Książka „Żywe istoty” opowiada o bezpowrotnej utracie gatunków, skupiając się na losach osobliwego stworzenia: krowy morskiej Stellera zwanej również syreną morską. Przejrzystość i dobitność tej opowieści jest piorunująca – widzimy w niej człowieka, będącego najgroźniejszym drapieżnikiem na Ziemi, który może sprowadzić zagładę na wszystkie inne gatunki. I już wielokrotnie tego dokonał.
Od szczegółu do ogółu – to idea, która przyświeca książce „Żywe istoty”. Jej autorka Iida Turpeinen wybrała tylko jeden gatunek zwierzęcia, spośród tych, których na naszej planecie już nie ma, i za pomocą czterech odrębnych opowieści, migawek dziejowych, portretów pewnego fragmentu w czasie, pokazała czytelnikom jak funkcjonuje mechanizm utraty gatunków.
Pierwsza historia należy do Georga Wilhelma Stellera, niemieckiego przyrodnika, badacza, który w 1741 roku był członkiem wyprawy morskiej dowodzonej przez Vitusa Beringa. W wyniku przymusowego pobytu na nowoodkrytej wyspie, nazwanej później Wyspą Beringa, stanowiącego konsekwencję rozbicia się statku Św. Piotr na mieliźnie, Steller miał okazję prowadzić badania przyrodnicze w niezbadanym wcześniej otoczeniu. W ich wyniku odkrył gatunek zwierzęcia, którego nie widział przed nim ani po nim żaden naukowiec. Była to krowa morska Stellera, zwana w naszych czasach syreną morską. Najpierw Steller osobiście opisał doświadczenia tej podróży w „Wielkiej Ekspedycji Północnej”, a współcześnie na tej podstawie Iida Turpeinen stworzyła porywający fresk podróżniczy obrazujący w jaki sposób wyglądało życie obozowe, walka o przetrwanie i, co dla tej powieści najistotniejsze – stosunek uczestników wyprawy do napotykanych żywych istot. Ten aspekt jest szczególnie ważny.
W drugiej opowieści spotykamy Johana Hampusa Furuhjelma, gubernatora Alaski z czasów zanim Rosjanie sprzedali ją Amerykanom. Od wyprawy z udziałem Georga Wilhelma Stellera minęło ponad stulecie, a świat opanował szał mody na futra zwierząt zabijanych na Dalekiej Północy. Furuhjelm, jako nowy gubernator ma przed sobą między innymi zadanie dopilnowania aby zyski z handlu futrami i skórami nie osłabły, gdyż tak właśnie się dzieje. Zwierząt zaczyna brakować, ale jak to możliwe? Tymczasem w Europie trwa również inny szał: z ziemi na całym globie wydobywane są szkielety najprzeróżniejszych stworzeń, a później eksponowane przed głodną wiedzy publicznością w Londynie. Naukowcy już wiedzą – większości z nich nie ma już wśród żywych. Pan Bóg niektóre uznał za niewarte ocalenia podczas Wielkiego Potopu więc nie przetrwały – to popularna wersja wyjaśnienia w tej kwestii.
Badacze zdają sobie jednak sprawę z tego, że odnalezione szczątki pochodzą z tak różnych okresów, że za wyginięcie ich właścicieli nie mogła odpowiadać li tylko jedna biblijna katastrofa. Katastrof musiało być wiele, musiały następować po sobie. Profesor Georges Cuvier formułuje teorię wymierania. Ale w czasach krowy morskiej Stellera nie nastąpiła żadna katastrofa, a mimo to, żywego okazu zwierzęcia nikt nie widział już od bardzo dawna. Gubernator Alaski, na życzenie helsińskiego badacza usiłuje zdobyć chociażby jeden kompletny szkielet tego zwierzęcia, co wydaje mu się zadaniem niemożliwym. Podobnie jak coraz trudniejsze jest wytropienie jakichkolwiek zwierząt do wybicia na futra. Tych też nie spotkała żadna katastrofa, poza tą, że w rejonie ich urzędowania pojawił się człowiek.
