Książka „Żywe istoty” opowiada o bezpowrotnej utracie gatunków, skupiając się na losach osobliwego stworzenia: krowy morskiej Stellera zwanej również syreną morską. Przejrzystość i dobitność tej opowieści jest piorunująca – widzimy w niej człowieka, będącego najgroźniejszym drapieżnikiem na Ziemi, który może sprowadzić zagładę na wszystkie inne gatunki. I już wielokrotnie tego dokonał.


Od szczegółu do ogółu – to idea, która przyświeca książce „Żywe istoty”. Jej autorka Iida Turpeinen wybrała tylko jeden gatunek zwierzęcia, spośród tych, których na naszej planecie już nie ma, i za pomocą czterech odrębnych opowieści, migawek dziejowych, portretów pewnego fragmentu w czasie, pokazała czytelnikom jak funkcjonuje mechanizm utraty gatunków.

Pierwsza historia należy do Georga Wilhelma Stellera, niemieckiego przyrodnika, badacza, który w 1741 roku był członkiem wyprawy morskiej dowodzonej przez Vitusa Beringa. W wyniku przymusowego pobytu na nowoodkrytej wyspie, nazwanej później Wyspą Beringa, stanowiącego konsekwencję rozbicia się statku Św. Piotr na mieliźnie, Steller miał okazję prowadzić badania przyrodnicze w niezbadanym wcześniej otoczeniu. W ich wyniku odkrył gatunek zwierzęcia, którego nie widział przed nim ani po nim żaden naukowiec. Była to krowa morska Stellera, zwana w naszych czasach syreną morską. Najpierw Steller osobiście opisał doświadczenia tej podróży w „Wielkiej Ekspedycji Północnej”, a współcześnie na tej podstawie Iida Turpeinen stworzyła porywający fresk podróżniczy obrazujący w jaki sposób wyglądało życie obozowe, walka o przetrwanie i, co dla tej powieści najistotniejsze – stosunek uczestników wyprawy do napotykanych żywych istot. Ten aspekt jest szczególnie ważny.

W drugiej opowieści spotykamy Johana Hampusa Furuhjelma, gubernatora Alaski z czasów zanim Rosjanie sprzedali ją Amerykanom. Od wyprawy z udziałem Georga Wilhelma Stellera minęło ponad stulecie, a świat opanował szał mody na futra zwierząt zabijanych na Dalekiej Północy. Furuhjelm, jako nowy gubernator ma przed sobą między innymi zadanie dopilnowania aby zyski z handlu futrami i skórami nie osłabły, gdyż tak właśnie się dzieje. Zwierząt zaczyna brakować, ale jak to możliwe? Tymczasem w Europie trwa również inny szał: z ziemi na całym globie wydobywane są szkielety najprzeróżniejszych stworzeń, a później eksponowane przed głodną wiedzy publicznością w Londynie. Naukowcy już wiedzą – większości z nich nie ma już wśród żywych. Pan Bóg niektóre uznał za niewarte ocalenia podczas Wielkiego Potopu więc nie przetrwały – to popularna wersja wyjaśnienia w tej kwestii.

Badacze zdają sobie jednak sprawę z tego, że odnalezione szczątki pochodzą z tak różnych okresów, że za wyginięcie ich właścicieli nie mogła odpowiadać li tylko jedna biblijna katastrofa. Katastrof musiało być wiele, musiały następować po sobie. Profesor Georges Cuvier formułuje teorię wymierania. Ale w czasach krowy morskiej Stellera nie nastąpiła żadna katastrofa, a mimo to, żywego okazu zwierzęcia nikt nie widział już od bardzo dawna. Gubernator Alaski, na życzenie helsińskiego badacza usiłuje zdobyć chociażby jeden kompletny szkielet tego zwierzęcia, co wydaje mu się zadaniem niemożliwym. Podobnie jak coraz trudniejsze jest wytropienie jakichkolwiek zwierząt do wybicia na futra. Tych też nie spotkała żadna katastrofa, poza tą, że w rejonie ich urzędowania pojawił się człowiek.

