Opowiadania o wojnie, historii i kobietach poszukujących „witaminy siostrzeństwa”. Wszystkie te opowiadania łączy to, że w taki lub inny sposób wpisują się w formułę będącą lustrzanym odbiciem zasady Hemingwaya: mężczyźni są tu obecni, ale w rolach drugoplanowych.


Ułożyć wybór „małej prozy” z prawie trzydziestu lat to zawsze wyzwanie. Nawet jeśli autor lubi, jak Alice Munro czy pisząca te słowa, przy każdym kolejnym wydaniu na nowo układać swoje zbiory opowiadań jak rozsypane korale, mieszając rzeczy stare i nowe z czystej radości komponowania – z ciekawości, jakie światło rzucą na siebie nawzajem postawione obok siebie – zawsze jest to jakieś podsumowanie i nie sposób przed tym uciec. Zwłaszcza podczas wojny. Wojna w ogóle zmienia perspektywę postrzegania rzeczy zwykłych, to jak zmiana oświetlenia.

Wszystkie te opowiadania łączy to, że w taki lub inny sposób wpisują się w formułę będącą lustrzanym odbiciem zasady Hemingwaya: mężczyźni są tu obecni, ale w rolach drugoplanowych – z całym dobrem i złem tego świata moje bohaterki radzą sobie samodzielnie, bez ich pośrednictwa, przyjmując historię bezpośrednio na siebie, całym ciałem, jako część codzienności. Wszak na terytorium kobiecego ciała nie da się oddzielić tego, co prywatne, od tego, co historyczne, i to jest jeden z powodów, dla którego kobiece ciało to chyba najbardziej upolityczniona rzecz na świecie. A także – dlaczego historia, odczuta i przeżyta przez kobiety, zawsze zawiera „wrażliwe treści”. W tym sensie niczym się ona nie różni od historii zniewolonych narodów.

Oksana Zabużko (ur. 1960) – jedna z czołowych ukraińskich pisarek, autorka ponad dwudziestu książek (poezja, proza, eseistyka, filozofia), laureatka wielu nagród krajowych i zagranicznych. Wykładała na uniwersytetach w USA (Pensylwania, Harward, Pittsburgh). Jej książki i artykuły zostały przetłumaczone na języki: polski, angielski, francuski, niemiecki, czeski, węgierski, chorwacki, bułgarski, rosyjski, perski. W Polsce ukazały się powieści Badania terenowe nad ukraińskim seksem (2003) i Muzeum porzuconych sekretów (2012), zbiór opowiadań Siostro, siostro (2007) i wywiad rzeka Ukraiński palimpsest. Oksana Zabużko w rozmowie z Izą Chruślińską (2013). W 2013 r. za Muzeum porzuconych sekretów otrzymała Nagrodę Literacką „Angelus”. Mieszka w Kijowie.

Oksana Zabużko
Po trzecim dzwonku
Przekład: Katarzyna Kotyńska, Joanna Majewska-Grabowska, Dawid Mońko, Renata Rusnak
Wydawnictwo Agora
Premiera: 23 kwietnia 2025
 
 