Trzecia historia przybliża nam postać naukowca, który wcześniej poprosił gubernatora Alaski o szkielet krowy morskiej Stellera. To Alexander von Nordmann, którego spotkały dwa prywatne nieszczęścia: stracił ukochaną żonę i syna oraz doznał pogorszenia wzroku do tego stopnia, że nie jest w stanie sam rysować okazów, których badaniami się zajmuje. Gdy udaje mu się pokonać poczucie całkowitego bezsensu dalszego istnienia dochodzi do konkluzji, że potrzebuje asystenta i znajduje go w osobie Hildy Olson, młodej rysowniczki, niezrażonej naturą tego, co będzie musiała uwieczniać na planszach. Jest rok 1861, do nowoczesnych technik dokumentacji okazów, jeszcze daleko…
A na koniec historia czwarta rozgrywająca się w latach powojennych. Ponownie jesteśmy w Helsinkach, jest połowa XX wieku. Tutaj spotykamy Johna Grönvalla, który jako młody chłopak wraz z braćmi ocalił od wytrzebienia populacji pewną ptasią wyspę, a obecnie jest wybitnym konserwatorem naturalnych eksponatów, w szczególności ptasich jaj. W tej historii Iida Turpeinen przedstawia czytelnikom kręgi ludzi próbujących utrwalić pamięć o ptakach, których nie zobaczymy już w naturze żywych, nawet jeśli zaledwie jajo pozostałe po nich jako ostatni ślad obecności, potrafi kosztować fortunę.
Konkluzje? Ponure. „Żywe istoty” to książka fundamentalna, konfrontująca z prawdą, o której nie da się zapomnieć. Rytm polskich zdań, o który zadbał tłumacz Sebastian Musielak idealnie zgrany z dobitną i przejmującą treścią, potęguje jej oddziaływanie na czytelnika, a każde słowo zdaje się rezonować z ukrytymi emocjami, wiernie oddając pierwotny zamysł autorki. Dzięki jego znakomitej pracy polski czytelnik może doświadczyć tej powieści w całej jej intensywności.
Choć lektura tej powieści napawa głębokim smutkiem i zmusza do refleksji nad destrukcyjną rolą człowieka, to jest to książka niezwykle ważna i potrzebna. To nie tylko opowieść o stracie, ale też przestroga i wezwanie do działania. Niezależnie od przygnębiającego wydźwięku, jest to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto ceni sobie prawdę i chce zrozumieć mechanizmy stojące za jedną z największych tragedii wynikających z niepodzielnego panowania człowieka na Ziemi.
■Agnieszka Kantaruk
Żywe istoty
Przekład: Sebastian Musielak
„Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 18 czerwca 2025
Muzeum Historii Naturalnej
HELSINKI
Najpierw trzeba przejść obok słonia afrykańskiego na parterze i wejść w otwarte drzwi pod schodami. Na ścianach zgromadzono tutaj pozbawione skóry okazy ryb, żab i ptaków. Jest trochę upiornie, ludzie jednak błądzą po sali z beztroskim zaciekawieniem, przechodzą od witryny do witryny, prześlizgują się spojrzeniem po kościach i tablicach informacyjnych, w końcu jednak każdy zwraca uwagę na nią.
Są tu konie, niedźwiedzie, foki i węże, zwierzę po zwierzęciu przedstawione za pomocą cienkich kości zmyślnie połączonych niewidocznymi żyłkami. Tworzą zrozumiałe sylwetki, dobrze znane z atlasów i ogrodów zoologicznych – aż nagle zwiedzający staje przed nią, przed jej zupełnie odmiennymi szczątkami.
Pozostałe zebrane w sali kości są białe i czyste. Nic w nich nie przypomina o tej brudnej, krwawej robocie, jakiej wymaga wydarcie szkieletu z wnętrza żywej istoty, za to elementy tego kośćca są pościerane i kostropate. Zbrązowiałe powierzchnie przywodzą na myśl stare gazety na strychu, kręgi i żebra noszą ślady uszkodzeń – i w tych miejscach spod pociemniałej powierzchni wyziera jaśniejsza porowata gąbka.
Sfatygowane kości noszą również oznaczenia. Żebra opisano dwojako: litery i numery zostały wykaligrafowane starannie atramentem i skreślone szybko ołówkiem, byśmy sami nie musieli liczyć: dziewiętnaście par zakrzywionych kości. Kolejność kręgów natomiast oznaczono na kościach bezwstydnie grubym tuszem. Dopełnieniem tej numeracji jest zawieszony pod kręgiem szczytowym spłowiały karteluszek, coś w rodzaju fiszki katalogowej, której odczytanie wymaga pochylenia się w sposób wzbudzający uwagę personelu, ale jedynie w takiej pozycji da się to zrobić; wystukano na niej zwięźle na maszynie dwa słowa: „Rhytina Stelleri”, oraz datę roczną: „1960”. Najbardziej poruszające nie są jednak oznaczenia pozostawione przez człowieka, lecz rozmiary zwierzęcia.