Trzecia historia przybliża nam postać naukowca, który wcześniej poprosił gubernatora Alaski o szkielet krowy morskiej Stellera. To Alexander von Nordmann, którego spotkały dwa prywatne nieszczęścia: stracił ukochaną żonę i syna oraz doznał pogorszenia wzroku do tego stopnia, że nie jest w stanie sam rysować okazów, których badaniami się zajmuje. Gdy udaje mu się pokonać poczucie całkowitego bezsensu dalszego istnienia dochodzi do konkluzji, że potrzebuje asystenta i znajduje go w osobie Hildy Olson, młodej rysowniczki, niezrażonej naturą tego, co będzie musiała uwieczniać na planszach. Jest rok 1861, do nowoczesnych technik dokumentacji okazów, jeszcze daleko…

A na koniec historia czwarta rozgrywająca się w latach powojennych. Ponownie jesteśmy w Helsinkach, jest połowa XX wieku. Tutaj spotykamy Johna Grönvalla, który jako młody chłopak wraz z braćmi ocalił od wytrzebienia populacji pewną ptasią wyspę, a obecnie jest wybitnym konserwatorem naturalnych eksponatów, w szczególności ptasich jaj. W tej historii Iida Turpeinen przedstawia czytelnikom kręgi ludzi próbujących utrwalić pamięć o ptakach, których nie zobaczymy już w naturze żywych, nawet jeśli zaledwie jajo pozostałe po nich jako ostatni ślad obecności, potrafi kosztować fortunę.

Konkluzje? Ponure. „Żywe istoty” to książka fundamentalna, konfrontująca z prawdą, o której nie da się zapomnieć. Rytm polskich zdań, o który zadbał tłumacz Sebastian Musielak idealnie zgrany z dobitną i przejmującą treścią, potęguje jej oddziaływanie na czytelnika, a każde słowo zdaje się rezonować z ukrytymi emocjami, wiernie oddając pierwotny zamysł autorki. Dzięki jego znakomitej pracy polski czytelnik może doświadczyć tej powieści w całej jej intensywności.

Choć lektura tej powieści napawa głębokim smutkiem i zmusza do refleksji nad destrukcyjną rolą człowieka, to jest to książka niezwykle ważna i potrzebna. To nie tylko opowieść o stracie, ale też przestroga i wezwanie do działania. Niezależnie od przygnębiającego wydźwięku, jest to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto ceni sobie prawdę i chce zrozumieć mechanizmy stojące za jedną z największych tragedii wynikających z niepodzielnego panowania człowieka na Ziemi.

Agnieszka Kantaruk

Iida Turpeinen, Żywe istoty, Przekład: Sebastian Musielak, „Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich”, Wydawnictwo Poznańskie, Premiera: 18 czerwca 2025
 
 

Iida Turpeinen
Żywe istoty
Przekład: Sebastian Musielak
„Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 18 czerwca 2025
 
 

