.
Przyzwyczaiłem się do tego rodzaju interakcji. Przyzwyczaiłem się do słuchania, jak Darryl opowiada o „Lizzie” Hardwick. Wkrótce stało się dla mnie oczywiste, że James i ja mamy stały stolik w Le Monde albo że zaczynamy wieczór, rozmawiając o Audenie i jego krzyżówkach, kończymy dyskusją o rosyjskich tatuażach, a w międzyczasie omawiamy Tchelitchewa, Duterte’a, Margaret Cavendish, Rogera Casementa i chińską piosenkę. Przeskoki konwersacyjne, które w moim poprzednim życiu byłyby niepojęte, stały się teraz najwyraźniej czymś, czego ode mnie oczekiwano, i wydawało się naturalne, że jeden z tych skoków, prędzej czy później, pomoże mi uciec od świata, który próbowałem opuścić. Widziałem na przykładzie mojego ojca, jak bezwstydne dążenie do pieniędzy i rozgłosu prowadzi na manowce, i już wtedy wiedziałem, że nie chcę być bogaty, nie chcę być sławny. Z dumą i skrywaną pogardą odnosiłem się do płytkich, pozbawionych smaku bogaczy (choć sam na swój sposób także byłem pozbawiony smaku). Kiedy nie próbowałem dokonywać rozbioru gramatycznego francuskich zwrotów w menu, siedziałem zawstydzony wylewnymi ukłonami kelnerów: dziękowałem przy każdym nalewaniu wody, w nadziei, że wyślę personelowi zakodowany sygnał – chociaż znajduję się wśród ludzi należących do elity, nie jestem jednym z nich.
Tylko czemu wydawało mi się tak ważne, by wiedzieć, jak smakuje dobre wino? Dlaczego tak bardzo podobały mi się nazwy nowych rzeczy, o których się uczyłem – manchego, szczaw, salami finochionna, koper włoski? Chciałem udowodnić, że umiem się wysławiać, że znam się na jedzeniu, że kiedy trzeba, potrafię być wyniosły, a kiedy wypada – czarujący, że, w każdym razie, nie przyniosę Jamesowi wstydu, a może nawet moje niemądre potknięcia okażą się pociągające.
Niestety, teraz widzę jasno – próbowałem udowodnić, że mam w sobie to coś, co najbardziej utalentowani, najbardziej kulturalni mogliby uznać za wartość. I poza wszystkim innym, chciałem zyskać szansę znalezienia się w świecie umysłu i wyobraźni, świecie sztuki, idei i Wielkiej Literatury, w którym mógłbym poczuć się wyzwolony, odłączony i wolny od wpływu bardziej brutalnych aspektów mojego rodzinnego życia. Nie zastanawiałem się więc ani chwili, gdy pewnego lipcowego poranka 2013 roku otrzymałem od Jamesa e-mail, którego temat brzmiał „Poszukiwany asystent osobisty”. W tym czasie mieszkałem z rodzicami w New Jersey i dojeżdżałem do miasta na zajęcia; e-mail przeczytałem, siedząc samotnie w ich kuchni.
James napisał dość enigmatycznie, że znana pisarka potrzebuje pomocy w „różnego rodzaju sprawach” i że „będzie to wymagało taktu i może być trudne”, ale nie może zdradzić, o kogo chodzi. W tym czasie pracowałem w dziale kadr firmy zajmującej się oprogramowaniem, ale odpowiedziałem Jamesowi bez wahania, że mogę zacząć od następnego tygodnia. Przez resztę dnia na moim koncie e-mailowym panowała cisza – tak się składa, że był to ostatni raz, kiedy moja skrzynka odbiorcza była pusta, przez następne dziewięć lat nie miało się to już powtórzyć.
Tej nocy mój starszy brat i ja siedzieliśmy przed domem rodziców, paląc, pijąc i rozmawiając. Przyszedł nasz przyjaciel Lenny Starr i na zmianę puszczaliśmy piosenki z telefonów. Była cicha, chłodna letnia noc, niebo wypełniały samoloty pasażerskie, które szykowały się do lądowania w Newark albo startowały i wznosiły się, aż ich małe światełka rozpraszały się na długiej, cienkiej półce chmur w łupkowym kolorze, zamykającej się nad nami, a o pierwszej w nocy, kiedy wszyscy trzej byliśmy pijani, paplaliśmy i śmialiśmy się, przyszedł e-mail od Jamesa z informacją, że pisarką, dla której będę pracował, jest Joan. Wydawało mi się to niemożliwe – zresztą nadal tak mi się wydaje – podskoczyłem i zacząłem biegać po podwórku, niezdolny wytłumaczyć bratu, Lenny’emu ani sobie, co właśnie uległo zmianie. W życiu zdarzają się skoki, rozległe osunięcia i długie okresy zastoju zabarwione głównie marzeniami lub żalem, a ta wiadomość, co już wtedy wiedziałem, oznaczała, że w centrum mojego świata miało dojść do gwałtownej zmiany. Niezależnie do tego, o jaką kryminalną stawkę zagrał mój ojciec – rozpaczliwie biedny, okrutnie maltretowany, trzydzieści lat pracy fizycznej, kilka lat oszustw bankowych – opłaciło się. W ciągu jednego pokolenia przeszliśmy od piwnicy stacji benzynowej obok złomowiska w New Jersey na Upper East Side, Madison Avenue, Joan. Gdy mój ojciec stanął przed sądem, gdy groziła nam utrata domu, w którym dorastaliśmy, gdy moja matka w ciągu jednego dnia postarzała się o dziesiątki lat, gdy rodzina, taka, jaką znałem, ulegała zniszczeniu, wydawało się, przynajmniej w tym momencie, że mnie się udało.

 
Wesprzyj nas