Po odarciu z mięsa niedźwiedź przypomina wychudzonego psa, koń zmienia się w kucyka, ale przy tym zwierzęciu, tak samo nagim jak one, pozostałe zgromadzone w sali szkielety wyglądają niczym kruche zabawki. Wystarczyłoby przejść do następnego pomieszczenia, aby się przekonać, że te masywne kości mogą śmiało konkurować z potężnymi szczątkami humbaka. Ogromna Rhytina stelleri przykuwa uwagę zwiedzających. Dzieci podbiegają i krzyczą: „Dinozaur!”, bo przecież to na dinozaury czekają najbardziej, ale rodzice mają wątpliwości. Zapoznali się z układem wystaw w muzeum i wiedzą, że zwierzęta prehistoryczne znajdują się na drugim piętrze, a nie tutaj, pochylają się więc i głośno sylabizują swoim pociechom napis z tabliczki:
„Krowa morska Stellera, Hydrodamalis gigas”[1].
Wyobraź sobie Morze Beringa. Masy wody między Syberią i Alaską, Pacyfikiem i Oceanem Arktycznym. Wyobraź sobie Morze Beringa w roku 1741.
I
Przez wzgląd na człowieka przecie Najwyższy Wszechrzeczy Stwórca wszystkie istoty w trzech królestwach natury zawarł, a tak zdatnie je ukształtował i tak zachwycająco rozmnażać się im przyzwolił, aby pomyślnie w istnieniu je podtrzymywać i na pożytek człowiekowi przeznaczać. A ten już rozumem swoim nawet najdziksze zwierzę oswoi, nawet najszybsze wytropi i pojmie, nawet najgłębiej w wodzie morskiej skryte dosięgnie.
LINNEUSZ, Oeconomia naturae, 1749,
tłum. TOMASZ KWIECIEŃ
Kamczatka, daleki wschód Rosji
1741
Wszystkie ekspedycje naukowe rozpoczynają się od herbaty. Kapitan-komandor Vitus Bering napełnia filiżankę, z której pije doktor teologii, przyrodnik i dziwak Georg Wilhelm Steller. Duńczyk napełnia filiżankę, dostał bowiem zadanie. Gosudar imperator polecił mu znaleźć drogę przez morze i wykreślić na mapie szlak z Azji do Ameryki, Bering wyruszył zatem w podróż. Wyruszył dwadzieścia lat temu, porzucił bezpieczne wody i pożeglował na północ ku morzom nieukazanym na żadnej mapie, lecz mgły się nie rozwiewały i pogoda nie poprawiała, a na dodatek skończyły się im zapasy wody pitnej, nakazał więc odwrót. I mimo że wrócił z dokładniejszą mapą półwyspu Kamczatka, górny róg mapy Ziemi nadal pozostaje białą plamą, a Piotr Wielki umiera, nie poznawszy zarysu Nowego Świata.
Imperator umiera, lecz nie jego myśl. Trzeba znowu spróbować, bardziej się postarać. Caryca Anna wydaje rozkaz – i dziś na wodach Zatoki Awaczyńskiej kołyszą się dwa statki: „Święty Piotr” i „Święty Paweł”. Oba mogą zabrać po setce załogi, do samych żagli potrzeba dwudziestu ludzi. Wokół przystani szybko powstaje port: baraki, warsztaty, prowizoryczne pomieszkania, lecz wszystko poza nimi jest tutaj małe, brudne i zimne.
Do Wielkiej Ekspedycji Północnej wybrano trzech naukowców, cenionych uczonych z nowo powstałej petersburskiej Akademii Nauk. Cesarzowa wyposażyła ich szczodrze. W skład ich świty weszło sześciu asystentów, sześciu mierniczych, dwóch rysowników i trzynastu żołnierzy, a do tego tłumacz, lekarz, technik, bębniarz, przewodnicy, wioślarze i tragarze. Do swojej dyspozycji mieli liczącą setki woluminów bibliotekę naukową i dziewięć sań wyładowanych wszelkimi instrumentami; dostali cztery teleskopy, pięć astrolabiów, dwadzieścia termometrów, dwadzieścia siedem barometrów, dwieście szesnaście koni i wiele beczek wybornego wina reńskiego. Opuszczali stolicę w podniosłym nastroju, choć przed sobą mieli osiem tysięcy kilometrów Syberii, a później wyprawę w niepoznane morze.
Kiedy profesorowie dojechali do Jenisejska, podróżowali już od kilku lat. Kilku długich, mozolnych i żmudnych lat, a nie byli jeszcze nawet w połowie drogi. W Jakucku w pożarze ich kwater zniszczeniu ulegają wszystkie zgromadzone próbki i notatki. Ich wielomiesięczna praca ulatuje z dymem pod niebo i uczeni zaczynają mieć tego dość. Astronom wchodzi w konflikt z etnografem i czym dalej jadą na wschód, tym gorzej się wszystko układa. W końcu zapada decyzja. Profesorowie piszą do Akademii prośbę o zwolnienie ich z misji i nie czekając na odpowiedź, zawracają na zachód.