60°10’16”N, 24°55’52”E
Mu­zeum Hi­sto­rii Na­tu­ral­nej
HEL­SINKI

Naj­pierw trzeba przejść obok sło­nia afry­kań­skiego na par­te­rze i wejść w otwarte drzwi pod scho­dami. Na ścia­nach zgro­ma­dzono tu­taj po­zba­wione skóry okazy ryb, żab i pta­ków. Jest tro­chę upior­nie, lu­dzie jed­nak błą­dzą po sali z bez­tro­skim za­cie­ka­wie­niem, prze­cho­dzą od wi­tryny do wi­tryny, prze­śli­zgują się spoj­rze­niem po ko­ściach i ta­bli­cach in­for­ma­cyj­nych, w końcu jed­nak każdy zwraca uwagę na nią.
Są tu ko­nie, niedź­wie­dzie, foki i węże, zwie­rzę po zwie­rzę­ciu przed­sta­wione za po­mocą cien­kich ko­ści zmyśl­nie po­łą­czo­nych nie­wi­docz­nymi żył­kami. Two­rzą zro­zu­miałe syl­wetki, do­brze znane z atla­sów i ogro­dów zoo­lo­gicz­nych – aż na­gle zwie­dza­jący staje przed nią, przed jej zu­peł­nie od­mien­nymi szcząt­kami.
Po­zo­stałe ze­brane w sali ko­ści są białe i czy­ste. Nic w nich nie przy­po­mina o tej brud­nej, krwa­wej ro­bo­cie, ja­kiej wy­maga wy­dar­cie szkie­letu z wnę­trza ży­wej istoty, za to ele­menty tego kośćca są po­ście­rane i ko­stro­pate. Zbrą­zo­wiałe po­wierzch­nie przy­wo­dzą na myśl stare ga­zety na stry­chu, kręgi i że­bra no­szą ślady uszko­dzeń – i w tych miej­scach spod po­ciem­nia­łej po­wierzchni wy­ziera ja­śniej­sza po­ro­wata gąbka.
Sfa­ty­go­wane ko­ści no­szą rów­nież ozna­cze­nia. Że­bra opi­sano dwo­jako: li­tery i nu­mery zo­stały wy­ka­li­gra­fo­wane sta­ran­nie atra­men­tem i skre­ślone szybko ołów­kiem, by­śmy sami nie mu­sieli li­czyć: dzie­więt­na­ście par za­krzy­wio­nych ko­ści. Ko­lej­ność krę­gów na­to­miast ozna­czono na ko­ściach bez­wstyd­nie gru­bym tu­szem. Do­peł­nie­niem tej nu­me­ra­cji jest za­wie­szony pod krę­giem szczy­to­wym spło­wiały kar­te­lu­szek, coś w ro­dzaju fiszki ka­ta­lo­go­wej, któ­rej od­czy­ta­nie wy­maga po­chy­le­nia się w spo­sób wzbu­dza­jący uwagę per­so­nelu, ale je­dy­nie w ta­kiej po­zy­cji da się to zro­bić; wy­stu­kano na niej zwięźle na ma­szy­nie dwa słowa: „Rhy­tina Stel­leri”, oraz datę roczną: „1960”. Naj­bar­dziej po­ru­sza­jące nie są jed­nak ozna­cze­nia po­zo­sta­wione przez czło­wieka, lecz roz­miary zwie­rzę­cia.
Po odar­ciu z mięsa niedź­wiedź przy­po­mina wy­chu­dzo­nego psa, koń zmie­nia się w ku­cyka, ale przy tym zwie­rzę­ciu, tak samo na­gim jak one, po­zo­stałe zgro­ma­dzone w sali szkie­lety wy­glą­dają ni­czym kru­che za­bawki. Wy­star­czy­łoby przejść do na­stęp­nego po­miesz­cze­nia, aby się prze­ko­nać, że te ma­sywne ko­ści mogą śmiało kon­ku­ro­wać z po­tęż­nymi szcząt­kami hum­baka. Ogromna Rhy­tina stel­leri przy­kuwa uwagę zwie­dza­ją­cych. Dzieci pod­bie­gają i krzy­czą: „Di­no­zaur!”, bo prze­cież to na di­no­zaury cze­kają naj­bar­dziej, ale ro­dzice mają wąt­pli­wo­ści. Za­po­znali się z ukła­dem wy­staw w mu­zeum i wie­dzą, że zwie­rzęta pre­hi­sto­ryczne znaj­dują się na dru­gim pię­trze, a nie tu­taj, po­chy­lają się więc i gło­śno sy­la­bi­zują swoim po­cie­chom na­pis z ta­bliczki:

„Krowa mor­ska Stel­lera, Hy­dro­da­ma­lis gi­gas”[1].
 
Wy­obraź so­bie Mo­rze Be­ringa. Masy wody mię­dzy Sy­be­rią i Ala­ską, Pa­cy­fi­kiem i Oce­anem Ark­tycz­nym. Wy­obraź so­bie Mo­rze Be­ringa w roku 1741.

I

 
Przez wzgląd na czło­wieka prze­cie Naj­wyż­szy Wszech­rze­czy Stwórca wszyst­kie istoty w trzech kró­le­stwach na­tury za­warł, a tak zdat­nie je ukształ­to­wał i tak za­chwy­ca­jąco roz­mna­żać się im przy­zwo­lił, aby po­myśl­nie w ist­nie­niu je pod­trzy­my­wać i na po­ży­tek czło­wie­kowi prze­zna­czać. A ten już ro­zu­mem swoim na­wet naj­dzik­sze zwie­rzę oswoi, na­wet naj­szyb­sze wy­tropi i poj­mie, na­wet naj­głę­biej w wo­dzie mor­skiej skryte do­się­gnie.
LIN­NE­USZ, Oeco­no­mia na­tu­rae, 1749,
tłum. TO­MASZ KWIE­CIEŃ