ZAMIAST WSTĘPU: DWA SŁOWA O WRAŻLIWYCH TREŚCIACH

Ułożyć wybór „małej prozy” z prawie trzydziestu lat to zawsze wyzwanie. Nawet jeśli autor lubi, jak Alice Munro czy pisząca te słowa, przy każdym kolejnym wydaniu na nowo układać swoje zbiory opowiadań jak rozsypane korale, mieszając rzeczy stare i nowe z czystej radości komponowania – z ciekawości, jakie światło rzucą na siebie nawzajem postawione obok siebie – zawsze jest to w sposób nieunikniony, nawet jeśli niekoniecznie widoczny dla czytelnika, jakieś podsumowanie i nie sposób przed tym uciec. Zwłaszcza podczas wojny.
Wojna w ogóle zmienia perspektywę postrzegania rzeczy zwykłych, to jak zmiana oświetlenia. Proszę, kobieto, oto twoje rozsypane korale, mówi wojna – każdy koralik ma inny kształt i wzór, wydmuchany niegdyś jak z płynnego szkła z palącej mieszaniny uczuć i obrazów i zastygły w słowach przedrukowywanych z języka w język – bierz je teraz na nowo w palce jeden po drugim, podnoś do oczu i oglądaj przy purpurowym świetle płonących miast i kałuż spływającej krwi: czy na takim tle twój koralik zachowa kształt i wzór, czy nie roztopi się jak kawałek plastiku – czy nie wstyd proponować czegoś takiego ludziom, którzy teraz wiedzą o życiu i śmierci znacznie więcej, niż mogą opowiedzieć poranne wiadomości?…
Dawno, dawno temu, w innym życiu – szesnaście lat temu, kiedy żadną wojną jeszcze w Europie nawet nie pachniało – w Polsce przetłumaczony został mój tom opowiadań Siostro, siostro. Jego jądro stanowiła „trylogia siostrzana” (Siostro, siostro – Dziewczynki – Bajka o kalinowej fujarce), która według pierwotnego zamysłu miała się rozrosnąć do „powieści w nowelach” czy też „antologii kobiecych przyjaźni”: planowałam przeprowadzenie mojej bohaterki, która w dzieciństwie straciła siostrę, przez całą amfiladę w taki lub inny sposób ważnych dla niej związków z innymi kobietami w poszukiwaniu tamtej, odebranej jej w dzieciństwie witaminy siostrzeństwa. Jak wielu moim poprzedniczkom, od Łesi Ukrainki i Virginii Woolf poczynając, mnie także nie dawała spokoju niewystarczająca reprezentacja tego tematu w literaturze. Jeszcze jako nastolatka, czytając Men without women Hemingwaya, próbowałam wyobrazić sobie tom Kobiety bez mężczyzn – i po raz pierwszy poczułam zaskoczenie rozmiarami genderowej asymetrii w otaczającym mnie świecie: „mężczyźni bez kobiet” – to i bez Hemingwaya wiadomo: wojsko, niebezpieczne zawody, front, przestępczość, sport rozkwaszonych nosów i śmiertelnego ryzyka, ostra konkurencja i wierna przyjaźń, słowem – osobny, arcyciekawy świat, brutalny, ale dynamiczny i pełen życia, podczas gdy „kobiety bez mężczyzn” to, domyślnie, sam smutek i niepełnowartościowość: wdowy, powojenne wsie pozbawione męskiej siły, stare panny bezskutecznie wyglądające narzeczonego, niewypełniona pustka, ontologiczny brak, dziura w ludzkim istnieniu, zupełnie jakby te kobiety same nie wiedziały, kim są i po co, dopóki nie przyjdzie mężczyzna i nie przebudzi ich pocałunkiem – innego ciągu skojarzeń kultura dominująca nam nie proponuje.
A równocześnie każda kobieta z własnego doświadczenia wie, że to nieprawda, bo stosunki z naszą własną płcią, o nieprzebranej rozmaitości, nawet jeśli całkowicie aseksualne – przyjaźnie, wrogości, miłośnie-zazdrosne „dwa w jednym” – w żadnym razie nie zajmują w naszym wewnętrznym życiu mniej miejsca niż stosunki z płcią przeciwną („zdrada przyjaciółki rani głębiej niż zdrada ukochanego i ta rana nigdy się nie goi” – powiedziała mi kiedyś, wiele lat temu, pewna indyjska poetka, i do dziś zamyślam się nad tymi słowami). Moja „siostrzana” powieść miała się stać buntem przeciwko tej nieprawdzie – przywoływaniem ducha kobiecych herezji, pogańskich dziewczęcych fratrii i ulubionych przez ukraiński folklor kobiecych posiedzisk z ich rytuałami: na poziomie emocjonalnym zdążyłam jeszcze wchłonąć okruchy niewymordowanych w stalinowskim ludobójstwie pozostałości tej oddolnej „kobiecej kultury” – przez nasze pieśni ludowe, z których dwie trzecie wedle przybliżonych szacunków Mychajła Maksymowycza (już w 1824 roku podzielił on ukraińskie pieśni na „męskie” i „kobiece”) stanowią właśnie „pieśni kobiecego głosu” – i gorąco pragnęłam pokazać, jak w istocie ciekawe, bogate i pełne dramatyzmu życie prowadzą w swoim kręgu „kobiety bez mężczyzn”, kiedy męska kultura „nie patrzy”.