W drodze powrotnej przyrodnicy Beringa spotykają badacza, na którym mizeria Syberii zdaje się nie robić żadnego wrażenia. Ów osobliwy człowiek za nic ma puder i peruki, używa jednego kubka do kwasu i piwa, ale jest świetny w tym, co robi: ze znawstwem rozwodzi się o ziołach i ptakach odpornych na wschodnie mrozy. Profesor Gmelin rekomenduje go na swojego następcę i Bering robi to, co zrobić musi. Pisze uprzejmy list i prosi wielmożnego pana Georga Wilhelma Stellera, by zechciał zaszczycić go wizytą w porcie nad Zatoką Awaczyńską.
Przyrodnik i doktor teologii, a do tego dziwak Georg Wilhelm Steller siedzi wyprostowany w krześle. Włożył swoje najlepsze ubranie, co w jego przypadku nie znaczy wiele; cztery lata na Syberii odciskają swoje piętno na jego stylu. Dojechał aż tutaj psim zaprzęgiem i stara się nie okazywać, jak wiele dla niego znaczą suche pomieszczenie i ciepła, mocna herbata. Akademia Nauk powierzyła mu zadanie opisania fauny i flory Kamczatki oraz tamtejszych złóż kamieni szlachetnych, lecz Daleki Wschód rozpala w jego sercu wielki płomień. Niemiec widział już niziny i góry, łódką wiosłową przepłynął cały Bajkał, ale bardzo chciałby pojechać jeszcze dalej: wystąpił już o zgodę na wyprawę do Japonii. To ekspedycja i to ekspedycja, czyż nie? – śmieje się kapitan-komandor i napełnia filiżankę, którą Steller podnosi do ust.
Niemiec zbiera rzeczy potrzebne do odbycia długiej podróży, lecz wyjazd się opóźnia, piętrzą się przeszkody. Zaprowiantowanie zajmuje dłużej, niż przewidywano; suchary przepadają w drodze do portu, nowa partia również nie dociera do punktu przeznaczenia, bo przewożący towar Koriacy podnoszą bunt – dostarczenie czegokolwiek do najdalszego zakątka Syberii dłuży się wprost niemiłosiernie, a odpowiedzialny za dostawy pięćdziesiątnik Kolesow niczego im nie ułatwia. To człowiek, który jutro może wszystko, lecz dzisiaj musi się napić, tak więc Steller czeka, klnie i czeka – i pisze rozprawę o miejscowych rybach.
Czeka pięć miesięcy, ponad dwadzieścia powolnych i lepkich tygodni, które mógł był spędzić na badaniach zupełnie nieznanych gatunków Nipponu. W końcu jednak nadchodzi długo wyczekiwany dzień. Części wyposażenia brakuje, ale nie można już dłużej zwlekać: muszą zdążyć wrócić przed jesiennymi sztormami, tak więc dwudziestego dziewiątego maja statki stoją już w pełnej gotowości na kotwicach w zatoce i czekają na dobrą pogodę. Gdy czwartego czerwca podnosi się sprzyjający wiatr, „Święty Piotr” i „Święty Paweł” wypływają w rejs ku wybrzeżom Ameryki.
Kapitanowie każą odkorkować szampana. Twarze oficerów promienieją entuzjazmem, którym promieniował i Bering, gdy wypłynął w ten rejs kilkanaście lat wcześniej. Ci młodzi ludzie roją o bogactwach nieznanych krain, o wyspach, zatokach i górach, które zostaną nazwane na ich cześć, o podziwie i szacunku, z jakim będą na nich patrzeć córki arystokratów, a może nawet sama cesarzowa, gdy oni będą im opowiadać o swoich przygodach – lecz Duńczyk przypomina sobie monotonne dni, kończący się prowiant i sztormowe noce, kiedy modlili się o ocalenie od niechybnej zguby. Wtedy był mężczyzną w sile wieku, teraz już mocno mu ciąży sześćdziesiątka na karku; młodzi świętują, ale w oczach flotmistrza Chitrowa kapitan-komandor dostrzega znajomy cień. Chitrow brał udział w pierwszej ekspedycji i doskonale wie, na co się porywają.