53°3’55”N, 158°37’32”E
Kam­czatka, da­leki wschód Ro­sji
1741

Wszyst­kie eks­pe­dy­cje na­ukowe roz­po­czy­nają się od her­baty. Ka­pi­tan-ko­man­dor Vi­tus Be­ring na­peł­nia fi­li­żankę, z któ­rej pije dok­tor teo­lo­gii, przy­rod­nik i dzi­wak Georg Wil­helm Stel­ler. Duń­czyk na­peł­nia fi­li­żankę, do­stał bo­wiem za­da­nie. Go­su­dar im­pe­ra­tor po­le­cił mu zna­leźć drogę przez mo­rze i wy­kre­ślić na ma­pie szlak z Azji do Ame­ryki, Be­ring wy­ru­szył za­tem w po­dróż. Wy­ru­szył dwa­dzie­ścia lat temu, po­rzu­cił bez­pieczne wody i po­że­glo­wał na pół­noc ku mo­rzom nie­uka­za­nym na żad­nej ma­pie, lecz mgły się nie roz­wie­wały i po­goda nie po­pra­wiała, a na do­da­tek skoń­czyły się im za­pasy wody pit­nej, na­ka­zał więc od­wrót. I mimo że wró­cił z do­kład­niej­szą mapą pół­wy­spu Kam­czatka, górny róg mapy Ziemi na­dal po­zo­staje białą plamą, a Piotr Wielki umiera, nie po­znaw­szy za­rysu No­wego Świata.
Im­pe­ra­tor umiera, lecz nie jego myśl. Trzeba znowu spró­bo­wać, bar­dziej się po­sta­rać. Ca­ryca Anna wy­daje roz­kaz – i dziś na wo­dach Za­toki Awa­czyń­skiej ko­ły­szą się dwa statki: „Święty Piotr” i „Święty Pa­weł”. Oba mogą za­brać po setce za­łogi, do sa­mych ża­gli po­trzeba dwu­dzie­stu lu­dzi. Wo­kół przy­stani szybko po­wstaje port: ba­raki, warsz­taty, pro­wi­zo­ryczne po­miesz­ka­nia, lecz wszystko poza nimi jest tu­taj małe, brudne i zimne.
Do Wiel­kiej Eks­pe­dy­cji Pół­noc­nej wy­brano trzech na­ukow­ców, ce­nio­nych uczo­nych z nowo po­wsta­łej pe­ters­bur­skiej Aka­de­mii Nauk. Ce­sa­rzowa wy­po­sa­żyła ich szczo­drze. W skład ich świty we­szło sze­ściu asy­sten­tów, sze­ściu mier­ni­czych, dwóch ry­sow­ni­ków i trzy­na­stu żoł­nie­rzy, a do tego tłu­macz, le­karz, tech­nik, bęb­niarz, prze­wod­nicy, wio­śla­rze i tra­ga­rze. Do swo­jej dys­po­zy­cji mieli li­czącą setki wo­lu­mi­nów bi­blio­tekę na­ukową i dzie­więć sań wy­ła­do­wa­nych wszel­kimi in­stru­men­tami; do­stali cztery te­le­skopy, pięć astro­la­biów, dwa­dzie­ścia ter­mo­me­trów, dwa­dzie­ścia sie­dem ba­ro­me­trów, dwie­ście szes­na­ście koni i wiele be­czek wy­bor­nego wina reń­skiego. Opusz­czali sto­licę w pod­nio­słym na­stroju, choć przed sobą mieli osiem ty­sięcy ki­lo­me­trów Sy­be­rii, a póź­niej wy­prawę w nie­po­znane mo­rze.
Kiedy pro­fe­so­ro­wie do­je­chali do Je­ni­sej­ska, po­dró­żo­wali już od kilku lat. Kilku dłu­gich, mo­zol­nych i żmud­nych lat, a nie byli jesz­cze na­wet w po­ło­wie drogi. W Ja­kucku w po­ża­rze ich kwa­ter znisz­cze­niu ule­gają wszyst­kie zgro­ma­dzone próbki i no­tatki. Ich wie­lo­mie­sięczna praca ula­tuje z dy­mem pod niebo i uczeni za­czy­nają mieć tego dość. Astro­nom wcho­dzi w kon­flikt z et­no­gra­fem i czym da­lej jadą na wschód, tym go­rzej się wszystko układa. W końcu za­pada de­cy­zja. Pro­fe­so­ro­wie pi­szą do Aka­de­mii prośbę o zwol­nie­nie ich z mi­sji i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­wra­cają na za­chód.