Trzy nowele były gotowe, kolejne dojrzewały w brudnopisach i praca trwała – dopóki pewnej strasznej nocy nie zginęła tragicznie moja najbliższa przyjaciółka, „siostra duchowa”, i to w dodatku tak, jak ginęła przyjaciółka bohaterki w jednym z tych brudnopisów. Równocześnie z ciosem osobistej straty poczułam wtedy znany mi już (poznany kiedyś wcześniej w siłowaniu się z utworem, który „nie chciał ulec”) metafizyczny lęk – od tego niewytłumaczalnego, niepokojącego „sklejenia” rzeczywistości z tekstem (zupełnie jakbyś niechcący ulepiła Golema i nie wiedziała, jak go zatrzymać!), które, podejrzewam, zdarza się w historii literatury znacznie częściej, niż można wyczytać w literaturoznawczych opracowaniach i biografiach pisarzy, po prostu pisarze niechętnie się do takich doświadczeń przyznają… Przestraszona postanowiłam wtedy wysiłkiem woli tę moją „siostrzaną” powieść zatrzymać, usunąć z samej siebie – i tak oto powieść, która zaczynała się nowelą o aborcji, sama padła ofiarą aborcji (kolejne „sklejenie”!). Zbiór Siostro, siostro, w którym „siostrzana trylogia” została ukryta wśród innych, lżejszych opowiastek, stał się tej trylogii niejawnym pomnikiem nagrobnym.
A potem „pomnik” zaczął żyć własnym życiem. Bajka o kalinowej fujarce przeszła przez wiele scen teatralnych, także w Polsce – i zbieg okoliczności sprawił, że właśnie po premierze w Czerniowcach w maju 2010 w teatrze Olhy Kobylanskiej, która w XIX wieku chyba najodważniej pisała o siostrzeństwie „kobiet bez mężczyzn”, po raz pierwszy głośno mówiłam o wojnie: o tym, że Europa już zbyt długo żyje bez wojny i przywykła nie dostrzegać jej w innych częściach świata, a tymczasem nasz skonstruowany w Jałcie w 1945 roku samolot już spada, tylko my jeszcze tego nie widzimy, bo w kabinie wciąż roznoszone są napoje, a przejściem toczą się wózki z duty free… Tak po raz pierwszy w ukraińskiej przestrzeni publicznej wybrzmiało słowo „wojna” odniesione nie do przeszłości, ale do przyszłości: przeczucie wojny przenikało cały spektakl, reżyserka zdołała wydobyć z tekstu i przełożyć na język teatru ten zapisany między wersami, narastający, arytmiczny puls krwi (w finale Hanusiny diabeł wychodził z sali na scenę i zrzucał czarne okulary).
A po kolejnych trzynastu latach znów siedziałam w teatrze – tym razem w Zurychu, w Schauspielhaus – i słuchałam Siostro, siostro, tej pierwszej noweli, od której wszystko się zaczęło, po niemiecku w wykonaniu austriackiej aktorki. I znów odbierałam kobiece ciało (moje własne, a za jego pośrednictwem – gwałcone przez rosyjskie rakiety i czołgi ciało mojego kraju) jako terytorium nigdy niekończącej się wojny.
Było to dość niezwykłe doświadczenie. Przed rozpoczęciem reżyserka uprzedziła publiczność, że opowiadanie zawiera „wrażliwe treści”, więc nie zaleca się słuchania go osobom wyczulonym na temat aborcji – i mimowolnie przypomniało mi się, że zgodnie z taką samą logiką Facebook przez cały rok wojny masowo blokuje Ukraińców: za „wrażliwe treści”, czyli za publikowanie w sieci dowodów fotograficznych i filmowych na rosyjskie zbrodnie wojenne. Dwa pokolenia temu przed czymś takim przestrzegał wolny świat Friedrich Dürrenmatt, a teraz widzimy to na żywo: „naruszeniem standardów społeczności” staje się nie sama zbrodnia, tylko upowszechnianie informacji jej dotyczących. Więcej nawet – w ogóle wiedza o istnieniu w naszym świecie zła, z którym nie mogą się uporać instytucje społeczne. Taka wiedza narusza naszą starannie podtrzymywaną wysiłkiem wszystkich tych instytucji strefę komfortu (czytaj – uderza w naszą pewność siebie) i dlatego podświadomie odbierana jest jako coś niezgodnego z prawem, niemal sprzecznego z konstytucją, coś, czego „być nie powinno”.
„Śmierć jest sprzeczna z konstytucją” – wcale nie żartem pisze amerykańska prawniczka w dyskusji o eutanazji, a ja w duszy biję brawo naiwnej uczciwości tego sformułowania: ano tak, śmierć bardzo psuje nasz obraz świata. Skoro jednak nie umiemy się z nią uporać, to w ciągu ubiegłego stulecia nauczyliśmy się ukrywać ją jak najdalej od oczu wspólnoty, w specjalnie urządzonych, zmedykalizowanych więzieniach, gdzie zajmują się nią specjalnie wyszkoleni ludzie (i procesji pogrzebowych w miastach też już nie widzimy, memento mori zniknęło ze współczesnej kultury, w której śmierć zawsze jest czymś, co dotyczy kogoś innego…). Wojna jest tak samo „sprzeczna z konstytucją” – strasznie nieprzyjemna to rzecz, a jednak wciąż nie można się jej pozbyć, ciągle na naszej planecie ktoś z kimś walczy, dlatego odgradzamy się od niej informacyjnie jak od nocnych bójek gdzieś w fawelach, którymi też powinni się zajmować specjalnie wyszkoleni ludzie, i nawet kiedy stanie na naszym progu, do ostatniej chwili będziemy odwracać głowy i zatykać uszy – i całe ludzkie doświadczenie związane z wojną też za jednym zamachem wyrzucimy poza nawias, sio, sio z naszej kultury, czytajcie Remarque’a, tam jest wszystko, co trzeba wiedzieć, też mi zresztą wiedza, i tak wszystko jasne – brud, smród, wyprute flaki, oderwane ręce i nogi, ochlapane krwią obiektywy kamer, same wrażliwe treści, dziękujemy za przypomnienie, przyznajemy Oscara, ale wyrzucić kraju, który rozpętał i drugi rok prowadzi ludobójczą wojnę, z naszej Rady Bezpieczeństwa (sic!) nie możemy, bo byłoby to „naruszenie standardów społeczności”…