Bering opuszcza towarzystwo. Nie chce wznosić toastów, jemu potrzeba tylko wiatru i morza, wychodzi więc na pokład. Portu w oddali już prawie nie widać, szczyt Awaczyńskiej Sopki w pełnej krasie góruje nad zatoką. Widok jest majestatyczny w świetle zachodzącego słońca, ale Duńczyk odwraca się do niego plecami i obiecuje sobie, że kiedy tylko wróci z tej wyprawy, resztę życia spędzi w cieple i wygodzie.
Steller, syn kantora z Norymbergi, jest uczonym przyrodnikiem, ale nie dżentelmenem. Nie proszą go na szampana, więc oddaje się pracy, notuje spostrzeżone ptaki morskie i niesione z falami rośliny. Obserwuje prądy i robi wyliczenia, a na widok kapitana-komandora spieszy do niego i dzieli się swoimi wnioskami: kurs należałoby zmienić o kilka stopni, Bering jednak wpatruje się w znikający ląd, jak gdyby w ogóle nie słyszał słów Niemca.
Zostawiają wybrzeże i mgła spowija statek nieprzeziernym woalem, przepuszczającym jedynie krzyk jakiegoś ptaka. Mżawka moczy pokład i płótna, ubrania lgną do skóry ciężką wilgocią, nic nie daje ciepła. Siedem dni nieprzeniknionej szarugi, w końcu jednak z południowego wschodu zaczyna dmuchać i mgła się rozwiewa. Kiedy wychodzą na pokład, żeby zobaczyć słońce, ogarnia ich złe przeczucie. Jak okiem sięgnąć – puste morze. Statki ekspedycji rozdzieliły się we mgle. Przez kilka dni Bering każe szukać „Świętego Pawła”, ale na próżno. Wraz z nim przepada połowa wyposażenia Wielkiej Ekspedycji Północnej.
Spostrzeżeń nie brakuje. Na falach unoszą się rośliny, które prosperują jedynie w płytkich wodach, Steller obserwuje także zwierzęta oraz ptaki morskie, które nigdy nie ważyłyby się wypuścić zbyt daleko od brzegu. Tłumaczy te znaki oficerom i nagabuje o korektę kursu, ci jednak patrzą na niego z góry. Szczur lądowy, który pierwszy raz jest na statku, roi sobie, że zna się na pływaniu lepiej od nich? Kapitan-komandor nie zajmuje stanowiska, nie chce złościć swoich ludzi, wszak każdy z nich ma ustosunkowanych przyjaciół w Sankt Petersburgu.
Steller widzi, jak jeden ze szturmanów, nanosząc ich szlak na mapę świata, myli oceany i umieszcza ich na Pacyfiku, a nie na Atlantyku. Nikt nie poprawia błędu.
Potem na powierzchni wody pojawia się zwierzę i Niemiec przypomina sobie, dlaczego zgodził się wziąć udział w tej niełatwej wyprawie. Stworzenie jest długie na dwa łokcie. Jego skórę pokrywa rudawa sierść, a łeb przypomina głowę psa. Ma czujnie nastroszone uszy, wyłupiaste oczy i obwisłe wąsy, które przywodzą na myśl orientalnego mędrca, choć zwierzę zachowuje się raczej jak rozbrykane dziecko. To miota się i znika pod wodą, to znów wynurza się z kępką trawy morskiej w pysku, by wyrzucić ją w powietrze i złapać zębami. Na sterburcie gromadzi się załoga, ludzie zaczynają klaskać. Steller prosi o zawołanie najlepszego strzelca. Zjawia się Kozak Foma Lepichin i Steller każe mu strzelać, lecz kula nie sięga serca, przebija tylko skórę: zwierzę daje nura i już więcej nie wraca na powierzchnię.
Niemiec czytał uczone traktaty i dzienniki dalekich podróży, wszelkie opisy zwierząt, jakie zdołał wyszperać w uniwersyteckich bibliotekach, a jednak to zwierzę nie jest mu znane. Od dawna nic tylko mewy i nurzyki, nurzyki i mewy, a kiedy wreszcie trafia się jakieś interesujące stworzenie, on je wypuszcza z rąk! Steller myszkuje w pamięci po kunstkamerach, zagląda na regały z najbardziej nieprawdopodobnymi wybrykami natury i w końcu wieczorem w koi doznaje olśnienia. W najgłębszych wspomnieniach znalazł Historiae animalium, wielki bestiariusz Gessnera – w nim jest to, czego szukał: duńska małpa morska, Simia marina danica! Tułów zwieńczony wężowym ogonem, cztery łopoczące płetwy, gruzłowaty łeb i natura błazna – wszystko się zgadza, teraz już uspokojony Steller może zasnąć. Odzyskał wiarę w swoją naukę, ciągle potrafi klasyfikować świat.