W dro­dze po­wrot­nej przy­rod­nicy Be­ringa spo­ty­kają ba­da­cza, na któ­rym mi­ze­ria Sy­be­rii zdaje się nie ro­bić żad­nego wra­że­nia. Ów oso­bliwy czło­wiek za nic ma pu­der i pe­ruki, używa jed­nego kubka do kwasu i piwa, ale jest świetny w tym, co robi: ze znaw­stwem roz­wo­dzi się o zio­łach i pta­kach od­por­nych na wschod­nie mrozy. Pro­fe­sor Gme­lin re­ko­men­duje go na swo­jego na­stępcę i Be­ring robi to, co zro­bić musi. Pi­sze uprzejmy list i prosi wiel­moż­nego pana Geo­rga Wil­helma Stel­lera, by ze­chciał za­szczy­cić go wi­zytą w por­cie nad Za­toką Awa­czyń­ską.
Przy­rod­nik i dok­tor teo­lo­gii, a do tego dzi­wak Georg Wil­helm Stel­ler sie­dzi wy­pro­sto­wany w krze­śle. Wło­żył swoje naj­lep­sze ubra­nie, co w jego przy­padku nie zna­czy wiele; cztery lata na Sy­be­rii od­ci­skają swoje piętno na jego stylu. Do­je­chał aż tu­taj psim za­przę­giem i stara się nie oka­zy­wać, jak wiele dla niego zna­czą su­che po­miesz­cze­nie i cie­pła, mocna her­bata. Aka­de­mia Nauk po­wie­rzyła mu za­da­nie opi­sa­nia fauny i flory Kam­czatki oraz tam­tej­szych złóż ka­mieni szla­chet­nych, lecz Da­leki Wschód roz­pala w jego sercu wielki pło­mień. Nie­miec wi­dział już ni­ziny i góry, łódką wio­słową prze­pły­nął cały Baj­kał, ale bar­dzo chciałby po­je­chać jesz­cze da­lej: wy­stą­pił już o zgodę na wy­prawę do Ja­po­nii. To eks­pe­dy­cja i to eks­pe­dy­cja, czyż nie? – śmieje się ka­pi­tan-ko­man­dor i na­peł­nia fi­li­żankę, którą Stel­ler pod­nosi do ust.
Nie­miec zbiera rze­czy po­trzebne do od­by­cia dłu­giej po­dróży, lecz wy­jazd się opóź­nia, pię­trzą się prze­szkody. Za­pro­wian­to­wa­nie zaj­muje dłu­żej, niż prze­wi­dy­wano; su­chary prze­pa­dają w dro­dze do portu, nowa par­tia rów­nież nie do­ciera do punktu prze­zna­cze­nia, bo prze­wo­żący to­war Ko­riacy pod­no­szą bunt – do­star­cze­nie cze­go­kol­wiek do naj­dal­szego za­kątka Sy­be­rii dłuży się wprost nie­mi­ło­sier­nie, a od­po­wie­dzialny za do­stawy pięć­dzie­siąt­nik Ko­le­sow ni­czego im nie uła­twia. To czło­wiek, który ju­tro może wszystko, lecz dzi­siaj musi się na­pić, tak więc Stel­ler czeka, klnie i czeka – i pi­sze roz­prawę o miej­sco­wych ry­bach.
Czeka pięć mie­sięcy, po­nad dwa­dzie­ścia po­wol­nych i lep­kich ty­go­dni, które mógł był spę­dzić na ba­da­niach zu­peł­nie nie­zna­nych ga­tun­ków Nip­ponu. W końcu jed­nak nad­cho­dzi długo wy­cze­ki­wany dzień. Czę­ści wy­po­sa­że­nia bra­kuje, ale nie można już dłu­żej zwle­kać: mu­szą zdą­żyć wró­cić przed je­sien­nymi sztor­mami, tak więc dwu­dzie­stego dzie­wią­tego maja statki stoją już w peł­nej go­to­wo­ści na ko­twi­cach w za­toce i cze­kają na do­brą po­godę. Gdy czwar­tego czerwca pod­nosi się sprzy­ja­jący wiatr, „Święty Piotr” i „Święty Pa­weł” wy­pły­wają w rejs ku wy­brze­żom Ame­ryki.