I aborcja w tym świecie – jasne, też jest „sprzeczna z konstytucją”: tu, na terytorium kobiecego ciała, najłatwiej odnosić małe, kompensacyjne zwycięstewka, i o ile wydać prawnego zakazu śmierci, wojny i tego wszystkiego, czego naszym zdaniem „być nie powinno”, jednak nie jesteśmy w stanie (przyjęcie ustawy zabraniającej śmierci nie sprawi, że ludzie przestaną umierać!), o tyle na ciężarnych kobietach wreszcie się możemy odegrać i poczuć własną wszechmoc: jak powiemy, tak będzie, wszystko pod kontrolą!… a stos rachunków od rzeczywistości za całą naszą prolongowaną hipnozę samooszustwa, ze zrodzonymi w jej atmosferze i rozrosłymi w międzyczasie do surrealistycznych rozmiarów faszyzmami włącznie, pozostanie do spłacenia jak zwykle tym, którzy pozbawieni są praw, w tym prawa do odmowy – dziś tego rodzaju rachunki spłacają Ukraińcy, jutro będzie to ktoś inny, ale kobiety – kobiety na liście płatników mają stałe miejsce, jak okiem sięgnąć, zawsze, gdy tylko istniejący ład zaczyna gnić i się sypać, spada na nasze ramiona. Nieś, kobieto, nie złam się pod ciężarem, Imperium Rzymskie znów trzeszczy w szwach, a ty w katakumbach twórz nową epokę (najpierw, jak się należy, będą z ciebie podkpiwać: „religia kobiet i niewolników”, powiedzą – a potem odbiorą ci twoje dzieło i obrócą je przeciwko tobie, ale nie narzekaj, okaż wyrozumiałość, wieczny proletariacie historii, na tobie wszak spoczywa zadanie zapewnienia jej ciągłości, więc naprzód, nie odpuszczaj, przypomnij sobie, czego babcia uczyła – „oczy się boją, a ręce robią”…).
…To właśnie tamten wieczór w zuryskim teatrze ostatecznie przekonał mnie, że „siostrzana” trylogia powinna wrócić do polskiego czytelnika – już w składzie nowego tomu opowiadań, „podświetlona” przez inne, późniejsze „koraliki”, między innymi te, które bezpośrednio wchłonęły w siebie ogniste wybuchy najnowszej historii i trzask jej walących się (na nasze ramiona!) krokwi. Dlatego jest tu Majdan – poprzedni, jeszcze pokojowy, „pomarańczowy” z 2004 roku, ale z zaszytą w nim dramaturgią, która potem powtarzała się w walkach ulicznych 2014 od Kijowa i Charkowa po Donieck i Odessę, więc to opowiadanie nawet Ukraińcy często czytają, jakby mówiło „o tym, a nie tamtym” Majdanie (z czego nietrudno zrozumieć, że tak naprawdę mówi ono „o czymś” zupełnie innym, jak się należy literaturze niezależnie od wykorzystanych w niej dekoracji…). I jest tu obecna wojna rosyjsko-ukraińska – jeszcze nie „pełnowymiarowa”, jeszcze tymczasowo zlokalizowana na terytorium Donbasu i obecna w życiu kijowskiej klasy średniej, tak jak dzisiejsza jej pełnowymiarowa faza w życiu klasy średniej w Europie, raczej pod postacią przytłumionego strachu i wyrzutów sumienia niż bezpośredniego niebezpieczeństwa – chociaż tu także sama wojna, jeśli dokładniej się przyjrzeć, też nie jest niczym innym, niż tłem, odległym purpurowym światłem, ale w nim właśnie ulatniają się z bohaterki jej hajlajfowe rysy i na wierzch wychodzą „wrażliwe treści”, których nie da się zakazać… Wszystkie te opowiadania łączy to, że w taki lub inny sposób wpisują się w formułę będącą lustrzanym odbiciem zasady Hemingwaya (potrzebowałam, wychodzi na to, czterdziestu pięciu lat, żeby znaleźć symetryczną odpowiedź!), chociaż w nieco inny sposób, niż chciałam to zrobić w „siostrzanej” powieści: mężczyźni są tu obecni, ale w rolach drugoplanowych – z całym dobrem i złem tego świata moje bohaterki radzą sobie samodzielnie, bez ich pośrednictwa, przyjmując historię bezpośrednio na siebie, całym ciałem, jako część codzienności. Wszak na terytorium kobiecego ciała nie da się oddzielić tego, co prywatne, od tego, co historyczne, i to jest jeden z powodów, dla którego kobiece ciało to chyba najbardziej upolityczniona rzecz na świecie. A także – dlaczego historia, odczuta i przeżyta przez kobiety, zawsze zawiera „wrażliwe treści”. W tym sensie niczym się ona nie różni od historii zniewolonych narodów.
Ta książka zawiera wiele „wrażliwych treści”. Jak cała moja proza. Jak cały nasz świat – i cała literatura, która starała się uczciwie o nim świadczyć od czasów Homera. I nieważne, co czeka nas wszystkich, wciąż wierzę, że europejska kultura zdoła tej wrażliwości nie utracić.
W każdym razie kiedyś, w jakimś już zupełnie ostatecznym podsumowaniu, chcę mieć prawo powiedzieć, że zrobiłam w tym celu wszystko, co ode mnie zależało.
 