Ka­pi­ta­no­wie każą od­kor­ko­wać szam­pana. Twa­rze ofi­ce­rów pro­mie­nieją en­tu­zja­zmem, któ­rym pro­mie­nio­wał i Be­ring, gdy wy­pły­nął w ten rejs kil­ka­na­ście lat wcze­śniej. Ci mło­dzi lu­dzie roją o bo­gac­twach nie­zna­nych krain, o wy­spach, za­to­kach i gó­rach, które zo­staną na­zwane na ich cześć, o po­dzi­wie i sza­cunku, z ja­kim będą na nich pa­trzeć córki ary­sto­kra­tów, a może na­wet sama ce­sa­rzowa, gdy oni będą im opo­wia­dać o swo­ich przy­go­dach – lecz Duń­czyk przy­po­mina so­bie mo­no­tonne dni, koń­czący się pro­wiant i sztor­mowe noce, kiedy mo­dlili się o oca­le­nie od nie­chyb­nej zguby. Wtedy był męż­czy­zną w sile wieku, te­raz już mocno mu ciąży sześć­dzie­siątka na karku; mło­dzi świę­tują, ale w oczach flot­mi­strza Chi­trowa ka­pi­tan-ko­man­dor do­strzega zna­jomy cień. Chi­trow brał udział w pierw­szej eks­pe­dy­cji i do­sko­nale wie, na co się po­ry­wają.
Be­ring opusz­cza to­wa­rzy­stwo. Nie chce wzno­sić to­a­stów, jemu po­trzeba tylko wia­tru i mo­rza, wy­cho­dzi więc na po­kład. Portu w od­dali już pra­wie nie wi­dać, szczyt Awa­czyń­skiej Sopki w peł­nej kra­sie gó­ruje nad za­toką. Wi­dok jest ma­je­sta­tyczny w świe­tle za­cho­dzą­cego słońca, ale Duń­czyk od­wraca się do niego ple­cami i obie­cuje so­bie, że kiedy tylko wróci z tej wy­prawy, resztę ży­cia spę­dzi w cie­ple i wy­go­dzie.
Stel­ler, syn kan­tora z No­rym­bergi, jest uczo­nym przy­rod­ni­kiem, ale nie dżen­tel­me­nem. Nie pro­szą go na szam­pana, więc od­daje się pracy, no­tuje spo­strze­żone ptaki mor­skie i nie­sione z fa­lami ro­śliny. Ob­ser­wuje prądy i robi wy­li­cze­nia, a na wi­dok ka­pi­tana-ko­man­dora spie­szy do niego i dzieli się swo­imi wnio­skami: kurs na­le­ża­łoby zmie­nić o kilka stopni, Be­ring jed­nak wpa­truje się w zni­ka­jący ląd, jak gdyby w ogóle nie sły­szał słów Niemca.
Zo­sta­wiają wy­brzeże i mgła spo­wija sta­tek nie­prze­zier­nym wo­alem, prze­pusz­cza­ją­cym je­dy­nie krzyk ja­kie­goś ptaka. Mżawka mo­czy po­kład i płótna, ubra­nia lgną do skóry ciężką wil­go­cią, nic nie daje cie­pła. Sie­dem dni nie­prze­nik­nio­nej sza­rugi, w końcu jed­nak z po­łu­dnio­wego wschodu za­czyna dmu­chać i mgła się roz­wiewa. Kiedy wy­cho­dzą na po­kład, żeby zo­ba­czyć słońce, ogar­nia ich złe prze­czu­cie. Jak okiem się­gnąć – pu­ste mo­rze. Statki eks­pe­dy­cji roz­dzie­liły się we mgle. Przez kilka dni Be­ring każe szu­kać „Świę­tego Pawła”, ale na próżno. Wraz z nim prze­pada po­łowa wy­po­sa­że­nia Wiel­kiej Eks­pe­dy­cji Pół­noc­nej.