Versoix, Szwajcaria, marzec 2023
przełożyła Katarzyna Kotyńska

SIOSTRO, SIOSTRO

Powinnaś była mieć siostrę cztery, nie, pięć lat młodszą. Nad całym twoim dzieciństwem krążyły bezcielesne kobiece imiona, zamieniając się miejscami i nawołując, nie wiedziałaś, z czym je połączyć, a lalkom nie miałaś odwagi ich nadawać: to nie były „lalkowe” imiona, to znaczy nie te wzięte od żywych ludzi, tylko jakieś nie wiadomo skąd – jakby w jęku samoistnie pojawiającego się imienia, które na długo brało w posiadanie twój wewnętrzny słuch (a wszystkie one rozbrzmiewały jak jęk, najczęściej powtarzało się „Iwanna”), ktoś się do ciebie dobijał, ktoś, kto pragnął zostać nazwany. W drugiej klasie musiałaś zmienić szkołę i wtedy po raz pierwszy zmianę otoczenia odebrałaś jako wyzwolenie, jako nagłe otwarcie sfery, w której można poprawić własny życiorys na taki, jaki powinien być; opowiedziałaś nowym koleżankom, że masz siostrzyczkę Iwankę, która jeszcze nie chodzi do szkoły, i tak oto niechcący zrobiłaś to, na co twoim rodzicom nie wystarczyło odwagi: powołałaś do życia płową główkę, całą w puszystych loczkach rozświetlonych słońcem. Potem pewnie by pociemniały, tak jak swego czasu twoje, ale później fantazje zostały zdemaskowane, a kiedy wysechł codzienny strumyk słów, którego skąpy nurt był jedynym miejscem, gdzie Iwanka mogła się poruszać (do koleżanki z ławki poprzez poranne ziewnięcia: „Iwanka się wczoraj rozkaprysiła, nie chciała spać, bawiłyśmy się aż do dziesiątej”), płowa główka w puszystych kędziorkach też zgasła, na zawsze zniknęła z tego wymiaru, w którym można rosnąć i się zmieniać.

 
Tak została zabita po raz drugi.

 
Bo tak naprawdę to miałaś siostrę. Rosły jej skrzela, a zamiast nóg – podwinięty, skurczony ogonek jak u raczka czy konika morskiego. Dziewczynka-kijaneczka o wysokim czole, jak wszyscy w waszej rodzinie. Jej oczy pewnie się jeszcze nie otworzyły, bo przecież nie miała nawet na co patrzeć: wokół panował mrok. I wilgoć. I ciepło. Komórki miały jeden cel: podział, niepowstrzymany i nieprzerwany; tam, w środku, musi to chyba przypominać szarpiące ciałem mimowolne dreszcze, jednak bez tej panicznej słabości, która ogarnia przy tym nas, już świadomych tego, że ciało ma być posłuszne; tam zaś, kiedy dusza dopiero nim obrasta, nieprzerwany dygot mnożących się szybko komórek jest pewnie odczuwany jako nieustająca, rozedrgana radość docierania do celu, jakby coś łagodnie, płynnie, a zarazem władczo niosło cię przez tunel ku światłu. I dlatego nie porzuca cię myśl o lęku pierwszym i ostatnim na tym świecie, lęku twojej siostry, po której, jak po topielcu ubranie na brzegu, zostały ci tylko: odległe echo imienia (czy to Iwanna, czy to inna „anna”) i zamazany obraz czteroletnio puszystych, płowych loczków prześwietlonych słońcem; o tym lęku, który przyszedł z zewnątrz, szarpnął całym tym ciemnym wielorybem, kołyską malutkiego Jonasza: groźny impuls, bezgłośny, infradźwiękowe zejście lawiny; otaczający mrok nagle przestał być przytulny i bulgoczący, pompował zagrożenie z taką śmiercionośną intensywnością, że dziewczynka-kijaneczka zamiotała się w swoim stawku i pewnie zakrzyczałaby ze strachu, ale do krzyku brakowało jej jeszcze płuc, miała tylko cienki płatek endodermy, która bezsilnie wibrowała, omal nie pękając z wysiłku, było jednak jeszcze o wiele za wcześnie! A wokół wciąż panowało przerażenie, czyste przerażenie, bezprzedmiotowe i wszechwładne, szamotała się w samym jego epicentrum, na oślep rzucając się we wszystkie strony w poszukiwaniu zacisznego ukrycia, bo przecież musiała hodować ciałko, chudziutkie rączki, cienkie, bezwładnie zwisające nóżki z wywiniętymi jak u żaby stopami, ale ponad tym strachem gwałtownie unosiło się jeszcze coś, niczym ciężkie wieko mające nakryć zrozpaczoną, gorącą grudkę, co nie miała jeszcze nawet głosu ani żadnego innego sposobu, by przesłać przez tunel jakikolwiek znak swego istnienia: że jest już tutaj, o tu, pozwólcie jej tylko obrosnąć ciałkiem!… Ty jeszcze wtedy, rzecz jasna, niczego nie rozumiałaś, kończyłaś właśnie pięć lat i chyba przewijałaś lalkę na kanapie w pokoju, kiedy nagle z kuchni, gdzie zostali po obiedzie tata i mama, dobiegł zduszony, gardłowy dźwięk, przypominający szczekanie dźwięk kobiecego głosu, którego nie rozpoznałaś, bo skąd mogłaś wtedy wiedzieć, że kobiecy głos może tak brzmieć, a już w następnej chwili ciszę rozciął krzyk mamy, tak, mamy, ale jakiż obcy, drażniący, mrożącostudzienny na całe życie utkwi ci w pamięci:
– Bandyci! Bydlaki! Przeklęte bestie!
 Szamotanina, przyciszony, uspokajający głos taty jak szum na płycie gramofonowej; kiedy wpadłaś do kuchni, w oczy, z rozpędu, na odlew (zbliżenie!) uderzyła cię mokra, czerwona twarz mamy z poprzylepianymi pasmami warkoczy, i to wszystko, co z tych wydarzeń przypadło ci w udziale: rola widza, bezradnego świadka stojącego na uboczu z zawsze zajętymi czy to lalką, czy to stosikiem książek rękami.
Co do książek – to było kolejne wyraźne wspomnienie: kiedy wcześniej – nie pamiętasz o ile wcześniej – obcy ludzie w płaszczach wypełnili wasze małe mieszkanie, które momentalnie zrobiło się ciasne, i odwróceni plecami do gospodarzy zaczęli grzebać w regałach z książkami i w biurku taty, a tata i mama w milczeniu siedzieli na kanapie, czasem tylko szepcząc coś do siebie – tobie po pewnym czasie (po godzinie?, dwóch?, trzech?) znudziło się takie siedzenie, więc zanurkowałaś w swój kącik, zebrałaś stosik książeczek – na wierzchu leżały Ukraińskie zagadki ludowe w twardej okładce z zamyślonym niebieskim chłopcem – więc poprosiłaś, żeby ci pozwolili przynajmniej wyjść i poczytać na balkonie, skoro na dwór nie można – bardzo rozsądne zachowanie jak na pięciolatkę; w ogóle spośród wszystkich uczestników tej sceny chyba właśnie ty jedna zachowywałaś się rozsądnie, bo na przykład tata – a zatrzymali go na schodach, gdy wracał z instytutu, i musiał sam zadzwonić do drzwi, więc wyszło tak, jakby to on ich przyprowadził – gdy mama otworzyła, zdołał, kompletnie ogłupiały, powiedzieć tylko: „Natalu, panowie do nas”, jakby to naprawdę przyszli goście na herbatę, i nietrudno sobie wyobrazić, że twoja mama, młodsza wtedy niż ty teraz, twoja zgrabna i ciepła mama, która zawsze tak ładnie pachniała, mogła, cofając się o krok w głąb przedpokoju, bąknąć w osłupieniu: „Bardzo mi miło” – a wtedy oni wyciągnęli legitymacje; gdy wiele lat później, w innym domu, na korytarzu, tak samo zatrzymają ciebie, jednym tchem, jakbyś te dwadzieścia lat tylko na to czekała, natychmiast zażądasz od nich legitymacji, chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, to po kiego czorta były ci potrzebne – ale może chodziło o to, że wtedy, kiedy miałaś pięć lat, nikt ci ich nie pokazywał, nikt nic do ciebie nie powiedział:
„Darciu, panowie do nas”, i w ogóle nie uważano za konieczne wyjaśnianie ci czegokolwiek, obrócenie ich choćby przodem do ciebie – a ich przód to właśnie te sztywne okładki z drobno drukowanym napisem u góry po lewej, którego i tak nie zdążasz przeczytać, bo – ledwie pokazawszy jakiś kwitek – natychmiast płynnym ruchem sztukmistrza chowają go z powrotem, o czym mogłaś się przekonać dopiero dwadzieścia lat później; na początku zaś były tylko plecy, szare plecy, których kompletnie nie obchodziło twoje istnienie, ale w których obecności nie można było ani wyjść z mieszkania, ani nawet swobodnie się po nim poruszać – do toalety też dreptało się pod ich nadzorem – i ten jeden jedyny raz z szarych chmur nieprzejrzystości obróciło się ku tobie i wyjrzało coś jakby twarz, ale i nie całkiem twarz, bo zamiast spojrzenia miało opuszczone powieki, i właśnie wtedy, kiedy ty ze stosikiem książek w rękach – na wierzchu Ukraińskie zagadki ludowe w twardej okładce z narysowanym niebieskim chłopcem, który w zamyśleniu przyłożył palec do czoła – prosiłaś mamę, żeby wypuściła cię chociaż na balkon, skoro już nie można na dwór – niby-twarz, nawet na ciebie nie spoglądając, powiedziała po rosyjsku: „No, dziewuszko, pokaż swoje książki” – głosem, który też cię nie widział, który nie zawierał żadnego znaku, że to ciebie dotyczy – no bo ty nie byłaś „dziewuszką”, ty byłaś Darcią; stałaś zdziwiona na karmelowożółtej, lepkiej jeszcze od lakieru (świeżo po remoncie!) podłodze ze stosikiem książek w rękach i patrzyłaś z dołu do góry w niby-twarz, i wtedy twoja mama, twoja zgrabna i ciepła mama, która zawsze tak ładnie pachniała i która już trzeci miesiąc kołysała w sobie twoją siostrę, otuliła cię rękawami swetra, fioletową wełnianą mgłą, jakby kryjąc cię z powrotem tam, wewnątrz, gdzie już nie było dla ciebie miejsca, i powiedziała, leciutko dmuchając ci do ucha: „No, pochwal się, pochwal się wujkowi, co czytasz”, no, po prostu się zwyczajnie pochwal, tak samo jak powiedz gościom wierszyk – instynktowny, nieomylny odruch: oswoić „wujka”, przetłumaczyć go na znany język, jak tamto wielkie psisko, które kiedyś w parku zaczęło cię gonić, a ty się przestraszyłaś i biegłaś, i lamentowałaś, potknęłaś się i z płaczem upadłaś na trawę, mama zaś, kiedy już cię uspokoiła, śmiała się i przekonywała: no, spójrz tylko (psiak stał naburmuszony z zawstydzenia), bawić się chciał, głuptasie, no, nie bój się, wcale nie jest taki straszny, o, podejdź, pogłaszcz go; co ciekawe, ten jej odruch podziałał chyba nie tylko na ciebie, ale i na kagiebistę, bo kiedy oddawał ci książki po kilku minutach przeglądania (i najprawdopodobniej obmacywania okładek i grzbietów), odważył się pociągnąć rolę tak bez namysłu narzuconą mu przez tę bladą, śmiertelnie przerażoną kobietę – wepchnął ci stosik w ręce, udał „gościa”, nieumiejętnie, jakby nigdy nie miał do czynienia z dziećmi: „Weź, dziewuszko… Ładne masz książeczki”. Książki były ułożone w innej kolejności, więc znów stanowczo wyciągnęłaś na wierzch zamyślonego niebieskiego chłopca, ale coś już było „nie tak” – jakaś słodka i radosna, wiele obiecująca tajemnica została tym książeczkom odebrana, odjęta, i nie miałaś już ochoty wyjść z nimi na balkon, trzymałaś je w objęciach, i to miało stać się twoim najczystszym, jedynym wyraźnym wspomnieniem tamtego wrześniowego dnia: stoisz – i masz zajęte ręce.
Tak więc w tej samej może chwili, gdy twoja matka pośpieszyła cię utulić, objąć samą sobą, mignęła jej, na razie gdzieś w tle, mglista, porażająca prawda: dwójki nie utuli. Na dwoje nie wystarczy miejsca. Tak oto ty, samym faktem swojej dokonanej, bezpowrotnej obecności na tym świecie, wypchnęłaś z niego swoją siostrę. Bo jak inaczej wyjaśnić, że jeszcze kilka lat później wołała tamtym odległym głosem nigdy wyraźnie niedosłyszanego imienia właśnie do ciebie i że właśnie tobie ukazywała skinienie płowej główki w podświetlonych przez słońce kędziorkach? Siedziałaś z nogami na kanapie i czytałaś bajkę: o tym, jak wycięli czumacy nad wodą fujarkę z kaliny, przyszli do chaty na skraju wsi i jak córka gospodarzy dmuchnęła w tę piszczałkę, a ta przemówiła: graj, siostrzyczko, graj, Boże cię skaraj, tyś to, siostro, mnie zabiła, ostrym nożem uderzyła… Nie zawsze trzeba uderzać ostrym nożem – żeby być winnym, czasem wystarczy się tylko urodzić.
O tym, że miałaś siostrę, dowiedziałaś się o wiele później, jako dwunasto- czy trzynastolatka – mama ci powiedziała, i rodzice się pokłócili, bo tata uważał, że nie należy mówić dziecku takich rzeczy: jak wszystkich mężczyzn dziecko naprawdę przekonywało go o swoim istnieniu dopiero w chwili, w której można wziąć je na ręce i zanurzyć w ciepłej kąpieli, więc niewykluczone, że w tobie, dorastającej kobiecie, mama nieświadomie szukała wtedy bratniej duszy – nie wiedziała jednak o jasnopopielatej, kędzierzawej główce, która znikła i więcej nie powracała, o nadpływających jękami imionach, które – zdarzało się – całymi dniami mruczałaś pod nosem – ale i ty nie o wszystkim wiedziałaś. Nie miałaś pojęcia, jak to jest: w trzecim miesiącu w kilka dni schudnąć siedem kilo, tak że wszystkie sukienki zaczynają na tobie wisieć niczym na wieszaku w szafie, i codziennie być wzywaną z pracy na przesłuchanie; wstawać zza biurka w nagłej, ogłuszającej ciszy pod spojrzeniami kolegów, gdy samochód z kierowcą w wojskowym mundurze czeka już na dole – i przez miesiąc chodzić z szeroko rozwartymi, jakby zaklinowały się powieki, suchymi, ale rozpalonymi jak od płaczu oczami. Każdy strach ma swoją miarę i wagę – strach Natali do cna wypełnił jej niknące ciało, wylegając przez oczy, i najpewniej ostateczne załamanie (stuk – i trzaśnięcie ciężkiego wieka) przyszło nawet nie wtedy, gdy szlochała w kuchni tak, jak płacze się może dwa, co najwyżej trzy razy w życiu („Bandyci! Bydlaki! Przeklęte bestie!”) – wiedząc już, że Antoś ma rację, że w takim stanie nie może urodzić normalnego dziecka – ale dopiero później, gdy obmywszy twarz lodowatą wodą, czuła, jak powoli wypełnia ją, jeszcze żywą, marmurowy chłód ociekającego wilgocią nagrobka, całym swym wyziębionym ciałem zwróciła się z błaganiem do przerażonej gorącej grudki, która szaleńczo wtulała się w nią, pragnąc zniknąć jak najgłębiej: „Wybacz”. Wybacz, moje maleństwo, moje słoneczko, moja córeczko czy synku – mama nie śmie karmić cię swoim strachem.