Spo­strze­żeń nie bra­kuje. Na fa­lach uno­szą się ro­śliny, które pro­spe­rują je­dy­nie w płyt­kich wo­dach, Stel­ler ob­ser­wuje także zwie­rzęta oraz ptaki mor­skie, które ni­gdy nie wa­ży­łyby się wy­pu­ścić zbyt da­leko od brzegu. Tłu­ma­czy te znaki ofi­ce­rom i na­ga­buje o ko­rektę kursu, ci jed­nak pa­trzą na niego z góry. Szczur lą­dowy, który pierw­szy raz jest na statku, roi so­bie, że zna się na pły­wa­niu le­piej od nich? Ka­pi­tan-ko­man­dor nie zaj­muje sta­no­wi­ska, nie chce zło­ścić swo­ich lu­dzi, wszak każdy z nich ma usto­sun­ko­wa­nych przy­ja­ciół w Sankt Pe­ters­burgu.
Stel­ler wi­dzi, jak je­den ze sztur­ma­nów, na­no­sząc ich szlak na mapę świata, myli oce­any i umiesz­cza ich na Pa­cy­fiku, a nie na Atlan­tyku. Nikt nie po­pra­wia błędu.
Po­tem na po­wierzchni wody po­ja­wia się zwie­rzę i Nie­miec przy­po­mina so­bie, dla­czego zgo­dził się wziąć udział w tej nie­ła­twej wy­pra­wie. Stwo­rze­nie jest dłu­gie na dwa łok­cie. Jego skórę po­krywa ru­dawa sierść, a łeb przy­po­mina głowę psa. Ma czuj­nie na­stro­szone uszy, wy­łu­pia­ste oczy i ob­wi­słe wąsy, które przy­wo­dzą na myśl orien­tal­nego mę­drca, choć zwie­rzę za­cho­wuje się ra­czej jak roz­bry­kane dziecko. To miota się i znika pod wodą, to znów wy­nu­rza się z kępką trawy mor­skiej w py­sku, by wy­rzu­cić ją w po­wie­trze i zła­pać zę­bami. Na ster­bur­cie gro­ma­dzi się za­łoga, lu­dzie za­czy­nają kla­skać. Stel­ler prosi o za­wo­ła­nie naj­lep­szego strzelca. Zja­wia się Ko­zak Foma Le­pi­chin i Stel­ler każe mu strze­lać, lecz kula nie sięga serca, prze­bija tylko skórę: zwie­rzę daje nura i już wię­cej nie wraca na po­wierzch­nię.
Nie­miec czy­tał uczone trak­taty i dzien­niki da­le­kich po­dróży, wszel­kie opisy zwie­rząt, ja­kie zdo­łał wy­szpe­rać w uni­wer­sy­tec­kich bi­blio­te­kach, a jed­nak to zwie­rzę nie jest mu znane. Od dawna nic tylko mewy i nu­rzyki, nu­rzyki i mewy, a kiedy wresz­cie tra­fia się ja­kieś in­te­re­su­jące stwo­rze­nie, on je wy­pusz­cza z rąk! Stel­ler mysz­kuje w pa­mięci po kunst­ka­me­rach, za­gląda na re­gały z naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nymi wy­bry­kami na­tury i w końcu wie­czo­rem w koi do­znaje olśnie­nia. W naj­głęb­szych wspo­mnie­niach zna­lazł Hi­sto­riae ani­ma­lium, wielki be­stia­riusz Ges­snera – w nim jest to, czego szu­kał: duń­ska małpa mor­ska, Si­mia ma­rina da­nica! Tu­łów zwień­czony wę­żo­wym ogo­nem, cztery ło­po­czące płe­twy, gru­zło­waty łeb i na­tura bła­zna – wszystko się zga­dza, te­raz już uspo­ko­jony Stel­ler może za­snąć. Od­zy­skał wiarę w swoją na­ukę, cią­gle po­trafi kla­sy­fi­ko­wać świat.

 
Wesprzyj nas