 
I jeszcze czegoś nie wiedziałaś – że kilka lat później, akurat w tym krótkim okresie, kiedy wasi rodzice nie spodziewali się aresztowania, twoja siostra ukazywała się mamie. Tylko buzi Natala nie zdołała dojrzeć – zasłaniała ją opalizująca, nieostra, jakby rozmyta łzami plama; w ogóle cały sen był czarno-biały; światło nocne, a może luminescencyjne; z mroku maleńka, księżycowo blada dziewczynka bezdźwięcznie wyciągała do Natali rączki topielicy, palce – jakieś dziwnie długie, niedziecięce, rozpłakane i drżące, nanizane jak na nitki na rozczapierzoną pajęczynkę podskórnych żyłek – z błagalnym dygotem usiłowały dosięgnąć żywego dotyku: mamo, bezgłośnie błagał ten gest, mamo. Tu właśnie na Natalę spadło jak grom owo przerażenie, za którym nie ma już nic – własny szaleńczy krzyk wyrwał ją ze snu, dźwięcząc potem w całym rozdygotanym ciele, kiedy dochodząc do siebie, szczękając zębami, siedziała skulona na skraju łóżka (w półmroku świeciła się tylko tarcza zegara na biurku: była trzecia) i gdy się ocknęła, zamiast ulgi czuła, jak przygniata ją ciężar krystalicznie jasnej świadomości, że to był nie jej lęk – i że z tą świadomością będzie od tej chwili musiała żyć. Ten strach przyszedł z zewnątrz – nadpłynął stamtąd, z niemej luminescencyjnej nocy, gdzie omywał wodami płodowymi jej odtrącone dziecko, jej wyrzuconą na księżycowe światło dziewczynkę – dopiero teraz zrozumiała, że to dziewczynka, bo aborcja była późna i skomplikowana, z trudem dostała na nią skierowanie – „ze wskazań psychogennych”, i na wybełkotane pytanie, czy to chłopiec, czy dziewczynka, Natala usłyszała: a kto wam razbieriot, i wtedy właśnie się zacięła i zaciskając zęby, by powstrzymać łzy, wymusiła, by jej pokazano to, co było – czy też miało się stać – jej drugim dzieckiem: bo mimo miażdżącego poniżenia nieznośna niczym rozpalone szczypce przytknięte do mózgu wydała jej się myśl, że to dziecko, ta ulotna jak tchnienie istotka, kilkudziesięciogramowy zaczątek samodzielnego już stworzenia, który zdążył poprzestawiać wszystkie zegary jej ciała, tak sprawnie urządzając i przygotowując sobie pierwsze ziemskie mieszkanie – przepadnie nierozpoznane, przez nikogo nieodgadnięte, niczym nieobjawione: żadnego znaku, żadnej cechy, nic a nic, ani koloru oczu czy kształtu głowy, ani nawet płci, niczego, nicość w nicości; tak jakby ona, Natala, nosiła pod sercem strach, a nie ludzkie dziecko. To, co zobaczyła, a co pływało w cynicznie obojętnym błysku cynkowanego naczynia – przypominało strzępy surowej wątroby w czarnych, mazistych skrzepach krwi, i to była twoja siostra w jedynej swojej ziemskiej postaci: a kto wam razbieriot, łyżeczka cięła wzdłuż i wszerz, niby mityczna rozjuszona siekiera – wszystko, co wrastało w rozpulchniony ciepły grunt, było karczowane, wyrąbywane, wyciągane, wyskrobywane do żywego: do żółtej gliny, do białej kości, do wiecznej zmarzliny, do zakrzepłej warstwy wapna na dnie dołu, do stukotu więźniarek na stykach szyn wśród śniegowej pustyni; jeden z tych wagonów dwadzieścia lat temu wiózł dygoczącego w czterdziestostopniowej gorączce Antona, i wśród więźniów znalazła się wtedy kobieta, której imię zapamiętał na całe życie i przekazał Darce, jakby wpłacał depozyt do banku wiecznego czasu – kobieta, która zebrała kilka kożuchów, a może nawet futer – wszak jechała tam arystokracja, stara galicyjska profesura, wysokie duchowieństwo, były poseł na sejm z rodziną, do którego wszyscy tak właśnie się zwracali: „panie pośle”; ciężkie futra zachowały jeszcze pyliste tchnienie przedwojennych europejskich hoteli, kobiecych perfum, złotawego kurzu kulis, aksamitnych kotar z frędzlami, kożuchy zaś pachniały ostro i ciężko, tak jak powinny pachnieć kożuchy – było tam kwaśne tchnienie starego potu i nieusuwalnego brudu pod paznokciami, stajennego dymu i kaszy z mlekiem, na poły zwierzęcy odór chłopskiej chaty i smutny, cerkiewny zapach woskowych świec – otóż ta kobieta krzykiem wymusiła to wszystko od właścicieli, stłaczając ich po dwoje pod jednym przykryciem, a wykrzyczane narzuciła na osiemnastoletniego chłopaka płonącego w gorączce, żeby zaś chory się nie rozkopywał, sama położyła się na wierzchu; przez trzy dni własnym ciałem utrzymywała tę górę zbawiennego ciepła, która wsysała w siebie śmierć chłopca, trzy dni w po brzegi zapchanym bydlęcym wagonie, na jakimś odcinku niezmierzonych przestrzeni między Lwowem a Czytą ta kobieta wydawała powtórnie na świat Antona ze zbiorowego, dławiącego i palącego, futrzanego, wełnianego, filcowego tumanu na zawsze przepadłego życia jak ze wspólnego macierzyńskiego łona; trzeciego dnia nadszedł kryzys, a po kolejnych kilku dniach dowieziono ich na miejsce i więcej Anton tej kobiety nie widział. I dla Natali – wypatroszonej, gwałtem rozpiętej na fotelu ginekologicznym – musiało stać się jasne, że przez te wszystkie dwadzieścia lat szalona siekiera wciąż pędziła za Antonem – po szynach, podkładach, ze stukiem i świstem, rozrzucając i rozmiatając na wszystkie strony pośpiesznie umoszczone przez kobiety wzdłuż toru zaspy przytulnego ciepła, w których zagnieżdżało się nowe życie – wszak powiedział Antonowi, już zrehabilitowanemu, dyplomowanemu i dopuszczonemu do katedry, pułkownik na przesłuchaniu: „Byliście w łagrze, a z nami nie chcecie współpracować – jeszcze pożałujecie”, ano, „pożałujecie”, i skamleć będziecie jak psy z przetrąconymi grzbietami, i o przebaczenie błagać będziecie swoje dzieci, żeście je na świat przywiedli! Oto, czego od nas chcieli, swołocze, bandyci, mordercy, niedoczekanie wasze, ja ją wychowam, moją Darcię, moją dziewczynkę, jedyną, która mi pozostała, nie wypuszczę jej tak, jak wypuściłam tamtą, pozwalając rozsunąć sobie kolana, okrawki surowej wątroby w czarnokrwawych pomyjach, ptaszynko moja, dzieciątko moje, czy ty mi kiedyś wybaczysz?… Tak – albo mniej więcej tak – musiała to czuć twoja mama, więc nic dziwnego, że gdy wreszcie ujrzała w tej luminescencyjnej nocy twoją siostrę i gdy poznała, nawet jeśli przez moment, jej pierwszy i ostatni wyniesiony z naszego świata strach, to natychmiast rozpoznała w tym odpowiedź na swoje nieme błaganie. To musiała być odpowiedź, bo więcej Iwanna się nie pokazywała – ani matce, ani tobie; minęło kolejnych dwadzieścia lat, z których połowa była latami powolnego konania Antona, i dopiero wtedy, gdy zatrzasnęło się za nim ciężkie wieko i ostry zimny wiatr pozostał na opustoszałym cmentarzu, by targać czarne pozłacane wstęgi na wieńcach i wciśnięte w mieszane niezliczonymi nogami błocko główki chryzantem, Natala ujrzała jeszcze jeden sen: w tym śnie Anton oddalał się od niej – widziała go od tyłu, wokół znów była noc, i z tej właśnie nocy wyszła mu na spotkanie mała dziewczynka w białej koszulce i wzięła go za rękę – absolutnie pewnym ruchem, a natychmiastowa odpowiedź mężczyzny była tak opiekuńcza, że Natala, dla której cała scena pozostała bezgłośna, jakoś od razu się uspokoiła i pomyślała, obserwując ich odejście: no i w porządku, i dobrze – trafił do domu. Co dziwne, tym razem nie rozpoznała dziewczynki, cała jej uwaga skupiona była na mężu, i rano, kiedy opowiadała sen córce, nie od razu zrozumiała, kiedy Darka, spoglądając w bok, rzuciła krótko: „To ona”. – „Kto?” – Natala jakby potknęła się w biegu: po raz pierwszy od długiego, sklejonego w nieskończoną przestrzeń czasu ten sen w jakiś sposób obiecał jej spokój, więc na nagłą, chirurgiczną interwencję córki zareagowała takim samym zimnym, wewnętrznym skurczem, jakim zawsze reagowała na nieoczekiwany dzwonek do drzwi czy doręczony telegram: znowu, tak jak przez caluteńkie życie, chciano jej coś odebrać; ale ty, jej Darcia, teraz już dorosła kobieta z luźno opuszczonymi wzdłuż silnego i pięknego, młodego ciała rękami – ani filiżanka kawy, ani papieros nie zajmowały tych rąk – powiedziałaś z na wpół świadomym okrucieństwem czy raczej z przekorną ochotą, by złapać matkę za ramiona i potrząsnąć nią jak człowiekiem, który nie może się obudzić: „To było to dziecko, które się nie urodziło – w końcu się spotkali”. I Natala zrozumiała, że to prawda, że tak właśnie było – i w równoczesnym wybuchu wdzięczności do tego żywego dziecka, jej wreszcie odnalezionej wspólniczki, która umiała tak trafnie nazywać rzeczy po imieniu, błysnęło jej w myśli i zgasło, że siekiera nareszcie przeleciała mimo, odcinając połowę drzewa, która gdzieś tam, z tamtej strony życia, ostatecznie zrosła się w jedno w milczącym uścisku rąk mężczyzny i dziewczynki – co znaczy, że tutejszej połowie – jej i Darusi – nic już nie grozi: takie właśnie znaczenie miał doświadczony przez nią we śnie, nie wiadomo odkąd nieznany jej spokój.
 
I Natala zapłakała.
 
Ty wtedy objęłaś ją za ramiona, bo miałaś wolne ręce – rozwiązane przez śmierć ojca. Dwa życia złożyły się na to, by w pełni odkupić twoje własne. Aż dwa.
 
Ale ty – tobie się udało, Darciu.
 
1992
przełożyła Katarzyna Kotyńska

 
Wesprzyj nas